Inne komentarze

Jakiś rok temu udzieliłem takiego wywiadu dla "Trybuny". Ukazał się 3 kwietnia 2006.

 

MP 9-10-2005Demony i demonki Zakopanego

 

Z MACIEJEM

PINKWARTEM,

dziennikarzem, muzykologiem, historykiem-egiptologiem, prozaikiem, zakopiańczykiem, kustoszem „Atmy”, rozmawia Krzysztof Lubczyński

 

Jak to się stało, że człowiek urodzony w Milanówku pod Warszawą, z wykształcenia orientalista o specjalności egiptologicznej, a więc specjalista od Ozyrysa, Izydy i faraonów, znalazł się w Zakopanem i do tego stał się jego piewcą?

 

- To proste, bo - mówiąc po góralsku - syćko bez babe, czyli ożeniłem się z zakopianką, którą poznałem w Warszawie w okresie pracy w radiu, A patrząc na to jako naukowiec powiem, że to, iż orientalista trafia do Zakopanego i ulega fascynacji tutejszą kulturą nie jest w moim przypadku precedensem. W I połowie XIX wieku, Jan Grzegorzewski, orientalista, dziennikarz i wielki oryginał, szukał tu pokrewieństw pomiędzy Orientem a góralszczyzną i znajdował je.

 

W latach dwudziestych XX wieku Witkacy pisał o „demonizmie Zakopanego”. Czy

z tego demonizmu, a także z genius loci tego miasta, jeszcze coś zostało?

 

- Myślę, że Witkacy naprawdę wierzył w ten demonizm. Po latach wiele z tego, co on w tym tekście opisał, daje się do dziś zauważyć w życiu Zakopanego i ludzi z nim związanych. Dla demonizmu Zakopanego charakterystyczna jest łatwość fascynacji i słomiany ogień zakopiańczyków i przyjezdnych, którzy, gdy fascynację trzeba przełożyć na konkretną, zwłaszcza długofalową pracę, wymiękąją. Demonizm charakteryzuje się też dominacją fikcji literackiej nad rzeczywistością, a w literaturze dominacją formy nad treścią. Typowym przykładem jest tu twórczość Kazimierza Przerwy-Tetmąjera. „Na Skalnym Podhalu” czy „Legenda Tatr”, które napisane zostały gwarą góralską, odnosi się do XVII wieku, a przecież nie wiadomo jaka była ówczesna gwara. Otóż on, urodzony i wychowany na Podhalu dokonał niejako ekstrapolacji wstecz i wymyślił literacko dawną gwarę. I oto co się stało - górale widząc, że panowie z chęcią to czytają zaczęli włączać te legendy i tę wymyśloną gwarę do własnego repertuaru bąjań i zaczęli je opowiadać tak, jak je pan Tetmajer napisał. Zaczęli więc mówić fikcyjną gwarą literacką. Natomiast twarda rzeczywistość wyraża się nadrzędnością „dudków” nad wszystkim innym. Makuszyński pisał w swoich słynnych felietonach - i także Strug to wyśmiewał - że tu wystarczy postawić psią budę lub inny wychodek, usiąść na progu i czekać aż przyjdzie gość i chętnie zapłaci za byle co, przy okazji masochistycznie dając się sponiewierać w najokropniejszy sposób.

 

I to nie uległo zmianie?

 

- Nie za bardzo, bo choć przyszedł czas kapitalizmu, konkurencji, czas gdy Słowacy, którzy są narodem bardziej mobilnym niż my, idą w kierunku Europy bardzo szybko - my dalej siedzimy na tym progu i wciskamy gościom te psie budy. Nie potrafiłem powstrzymać rumieńca wstydu, gdy jadąc z przyjacielem z Niemiec, tłumaczyłem mu napisy na domach czy na tabliczkach trzymanych przy drodze przez oferentów kwater „Pokoje z łazienkami”. Na co zareagował pytaniem: „A to są inne?”. Demonizm Zakopanego przejawia się ponadto, od dziesięcioleci, może od stuleci, w micie Zakopanego jako lepszego od innych...

 

- micie polskich, Nowych Aten...

 

- Nowe Ateny raczej kojarzą się nam z bzdurami pseudoencyklopedii księdza Benedykta Chmielowskiego, tego od konia, co to „jaki jest - każdy widzi”. Zakopane jako polskie Ateny czy polski Piemont... To już dawno należy do literackiej przeszłości. Zakopane zachowuje swoją osobliwość. To chyba jedyne miasto na świecie, które wytworzyło kulturę miejscowo-przyjezdną. Czy np. w Tyrolu wytworzyła się kultura będąca wspólną kulturą miejscowych górali i tych, co tu przyjechali gdzieś ze świata? Nie. Ani w Krynicy, ani w Sopocie, który jest przykładem miasta o kulturze przyjezdnej, ani gdziekolwiek.

 

„Złoty okres” Zakopanego, to czas od obecności tu Tytusa Chałubińskiego w 1873 roku, kończący się chyba w 1939 roku. Czy Pana zdaniem Zakopane ma szansę na drugą „złotą epokę” czy też nie?

 

- Ja ten okres świetności kulturalnej Zakopanego widzę jako dłuższy. Jego początek widzę w połowie XIX wieku, od przybycia tu pierwszego gościa znanego nam z nazwiska, profesora Jana Kantego Steczkowskiego, a za kres świetności uznaję, symbolicznie, moment śmierci Władysława Hasiora. Jego śmierć zamyka okres, gdy Zakopane miało artystów pierwszej wielkości w Polsce. Czy będzie renesans świetności? Być może, ale na pewno będzie to coś zupełnie innego i nie nastąpi w dającej się przewidzieć przyszłości. A to dlatego, że choć w Zakopanem mieszka ponad stu zawodowych plastyków, jest grupa muzyków, świetni aktorzy, kilku literatów, to jednak generalnie ranga kultury obniża się.

 

A wracając do „demonizmu” Zakopanego, czy nie sądzi Pan, że jednym z jego okropnych przejawów jest fakt, że twórca tego pojęcia, jedna z najbardziej legendarnych jego postaci, Witkacy, nie ma tu nie tylko swojego muzeum, jak Karol Szymanowski czy Kornel Makuszyński, ale nawet ulicy (choć jest patronem teatru), a większość jego obrazów znajduje się w Słupsku, gdzie jego noga nie postała?

 

- W pierwszym odruchu wydaje się, że nie ma na to szansy, bo na to trzeba wielkich pieniędzy, ale jako kustosz „Atmy” nie mogę nie pamiętać, jak nierealne wydawało się powstanie muzeum Szymanowskiego, postaci o ileż mniej społecznie nośnej niż Witkacy. Niczego więc nie wykluczam, tym bardziej, że takie muzeum mogłoby zarobić na siebie. Tyle tylko, że trzeba by się śpieszyć, bo dziś jeszcze kultura wyższa ma trochę wzięcia, jest jeszcze w Zakopanem kilka domów, w których bywał Witkacy, ale za kilka lat może być tak, że mało kto będzie tu wiedział, kto to był Witkacy.

 

Napisał Pan książkę o prasie zakopiańskiej lat 1891 -1939. Jaki obraz miasta się z niej wyłania?

 

- Pokazuje ona jedną podstawową zasadę Zakopanego, ale zarazem fundament jego mitu; jest to miasto sprzeczności, godzące ogień z wodą. Zakopane jako kurort, w przeciwieństwie do uzdrowisk słowackich, powstało z przekształcenia się zwyczajnej wsi. I to od samego początku rodzi istotne konsekwencje. Zakopane to miejsce licznych sprzeczności, jak np. w Kuźnicach, w których kiedyś była huta, a obok pensjonariusze leczyli płuca wśród dymu z wielkiego pieca. Funkcja lecznicza Zakopanego ścierała się z jego funkcją sportowo-turystyczną, więc na Krupówkach mijali się umierający gruźlicy i tryskający zdrowiem taternicy, a Zakopane musiało obsłużyć jednych i drugich. W tym samym czasie mieliśmy Zakopane jako centrum kultury, krynicę polskości, bijącą na cały kraj za sprawą Witkiewicza, a za domami była gnojówka i brak kibla w domu jako synonim autentyczności góralskiej. Miasto cudownie pięknej przyrody i tragicznie brzydkich budynków, miasto z którego idzie się w Tatry, żeby napawać się pięknem, ciszą i majestatem gór, jak pisał Karłowicz, i spotyka się na szlaku trenujących sportowców. Miasto najwyższej kultury artystycznej i chamstwa, które jest sprzedawane jako towar.

 

Z Zakopanem i Podhalem związane są też pewne niedomówienia historyczne. Mam na myśli sprawę Goralenvolku, organizacji kolaborującej z okupantem niemieckim, i działalność jej wodza, Wacława Krzeptowskiego, tego który w góralskim stroju witał w Zakopanem generalnego gubernatora Hansa Franka.

 

- Żadna porządna monografia naukowa na ten temat, jak dotąd, nie powstała. Sporo pisał o tym Juliusz Zborowski z tym, że on mógłby napisać na ten temat więcej - gdyby mógł. Działał bowiem w Zakopanem podczas okupacji jako pracownik delegatury rządu londyńskiego, a później, po wojnie, jako dyrektor Muzeum Tatrzańskiego, więc po prostu wszystko wiedział. Podobno w latach pięćdziesiątych, a może na początku sześćdziesiątych, do Zakopanego, do muzeum, przyjechało pewnego dnia dwóch panów legitymujących się odpowiednimi dokumentami i zabrało, wywożąc w niewiadomym kierunku, dwie skrzynie pełne dokumentów z czasów Goralenvolku, które Zborowski zgromadził. Przeczytałem wszystkie protokoły procesu Wacława Krzeptowskiego i innych, z 1946 roku, opublikowane przez krakowski „Dziennik Polski”. Wynika z nich, że ten proces był cząstkowy, bo spora część ważnych uczestników Goralenvolku uciekła, albo nie żyła, natomiast skazano osoby akurat złapane, które miały mniej na sumieniu lub wręcz były niewinne. Zresztą część oskarżonych istotnie uniewinniono. Na ten temat pisał trochę Alfons Filar, a także Henryk Jost w książce „Zakopane czasu okupacji”, ale syntetycznego opracowania nie ma. Cały ten Goralenvolk był krzyżówką głupoty podszytej strachem i umiejętnie wykorzystanej przez Niemców ksenofobii. W ostatnich latach pojawiła się moda na „oswajanie Goralenvolku”, na przedstawianie jego przywódców jako dobrych, tylko nieco skołowanych ludzi, którzy tak naprawdę nikomu niczego złego nie zrobili, a swoim to jeszcze pomagali. Naturalnie, jest to wynik owej wstydliwości tej sprawy, a poza tym innych jeszcze czynników, historycznych na miarę dzisiejszych czasów. Pewnie, góralszczyzna nie wydała polskiego Quislinga, nie mówiąc już o marszałku Petainie. To raczej typy w rodzaju kapitana Renaulta z „Casablanki” - ambitny ponad miarę możliwości, pazerny na dobra materialne, podszyty strachem przed silniejszym, bezwzględny dla słabszych... Z tym, że Renault był sympatyczny... Na podstawie lektur dokumentów, prasy, a i własnych obserwacji sądzę, że w Zakopanem i jego okolicy ukształtował się taki oportunistyczny model modus vivendi, zasada współżycia z władzą, jakakolwiek by ona nie była. Podziały stricte polityczne nie odgrywały tu istotnej roli. Tu nawet nie najbardziej istotne są podziały typu: swój - nie swój, bo nad wszystkim dominują interesy, nie tylko pieniądze, ale też pozycja społeczna itd. Polega to też na akceptowaniu władzy dotąd, dopóki daje ona żyć, zarobić, a najlepiej jeszcze kiedy dopieszcza... Ale gdy przegina, wtedy się protestuje, mówi o ślebodzie i hyrze góralskim, zwłaszcza wtedy, kiedy już wolno... Póki jednak nie trzeba, to za bucki nie uciekamy, tylko cyckamy tę władzę, ile się da. Tak było za czasów świętej pamięci cesarza Franciszka Józefa, tak „za sanacji”, „za Niemca” i tak było „za komuny”. Pamiętam z lat 70. pochody 1-majowe, podczas których niektórzy rzekomi działacze niepodległościowi z czasów współczesnych nosili transparenty i sztandary, ślebodni i niezależni górale przygrywali od ucha, a twórcy ludowi ozdabiali w czynie społecznym, czy za pieniądze, wnętrza komitetu miejskiego partii czy Urzędu Miejskiego, zamiast wysadzać w powietrze komunistyczne pociągi. Ale to było naturalne, sam na pochody chodziłem nie jako członek partii, tylko jako miłośnik imprez na świeżym powietrzu, natomiast nienaturalne jest mówić dziś, że tego nie było. Wtedy nie mieliśmy innej Polski, tylko taką z pochodami i komunistami u władzy, można było naturalnie się zamknąć w domu, albo wyjechać do Chicago, ale jakoś nie wszyscy to zrobili. Dziś okazuje się, że wszyscy byli przyjaciółmi towarzysza Ognia, wysadzali pociągi czy suki milicyjne, strzelali do komunistów i bijali Żydów, słowem wszyscy byli kombatantami skrajnej prawicy. Nawet dzisiejsza lewica daje do zrozumienia, że za komuny, to ona była po wallenrodowsku przebraną prawicą, a przywódca partii to w ogóle chciał zostać księdzem, tylko mu nie wyszło... I kiedy góralski parlamentarzysta mówi o wolności, ślebodzie, odwiecznym góralskim antykomunizmie i klękając przed papieżem mówi, że „my górale zawsze z Tobą”, to mnie to śmieszy. Z czasów stanu wojennego pamiętam, że gdy my, podli lewacy, byli PZPR-owcy, przestaliśmy chodzić na wybory, uważając, że jest to fikcja i popieranie reżimu Jaruzelskiego, na co żaden uczciwy i normalnie myślący człowiek już nie może sobie pozwolić, to ówczesny ważny działacz Związku Podhalan, w mundurku góralskim, zasuwał niemal w pierwszym szeregu do urny wyborczej. A kiedy go zapytałem dlaczego, odpowiedział, że on sam to by nie poszedł, ale że jemu chodzi o Związek, że się boi, żeby mu dotacji nie odebrali. Na co powiedziałem, że taka miłość za pieniądze to się nazywa prostytucja. W1989 roku pewien góralski działacz kandydował do Sejmu kontraktowego przeciw przedstawicielowi „Solidarności” i okropnie na nią gardłował mówiąc, że ta organizacja nic dla Podhala nie znaczy, wołał „Zakopane dla górali”, a bodaj 2 kadencje później wszedł do Senatu z ramienia panny „S”. I wie pan co? Nikt mu z tej pozycji obrotowego zarzutu nie zrobił, przeciwnie - zyskał szacunek, jako człowiek nie tyle obrotowy, ile obrotny. I ja też mu tego za złe nie mam... Nauczył się, i tyle. I uwierzył, że teraz to władza jest po tej stronie, i z nią trzeba trzymać. Z tym, że widzi pan, z tego wszystkiego nic nie wynika istotnego, bo tak naprawdę, to polityki nie robią przebierańcy, tylko wytrawni gracze. Tamci to najwyżej „taki dekoracyjny naród”, jak mawiali o góralach pułkownicy w latach 30. Wszystkie te uwagi, naturalnie moim zdaniem, można zastosować do jakichkolwiek grup społecznych, etnicznych czy korporacyjnych, nie tylko do górali i nie ma to nic wspólnego z polityczną quislingowską czy faszystowsko-komunistyczną kolaboracją. To tylko sposób na życie, nic więcej...

 

Mówiliśmy już o przeszłości i teraźniejszości Zakopanego. A jak Pan widzi przyszłość tego miasta?

 

- Zdziwi się pan może temu, co pan usłyszy z ust historyka, w tym historyka Zakopanego i kustosza jego tradycji, ale przyszłość tego miasta widzę przede wszystkim nie w kultywowaniu historii i tradycji, ale też nie w polityce i działalności ad usum delfini, lecz w powstaniu dobrego, na wysoką europejską skalę urządzonego ośrodka turystycznego. W drugim rzędzie trzeba sprzedawać kulturę, jako towar, oraz folklor, ale niekoniecznie wyłącznie jako granie do kotleta przez kapele góralskie czy chamstwo dorożkarzy zakopiańskich. To także festiwale na wielką skalę, nie tylko folkloru góralskiego, choć ten powinien rozwijać się szeroko, ale i muzyki poważnej i jazzowej, teatralne, wielkie imprezy plastyczne i plenerowe...

 

Dziękuję za rozmowę.