Maciej Pinkwart

Niebieski szampan

 

1 maja 2004. Jakoś dziś nikomu się nic specjalnie nie kojarzy z prvomajskim prazdnikom.... Słonecznie, ciepło, wiosennie, zachmurzenie umiarkowane. Leży przede mną korek od wypitego dziś o północy szampana. Szampan był niebieski, kupiony na Słowacji w sklepie koło przejścia granicznego w Orawskiej Półgórze – koło polskiego Korbielowa, a wypiliśmy go z rodziną w Gliwicach z okazji wejścia Polski do Unii Europejskiej.

Mój entuzjazm, a nawet wzruszenie, spowodowane tym faktem zapewne z jednej strony wynika z tego, iż moje rodzinne korzenie są właśnie par excellence europejskie: dziadek mój ze strony Ojca, urodzony we Frankfurcie Am Oder był rodowitym Niemcem, którego przodkowie wywodzili się z okolic Głogowa na Śląsku, gdzie do dziś „najstarsi górale” pamiętają, że przed wojną pobliski Bieńków nazywał się „Pinquart”. Zaś babcia ze strony Mamy pochodziła ze znanej lwowskiej rodziny Sołtysów i urodziła się w miejscowości, która dziś, zrządzeniem historii i zarządzeniem Josifa Wissarionowicza leży w Ukrainie... Jednak tę świadomość rodzinną zyskałem stosunkowo późno, a europejskie entuzjazmy odczuwałem od dawna.

Nigdy jednak nie miałem kompleksu „ubogiego krewnego z prowincji”, który zdają się przejawiać polscy politycy, także i ci, którzy mają się za Euroentuzjastów. Nie uważałem i nie uważam, że mi się coś od Europy należy w prezencie czy w ramach odszkodowania, że zostałem przez nią zdradzony, oszukany i zostawiony na pastwę czerwonego niedźwiedzia, nie sądziłem, że dzięki faktowi, że – jak powiada celnie Krystyna Janda – papież został Polakiem – Europa przezwyciężyła podziały, że to skok Wałęsy przez mur stoczni spowodował upadek muru berlińskiego. Jestem historykiem i uważam, że historia jest procesem i tworzą ją okoliczności geopolityczne, a jednostki jedynie je symbolizują i uzewnętrzniają. Nie oczekuję dopłat do swojego gospodarstwa rolnego, bo go nie mam... Nie przejmuję się zmianami w podatku VAT, bo zawsze płacę jakieś podatki i zawsze są one za wysokie. Nie oczekuję, że mi Europa cokolwiek da za darmo, bo nie dostałem w życiu od nikogo niczego za darmo i wszystko co mam, zawdzięczam swojej pracy. Rodzice nie dali mi mieszkania i samochodu i teraz nie muszę mieć do nich pretensji, że mi dali za małe mieszkanie i za stary samochód. Nie mieli niczego i nie byli nikim ważnym, ale byli dobrzy, uczciwi i zapewne kochali mnie na swój sposób, co chyba umiem docenić dopiero teraz, stojąc nad grobem – niestety, bez wiary w to, że jeszcze kiedyś będę miał okazję im to powiedzieć. Ale zawdzięczam Im to, że będąc otwarci i tolerancyjni stworzyli mi możliwości korzystania ze świata. Świat, niestety, dość długo zwlekał, zanim mi to prawo przyznał. Ale jestem szczęściarzem, bo doczekałem. Moi rodzice takiego szczęścia nie mieli.

Moja córka uprzejmie się ze mną zgadza, że to ważna chwila. Moje wnuki, na szczęście, będą się o dzisiejszym dniu tylko uczyć w szkole, tak jak o Bitwie pod Grunwaldem i Konferencji Okrągłego Stołu. Moim zdaniem 1 maja 2004 jest zresztą ważniejszy od jakichkolwiek innych wcześniejszych wydarzeń w polskiej historii, które albo Polskę izolowały od Europy, albo jedynie prowadziły do dzisiejszego dnia. Wyobrażam sobie, że uczucia podobne do moich dzisiejszych przeżywali Polacy 11 listopada 1918 roku, kiedy to Polska „wybuchła” po półtorawiekowej niewoli, wydobywając się z państwowego niebytu. A teraz, pogłębiając cnoty i nie tracąc z dnia na dzień wad, zachowując wszystkie swoje odrębności, bigos, ogórki kiszone i schabowy z kapustą – zasiada przy rodzinnym europejskim stole, jak równy pośród równych.

I niechby to był szwedzki stół, z którego każdy może brać do woli to, co mu najbardziej smakuje, nie strofowany przez nikogo za gust i preferencje.

I tego – tylko tego i aż tego – oczekuję od faktu wejścia Polski do Unii Europejskiej. Nie, z żadnych beneficjów nie rezygnuję: przeciwnie, chcę od Europy znacznie więcej niż nieporadni małorolni rolnicy, właściciele mleczarni przerabiający mleko obfajdanych krów, niż redukowani górnicy i restrukturyzowani hutnicy, bezrobotni inżynierowie i niedoinwestowani lekarze, zmuszani przez nieudolne państwo do wyciągania ręki po kopertę z jałmużną. Chcę nawet więcej niż Eurokandydaci na Europarlamentarzystów, którzy oczekują gigantycznych apanaży za pobierane w Strasburgu lekcje kompletnie dla nich obcych języków (ze szczególnym uwzględnieniem języka parlamentarnego). Więcej nawet niż Europrotestanci z Katolickiej Ligi Rodzinnej, którzy uważają wejście Polski do Unii za anschluss, ale do Europarlamentu kandydują, chcąc tam dbać o polskie interesy, ze szczególnym uwzględnieniem interesów własnych. Chcę od Europy więcej.

Chcę katedry Notre Dame w Paryżu i kościoła Sagrada Familia w Barcelonie. Chcę Szekspira jako mojego dramaturga i Umberto Eco jako mojego powieściopisarza. Chcę stanąć w słońcu na moim Akropolu i popatrzeć na moją Grecję, która zaczęła mnie kształtować zanim jeszcze mój Rzym ją podbił, stworzył mój system prawny i nauczył mnie składni accusativus cum infinitivo, tak że po latach odnalazłem ją w gwarze górala, który mówi: widziołek go stać przed chalpom... Potem, naturalnie przyszło chrześcijaństwo, nazwało wspaniałą kulturę antyczną barbarzyństwem  i na gruzach świątyń Zeusa i Jowisza zaczęło budować kościoły – moją watykańską bazylikę San Pietro, moją londyńską katedrę Saint Paul, moją kaplicę Witkiewicza na Jaszczurówce...

Dziś, od 1 maja 2004 z poczuciem współwłaściciela biorę do ręki mojego Sofoklesa, mojego świętego Augustyna i mojego Erazma z Rotterdamu, podziwiam – i trochę się boję - mojego Leonarda z Vinci, chylę czoła przed pracami mojej Wisławy Szymborskiej i mojego Josteina Gaardera, kocham się w mojej Monice Belluci i mojej Sophie Marceau, próbuję zrozumieć teorie mojego Einsteina i mojego Hawkinga i marzę o tym, żeby odetchnąć lawendowym zapachem mojej Prowansji, wspiąć się jeszcze raz na grań moich Tatr, zanurzyć dłoń w bałtyckich wodach mojej Kłajpedy i wypić moje ulubione wino w mojej ulubionej Frankonii z moimi bliskimi w moich Niemczech, dokąd przyjadę z mojej Polski, przekraczając moją Odrę, gdzie dopóki będzie jakieś przejście graniczne, nikt nie będzie mnie pytał ani o to dokąd jadę, ani co przewożę, ani czy mam paszport.

Oczywiście, będzie to możliwe pod warunkiem, że mój rząd mojego kraju zdoła wybudować taką autostradę, którą mój francuski samochód zdoła pokonać w kilka godzin nie tracąc zawieszenia na dziurach i wybojach...

2 maja 2004. Na polsko słowackiej granicy zniknęły napisy „Stop – Kontrola celna”.  W Korbielowie pokazujemy tekturki dowodów osobistych, kontrola trwa 15 sekund. W Lipnicy Wielkiej strażnicy gwałtownie machają rękami, żebyśmy nie zatrzymywali się i jechali dalej. Kontroli nie ma wcale.

W przygranicznym sklepie w Orawskiej Półgórze uzupełniamy zapas niebieskiego szampana. Zastanawiamy się, czy jest to produkcja słowacka. Okazuje się, że szampan jest włoski.

- Nieważne, jest europejski – mówię.

- Ano – mówi sprzedawczyni – europský. Naš.

 

TUTAJ odpowiedź Wolfganga na mój komentarz