Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 24

 

Odcinek 25

20-06-2003

 

Magda mieszkała nieopodal głównej ulicy Aix, Cours Mirabeau, w niewielkim, dobrze utrzymanym domku z ogrodem. Spóźniłem się zgodnie z regułami dobrego wychowania francuskiego o godzinę, przyniosłem kwiaty i butelkę wytrawnego wina - na złość wybrałem niemieckie, a nie francuskie. Okazało się, że gospodyni jest jeszcze w trakcie przygotowywania kolacji - miała na sobie bluzkę w kwiaty i gustowny fartuszek, no i niewiele poza tym. Udała zakłopotanie, a potem starannie wystudiowanym gestem machnęła ręką:

- Och, przepraszam cię, nie wiedziałam, że jest tak późno, nie zdążyłam się ubrać. Ale może mi wybaczysz, w końcu znamy się i od tej strony...

No, fakt, znaliśmy się i od tej... Magda bez ubrania nie stanowiła dla mnie zaskoczenia. Siadłem w kuchni przy oknie i patrzyłem na nią, starając się nie rozglądać się zbyt nachalnie po mieszkaniu. Jednak dojrzała moje spojrzenia.

- Pewno chcesz zobaczyć jak mieszkam? Bardzo proszę, wybacz tylko bałagan - jako kobieta pracująca nie zawsze mam czas na sprzątanie. Z okna pokoju córki jest świetny widok na twoją ulubioną górę, Sainte-Victoire...

- Skąd wiesz, że to moja ulubiona góra?

- A tak jakoś, zgadałyśmy się z Wiktorią...

Zamierzałem przejść do pokoju, ale zatrzymałem się w drzwiach.

- Opowiadała ci o mnie? A o tej jej historii z jaskinią co sądzisz?

Magda poprawiła opadające na twarz włosy.

- Prawdę powiedzieć, to nie wiem co sądzić. Znam ją długo, prawie od początku mojego pobytu w Aix... Wiesz, że moim mężem był jej wnuk, no nie - wnuk jej brata. Rzekomo, jeśli jej wierzyć... Ale ten wnuk, mój mąż, o niczym nie wiedział i Wiktoria była dla niego obcą kobietą, poznał ją dopiero w Aix i te jej opowiadania traktował jak dziwactwo starej panny. Z drugiej strony jednak wiem, że jest szalenie akuratna, dokładna i rzetelna. I trudno mi uwierzyć, że jest zwariowana na jednym punkcie, a w żadnym z pozostałych - nie...

Zajęła się przygotowywaniem sałatki, pozostawiając mnie samemu sobie. Mieszkanie sprawiało wrażenie bardzo kobiecego - sądząc po rodzaju mebli i kolorystyce. W środkowym pokoju, pewno pełniącym funkcję salonu, centralne miejsce zajmował fortepian. Ponieważ wiedziałem, że Magda talentów muzycznych nie miała, a nie podejrzewałem ją o snobistyczne trzymanie w domu takiego mebla - wywnioskowałem, że muzyką zajmuje się jej córka. Na fortepianie stało zresztą zdjęcie może 10-letniej dziewczynki ze skrzypcami. Wschodnią ścianę zajmowała spora biblioteka, w której przeważały dzieła klasyki francuskiej i polskiej. Na jednej z półek ze zdziwieniem znalazłem... swoje zdjęcie. Czarno-białe, musiało pochodzić z lata 1968 roku. Stałem tam chyba w jakimś parku, a obok mnie - kilkuletnia osóbka w białej sukieneczce. To była córka Magdy.

Skąd miała takie zdjęcie? To nie mogłem być ja, bo córki Magdy nie znałem, nie mówiąc już o tym, że w 1968 roku Magda jeszcze była ze mną i córki nie miała ...

O, Boże... Musiała mi to zrobić?

Usłyszałem lekkie kroki za sobą - Magda położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała cicho:

- Fotomontaż. Pamiętasz, że kiedyś pasjonowałam się fotografią? No, więc chciałam sobie wyobrazić jak to mogłoby być...

- Jesteś okrutna, wiesz? Mogłaś to przynajmniej schować przed moim przyjściem. A jak ona to przyjmuje?

- Mogłam, rzeczywiście, nie pomyślałam. My obie się do tego przyzwyczaiłyśmy. Ona sporo wie o tobie - swego prawdziwego ojca w zasadzie nie pamięta, więc często tak myśli o tobie...

Pomyślałem sobie, że Magda przesadziła - jak mogła ubierać swoją córkę w nasze, tak trudne zresztą problemy?

Obok salonu były schody na górę, do pustych i dość skromnie urządzonych pokoi gościnnych. Jak mi Magda powiedziała, jeden zawsze był przygotowany dla jej byłej teściowej, z którą utrzymywała świetne stosunki.

- Drugi może być dla ciebie - zażartowała.

Z salonu prowadziło wejście do sypialni Magdy, gdzie tylko spojrzałem z progu i do pokoju dziecinnego. Poza typowymi dla 13-letniej panienki akcesoriami w postaci fotosów gwiazd filmowych i muzyków rockowych pomieszczenie wyglądało dość zwyczajnie, jeśli pominąć rzeczywiście fantastyczny widok za oknem - Góra Świętej Wiktorii niemal zaglądała do pokoju i dziecko musiało się budzić i zasypiać z widokiem na tę niezwykłą formację. Na biurku stała fotografia młodego człowieka, którego twarz wydała mi się znajoma. Zwiodła mnie najpierw tropikalna sceneria fotografii, ale wątpliwości nie mogło być żadnych: spod palm, z posągiem Chrystusa na górze Corcovado w tle, uśmiechał się do mnie z Rio de Janeiro mój przyjaciel Jurek. Ten sam, którego wyjazd w 1968 roku z Polski uniemożliwił naszemu teatrowi wystawienie Niejakiego Piórko, a Krzyśkowi i mnie przysporzył wyrzutów sumienia. Magda dojrzała moje spojrzenie.

- Nie wiedziałeś, prawda? To z nim wyjechałam. A dokładniej - dojechałam do niego. Ale chodźmy jeść - kolacja gotowa.

Była już elegancko przebrana, z kuchni dolatywały kuszące zapachy, stół, za którym zasiedliśmy, wyglądał niezwykle malowniczo. Nalałem wina, wypiliśmy za starą przyjaźń i zaczęliśmy jeść. Po kilku chwilach Magda spytała:

- Chcesz wiedzieć, jak to było? To już tyle lat... Może nie warto wspominać?

Może rzeczywiście nie było warto. Tym bardziej, że czyjeś wspomnienia, w których bohaterami są inni, bywają dla nas albo obojętne, albo nieprzyjemne - jak cudze zdjęcia, do których oglądania nas zmuszają, a my z uprzejmości na to przystajemy i powstrzymując ziewanie pytamy:

- O, jakie słodkie dziecko! To ty?

- Nie, skąd! Przecież to Krysia, jak miała 5 lat! Aha, prawda, ty nie znasz Krysi? To kuzynka Tadka, tego tu w żółtej koszuli!

- Aha, a kim jest dla ciebie Tadek?

- Nie jest, bo już dawno nie żyje. Był bratankiem naszego sąsiada, obok którego mieszkaliśmy w Płocku, jeszcze zanim ciebie poznałam...

No, więc nie miałem wcale ochoty na wspomnienia o moim przyjacielu, który nagle okazał się przyjacielem mojej narzeczonej, niedoszłej matki mojej córki...

- Tak, naturalnie, opowiedz!

*

Zawsze strasznie lubiłam Buszującego w zbożu, no i bywałam na przedstawieniach tak często jak tylko mogłam. Oczywiście, fakt, że mój chłopak grał tam główną rolę, a nawet dokonał adaptacji angielskiego tekstu sztuki, miał kluczowe znaczenie. Bo tak w ogóle, to tego teatru nie lubiłam. Był taki poważny, taki dorosły, może nawet za bardzo dorosły, bo często pokazywali takie sztuki, w których były jakieś ważne sprawy polityczne, psychologiczne, a w gruncie rzeczy ani większych ról nie było, ani niczego zabawnego. Przed Buszującym najbardziej podobała mi się taka składanka wierszy, przeważnie rosyjskich zresztą, pod tytułem Stara rekwizytornia. Jako rusycystka musiałam tam pójść...

Premiera sztuki według Salingera odbywała się w kawiarni “Muza” na Akademii Muzycznej w Warszawie, była tam niewielka scenka, a akcja sztuki toczyła się także na takim bocznym pasażu, wzniesionym nieco ponad salą, po prawej stronie od sceny. I wtedy właśnie po raz pierwszy zauważyłam Jurka. Wraz z kierownikiem teatru i reżyserem sztuki - Wieśkiem grali takie małe rólki, przedstawiając dwóch chłopaczków, bawiących się w Central Parku. Obaj niewysocy, w sztuce małomówni, w krótkich spodenkach, przerzucali się piłką. Śmieszni jak nie wiem!

Sukces sztuka odniosła wielki, oklaski, dobre recenzje... Po premierze było spotkanie towarzyskie, z szampanem, no i wtedy się poznaliśmy wszyscy bliżej. Jurek był uroczy! Niebawem szykował się nam wspólny wyjazd na noworoczny obóz teatru do Nidzicy koło Olsztyna, gdzie występowałam już jako niemal oficjalna narzeczona jednego z aktorów.

To były piękne chwile. Jakoś tak udało się zrobić, że mieszkaliśmy razem, w dwuosobowym pokoju. Nie było to łatwe, bo na tych obozach to bardzo dbali o moralność, tak pozornie oczywiście. Bardzo mi na tym wspólnym mieszkaniu zależało, bo do tej pory to nasze “chodzenie” ze sobą było prawie zupełnie platoniczne, no i już to nam obojgu przestało wystarczać...

W południe spacerowaliśmy po miasteczku - miałam wtedy taką fajną kurtkę z kapturem obszytym futerkiem, grube czarne rajstopy i króciutką spódniczkę, no i oczywiście kozaczki. Widziałam, jaki był ze mnie dumny! Przyjechaliśmy rano, byliśmy zmęczeni, ale z niecierpliwością czekaliśmy na wieczór. Nadszedł wreszcie... Siedzieliśmy na krawędzi łóżka i czekaliśmy, aż noc uspokoi kolegów, biegających po korytarzu. Był spięty, zdenerwowany i zawstydzony - wiedziałam, że to miał być jego pierwszy raz...

Ja miałam to za sobą od kilku lat, ale nie wspominałam tego dobrze. To był jakiś reżyser filmowy, od dokumentów, kolega mamy. Zabajerował mi w głowie jakimiś planami filmowymi, potem wypiłam z nim butelkę wina, pamiętam, że było mi niedobrze, a jak to się wszystko stało prawie nie pamiętam. Bolało mnie okropnie, płakałam, ale nie żałowałam - wiedziałam, że kiedyś to musiało nastąpić i jakoś tak podświadomie wiedziałam też, że skoro ma boleć, to nie chcę tego łączyć z osobą, którą naprawdę będę kochać...

Teraz też mieliśmy na stoliku pod oknem otwartą butelkę wina i nawet napełnione kieliszki, ale nie patrzeliśmy w tamtą stronę. Ostrożnie dotknął moich włosów - lubiłam ten gest, miał zawsze taki bardzo delikatny dotyk, ręka ześlizgnęła mu się na moją szyję, przytulił głowę do mojej skroni. Czułam, jaki jest rozpalony i zdenerwowany, dłonie miał zimne i spocone.

Potem zrzuciliśmy błyskawicznie wszystko to, co mieliśmy na sobie, widziałam, z jaką determinacją, prawie z rumieńcem na policzkach ściągał spodnie i slipy, nerwowo gasząc światło. Musiałam mu pomóc, przede wszystkim psychicznie, ale też się denerwowałam. Potem było już w porządku. W jego szeptach i wyznaniach słyszałam przede wszystkim satysfakcję, że to już się dzieje, że już naprawdę jest dorosłym mężczyzną. Z mojej strony naturalnie w tej sytuacji nie mogło być mowy o prawdziwej przyjemności - to było tak, jak zadana lekcja, którą trzeba było odrobić, żeby mieć to już za sobą...

Potem, od następnego dnia wszystko było już cudowanie i wspaniale i oboje zachowywaliśmy się tak, jakby sprawy były już między nami na zawsze uregulowane, “zaklepane” i nie trzeba było się o nic starać. On był strasznie chimeryczny i nerwowy, ciągle trzeba było go utwierdzać w tym, że się go kocha, że on jest najlepszy, że tylko jego się widzi wokół... Musiałam go nauczyć pewnej zasady, którą przejęłam od mojego poprzedniego faceta: łóżko nie jest miejscem do załatwiania sporów, do kłócenia się i do godzenia się. Wszystkie takie sprawy trzeba załatwić wcześniej. W łóżku można tylko kochać się, utwierdzać w miłości lub choć sympatii, albo spać...

A w Sylwestra 1967 na 1968 pierwszy raz zatańczyłam z Jurkiem i zrobił na mnie fantastyczne wrażenie. Siedzieliśmy razem podczas przedstawienia szopki noworocznej, on w tym nie brał udziału, tylko komentował mi do ucha niektóre sceny, to było bardzo miłe. Spokojny, opanowany, brał udział w tym teatrze, bo go to bawiło, ale ani przez moment nie uważał się za aktora, nie wywyższał się, nie przedstawiał się jako wybitny artysta. Był taki - no, opiekuńczy. Dystansował się do wszystkiego, a wobec mnie zachowywał się ogromnie poprawnie - żadnych komplementów na wyrost, żadnych awansów - po prostu przyjaciel.

Reszta towarzystwa nie podobała mi się w ogóle. Dziewczęta, ile ich tam w tym teatrze było, w ogóle nie ładne, może tylko czasami efektowne, ale uważały się za niewiadomo co. Taka Mirka na przykład - owszem, ładne włosy, ale figura! A spódniczki nosiła może nawet krótsze niż ja, chociaż ja miałam do tego wszystkie uprawnienia! Chłopcy mieli też poprzewracane w głowach, a w ogóle wszystko było podszyte polityką, co mnie denerwowało i nudziło.

I właściwie tylko Jerzy miał w nosie politykę. Uczył się na polonistyce, na uczelni nie miał problemów, chodził do teatru, na koncerty i do kina, nie czytał codziennych gazet, tylko jakieś poważniejsze pisma, no i książki.

Zaczęliśmy się spotykać od czasu do czasu pod koniec lutego 68 roku. Nie, nie było w tym niczego niestosownego - ani ja przez moment nie myślałam o zdradzaniu swojego chłopaka, szczerze go kochałam i było mi z nim dobrze, ani Jurek nie posunąłby się do jakichkolwiek działań przeciwko swojemu przyjacielowi. Od czasu do czasu jedliśmy razem ciastka, szliśmy do kina czy na koncert. Bo przecież z moim mężczyzną w kinie byłam chyba tylko raz, i to na początku znajomości - na codzień nie było na to czasu. Jak mieliśmy czas na randkę, to szliśmy do łóżka, albo do znajomych na przyjęcie. Do kina nigdy. Na wszelki wypadek jednak ten nasz niewinny związek z Jurkiem pozostał naszą tajemnicą - on miał swoją dziewczynę, przypadkiem także o imieniu Magda, no a zazdrość mojego “pana” była wręcz przysłowiowa.

8 marca 1968 Jerzy przyszedł do mnie w samo południe - wiedział, że będę sama, bo przecież ci uczelniani bonzowie nie mogli opuścić takiej świetnej zabawy, jaką stwarzał ten wiec na uczelni, a mnie nie wolno było samej wychodzić z domu w takim niebezpiecznym dniu... Przyniósł mi piękną różę na Dzień Kobiet. I wtedy pierwszy raz poszliśmy do łóżka - nie żeby z wielkiej ochoty - jakby na złość całemu światu. Proszę bardzo - niech się kłócą, biją, niech udają, że są tacy ważni, że od nich coś zależy. A to, co mają tak blisko i co powinno być dla nich ważne - wymyka im się z rąk...

Nie było nam dobrze, ani mnie, ani jemu... Wiedzieliśmy, że jesteśmy strasznie nie w porządku, że przekroczyliśmy granicę, którą kiedyś sami sobie nakreśliliśmy i której - utrzymując nasze dotychczasowe związki - przekroczyć nie powinniśmy.

Przeszło dwa miesiące potem się nie widywaliśmy. Pod koniec maja wpadł do mnie na uczelnię i wyciągnął w samo południe na kawę.

- Wyjeżdżam, Madziu - powiedział - Oboje z matką doszliśmy do wniosku, że nie da się tu już żyć. Zmusili nas.

Wtedy się dopiero dowiedziałam, że jest Żydem. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Chciał się pożegnać z kolegami, ale zlekceważyli jego prośbę. Nie chcieli - jak przypuszczał - pokazywać się publicznie z kimś, kto został napiętnowany. Przez moment - jeden krótki moment - pomyślałam, że bliżej mi do niego niż do tych kolegów. Na uczelni miałam problemy, jakoś nauka nie wchodziła mi do głowy, matka była schorowana i coraz bardziej zgorzkniała, a sprawy uczuciowe też jakoś mi się psuły, i to nawet nie przez jakieś konkrety czy coś - po prostu chyba okazywało się coraz wyraźniej, że jesteśmy niedobrani.

- Jakby ci było źle, jeszcze gorzej niż jest teraz - Jurek nie patrzył na mnie i z ponurą miną mieszał kawę w filiżance. W “Bristolu” było pustawo, na dużej sali tylko ze cztery stoliki były zajęte - to może do mnie przyjedziesz? Ja prawdopodobnie zatrzymam się z matką w Austrii, mam szanse dość szybko dostać obywatelstwo Izraela. Wtedy Ci przyślę zaproszenie, może moglibyśmy...

Wstałam.

- Dzięki, Jurek! Może? Ale na razie moje miejsce jest tutaj. Chyba że on...

Został w tym “Bristolu” i takim go zapamiętałam na wiele miesięcy, jak siedzi tam samotnie i ciągle miesza w filiżance kawę, której prawdopodobnie już tam dawno nie było...

Po jego wyjeździe u mnie w sprawach osobistych się poprawiło, ale w czerwcu matka przyniosła wniosek na jednokrotny paszport. I wtedy się dopiero dowiedziałam o żydowskiej przeszłości mojej rodziny. A w kilka dni potem okres zaczął mi się spóźniać i zrobiło mi się jakoś tak niewyraźnie.

Po kilkudniowym pobycie na Mazurach wylądowaliśmy w Gołdapi, u mojej ciotki. Było nam coraz lepiej i lepiej, a ja byłam już coraz pewniejsza, że jestem w ciąży. Reakcja mojego chłopaka na tę wiadomość była wspaniała, taka jaką tylko mogłam sobie wymarzyć. Ale po kilku dniach uświadomiłam sobie, że rzekomo ciesząc się tym dzieckiem - dziewczynką, jak twierdził - ani jednym słowem nie wspomniał o małżeństwie... Po rozmowie z jego matką i jej przyjacielem wiedziałam, że nie mam czego szukać w tej rodzinie, a moje dziecko tym bardziej. Moja matka także przyłączyła się do tego spisku.

A on? No cóż, zrobił to, czego od niego oczekiwałam - przyniósł pieniądze na zabieg. Od momentu, kiedy się na to zgodził - wiedziałam, że już z nim nie będę. I zaczęłam myśleć o wyjeździe do Jurka.

W październiku zadzwoniła do mnie jedna z dziewcząt z teatru i powiedziała, że na horyzoncie pojawiła się nowa narzeczona - Ola. W pewien sposób była przeciwieństwem mnie: twarda, zdecydowana, wiedząca czego chce. Nie takie delikatne lelum-polelum jak ja.... W listopadzie już wiedziałam, że zawaliłam studia i załatwiłam paszport. No i spotkaliśmy się z Jurkiem w Salzburgu...

*

 

- Kiedy zdecydowałam się wyjechać - a wierz mi, nie było mi łatwo! - trafiłam najpierw do takiego obozu dla uchodźców z Polski pod Wiedniem. To było najgorsze - tłumy zawistnych i wrogich sobie Polaków, którzy robili co mogli, żeby zdyskredytować siebie nawzajem wobec naszych gospodarzy i zarazem strażników - policjantów austriackich. Marzyłam tylko o tym, żeby się stamtąd wyrwać, myślałam nawet o powrocie do kraju, ale tam nie miałem już do kogo ani jak wracać. I w takiej sytuacji odnalazł mnie Jurek, pamiętasz przecież, on pierwszy z matką wyjechał... Zaoferował pomoc, napisał gdzie trzeba, no i załatwił tymczasowe mieszkanie i pracę w Salzburgu. On już był nieźle ustawiony, no i wkrótce wyjechaliśmy razem do Stanów. W Ameryce przyszła na świat nasza córka.

- Nasza? - chwyciłem się tego słowa jak pijany płotu. Zrozumiała mnie od razu.

- A chciałbyś?

Nie wiem, czy bym chciał. Przedtem, gdy myślałem, że dotknięta moim postępowaniem skorzystała z pierwszej okazji i wyjechała, żeby zatrzeć za sobą przeszłość - myślałem, że mi żal. Ale teraz, kiedy okazało się, że to mój przyjaciel... Chyba lepiej, że jest tak, jak jest - Jurek był zawsze takim dobrym i takim przystojnym facetem...

Magda roześmiała się.

- Wiem, że byś chciał! Ale trudno - to już tyle lat... Weź jeszcze sałatki!

Dołożyłem sobie sałatki i ponownie napełniłem kieliszki. Już mi ta cała sytuacja znormalniała. Magda była teraz dla mnie po prostu znajomą z dalekiej, prawie nierzeczywistej Polski, gdzie brygady Zomowców biegały za tłumami młodzieży, zarówno tej demonstrującej w imię zdeptanych ideałów Sierpnia, jak i tej, która chciała się zabawić w zadymę. Gdzieś tam, setki kilometrów od słonecznej Prowansji moi dawni koledzy z obu stron wybudowanych przez generała barykad usiłowali utwierdzać się w słuszności swoich wyborów, moja żona pewno przenosiła z miejsca na miejsce “trefne” materiały archiwalne sprzed roku, z czasów, gdy “Solidarność” z dnia na dzień stała się najważniejszym czynnikiem regulującym życie kraju - przynajmniej tak się nam wydawało. Dziecko, nauczone trzymać gębę na kłódkę i nie mówić w szkole o sprawach domowych, codziennie z trudem rano zrywane o siódmej, na za piętnaście ósma maszerowało do szkoły na apel. A ja, opływając w luksusy dzięki stypendium rządu francuskiego, bezpieczny i nawet tym bezpieczeństwem znudzony - zagłębiałem się z nudów we wnętrzności Jaskini Czasu i własnej przeszłości.

- Tak, doskonała sałatka, dziękuję. A w ogóle co się stało z Jerzym? To przecież taki dobry i przystojny chłopak, czemu nie jesteście razem? Dlaczego się rozwiedliście?

Machnęła ręką.

- Nawet nie musieliśmy, bośmy się nigdy nie pobrali. Okazało się, że praktycznie niewiele mamy z sobą wspólnego. Nie mieliśmy żadnej wspólnej przeszłości, bo nawet te jej pozory, które były w Polsce, zniszczyliśmy paląc za sobą mosty. Budować przyszłość bez przeszłości, bez żadnych wspólnych wspomnień się nie dało. Co chwilę łapaliśmy się na odniesieniach do naszej przeszłości - naszej, ale bez siebie, z innymi. Ja co i raz przywoływałam jakieś sytuacje z twoim udziałem, Jurek powoływał się na opinie swojej Magdy... Tak się nie dało żyć! Koniec końców, gdy ta jego Magda wyrwała się z kraju i wysłała do niego depeszę ze Szwecji czy Norwegii - rozłożył ręce i powiedział, żebym mu wybaczyła, ale z Francji musi wyjechać, bo z tamtą Magdą wiąże go dużo więcej. “Zostańmy przyjaciółmi” i inne takie dyrdymały.

- I tak hop-siup, zostawił ciebie i dziecko i pojechał? Jak córka to przeżyła?

- Niewiele miał do zostawiania, bo niezbyt się zadomowił, to taki typ wagabundy. Rozumiesz: Żyd - wieczny tułacz... A córka - no cóż, była wtedy całkiem mała, a potem rosła w przeświadczeniu, że ten jej prawdziwy tatuś jest w dalekiej Polsce, zatrzymany przez reżim komunistyczny i żelazną kurtynę...

Wieczór zapadał, kolacja się kończyła. Wydało mi się nagle rzeczą zupełnie oczywistą, że Magda wykorzystała wspomnienia o mnie do uregulowania swoich spraw domowych - byłem jej coś winien. Trudniej dziecku było wytłumaczyć, że jego tatuś zabiera swoje szmatki i odchodzi do innej kobiety niż to, że tatusia więzi okrutny czarownik Komuch, ale któregoś dnia tata się wyswobodzi, przyjedzie i jeszcze przywiezie z sobą kilka zabawek.

- Dopiero jak pojawił się Jacques, sytuacja się unormowała. Wyszłam za niego, bo nie chciałam czekać pięć lat na francuskie obywatelstwo. Rozwiedliśmy się po jakimś czasie w zupełnej zgodzie i przyjaźni. Utrzymuję nadal doskonałe stosunki z jego rodziną, szczególnie z moją byłą teściową. Oni mieszkają niedaleko, w Marsylii i często się odwiedzamy. Jacques co prawda ożenił się drugi raz i wyjechał do Brestu, pracuje tam jako oceanograf, ale do babci mamy stale gorącą linię. No i tam właśnie teraz jest Weronika. Po feriach wiosennych wraca, i chciałabym żebyś ją poznał.

- Jako tatuś?

- Nie bierz tego tak do serca. Ona już wie, że jej biologicznym ojcem jest “Georges”. Ale żywi do ciebie coś w rodzaju kultu. Wie, że mama o tobie ciągle mówiła i myślała... Myślę, że kocha się w tobie w pewien sposób. Jesteś jej nieznanym idolem - chyba lepsze to, niż miałaby wzdychać do jakiegoś aktora czy piosenkarza... Wie, że nas mnóstwo łączyło i że - przepraszam, że tak to ujmę - mógłbyś być jej tatą...

Na kawę przeszliśmy do salonu. Były jeszcze świetne lody i koniak, a wszystko to mnie tak rozleniwiło, że zastanawiałem się, co mam robić z tym nagle spadłym na mnie szczęściem, które jawiło mi się tak: moja dawna, najważniejsza w życiu narzeczona mieszka sobie w dość luksusowym domku w najlepszej dzielnicy słodkiej stolicy słodkiej Prowansji w słodkiej Francji, mojej ukochanej Francji. Jest samotna i najwyraźniej myśli o mnie jako o dawnym niespełnionym marzeniu. Jej córka - która wychowywana była w przeświadczeniu, że jest moją córką - ma mnie za jakiś niedościgniony ideał tatusia, od którego niczego nie można wymagać i którego trzeba tylko kochać.

Ludzi na Cours Mirabeau przybywało, szum ulicy docierał do nas nawet przez zamknięte okna. Pomyślałem teraz, że trzeba by się zbierać do kraju - kontakt z własną historią zaczynał mnie coraz bardziej męczyć. Tam teraźniejszość była trudna do wytrzymania, ale zawsze można było marzyć o tym, co przyniesie przyszłość - mogło być już tylko lepiej. Tutaj lepiej już było.

- Weronika miała wrócić w poniedziałek, ale dziś dzwoniłam do babci, żeby przytrzymała ją jeszcze przez co najmniej tydzień - Magda zapaliła papierosa. - Ja muszę na jakiś czas wyjechać.

Popatrzyłem na nią wyczekująco. Mnie też czekała podróż, ale ciągle nie mogłem się na to zdecydować - co tu dużo ukrywać: niosło to za sobą pewne ryzyko, którego się zwyczajnie bałem.

- Mam się spotkać w Ameryce w sprawie spadku po ciotce Helenie. Jadę do Bostonu, może na tydzień. Pierwsza rozprawa była wyznaczona na połowę grudnia, ale akurat wybuchł ten wasz stan wojenny i główny spadkobierca, przyjaciel mamy, nie dojechał... A propos, to ty go znasz, on mieszkał w Zakopanem.

Wysłuchałem krótkiej opowieści o “wujku Michale”, którego rzeczywiście znałem i lubiłem, ale nigdy znajomość ta nie była zbyt bliska. Czułem, że Magda oczekuje ode mnie jakiejś deklaracji pod własnym adresem, a ja nie mam na to ochoty. Była fragmentem dawno minionej przeszłości, z którą wiązały się w sumie nie najlepsze wspomnienia. Często w rozmaitych wywiadach z gwiazdami filmu czy muzyki dziennikarze pytają, czy ich rozmówcy chcieliby coś zmienić w swoim życiu, gdyby przyszło im to życie przeżyć od nowa. Zazwyczaj wszyscy odpowiadają, że nie, ależ skąd, że przecież postępowaliby dokładnie tak samo, jak teraz. Ja, gdybym mógł, zmieniłbym w swoim życiu większość decyzji, większość osiągnięć i znajomości. Pewnie, nie byłem idolem, któremu się w życiu powiodło.

Na pewno zmieniłbym cały obszerny fragment życiorysu, ten, którego jedną z istotniejszych części była Magda. Nie jestem nawet pewien, czy w tej nowej, przeredagowanej wersji byłoby w ogóle na nią miejsce... Dziś wydawało mi się, że nie - z całej Magdy najistotniejsza stała się dla mnie jej córka. Która mogła być - miała być - moją córką, a była - została - córką mojego przyjaciela. Dla której byłem idolem, jak dla mnie - bo ja wiem? - Brigitte Bardot...

- Kiedy jedziesz?

- Jutro. Już się umówiłam z koleżankami, że mnie zastąpią w sklepie, bo ja pracuję w bardzo ekskluzywnym sklepie jubilerskim. Rano jadę do Marsylii, tam zobaczę się z Weroniką, zostawię auto i samolotem lecę do Nowego Jorku, a stamtąd do Bostonu. Rozprawa jest za trzy dni. Wujka nie będzie, ale ktoś tam ma jego pełnomocnictwa, więc nie powinno być trudności.

- Będziesz bogata, jak wrócisz?

- Z tego co wiem, nie bardzo. Wszystko ciotka zapisała jemu, mnie zresztą nigdy nie lubiła, ale ja i tak niczego nie potrzebuję - mam, co chciałam mieć.

Czy się przesłyszałem, czy rzeczywiście w jej głosie zabrzmiała nutka autoironii? Bo tak po prawdzie, z czego tu było być zadowolonym?

- Pójdę już, późno się robi. Kolacja była wspaniała, szalenie się rozwinęłaś. Jak przeżyję do jutra, to pewno znów się kiedyś zaproszę.

- A może chciałbyś zostać na śniadanie? Umiem nawet zrobić jajka po wiedeńsku!

Powiedziała to niby żartem, ale wyczułem napięcie. Czekała na odpowiedź.

- Dzięki, już i tak siedziałem o wiele za długo jak na pierwszą wizytę. Rano jedziesz w daleką drogę, musisz wypocząć. Ale przecież nie na długo się rozstajemy, jak wrócisz to pogadamy, na jaki posiłek będzie bezpiecznie przyjść. No i muszę się jakoś odpowiednio przygotować, aby zagrać rolę idola wobec Weroniki.

- Ona przyjmie wszystko, cokolwiek jej oferujesz. Ona - głos jej się załamał, uciekła z oczami w kąt pokoju - wie o tobie tylko samo dobre...

- To mówiłaś jej nieprawdę?

- Mówiłam jej to, co chciałam, żeby o tobie myślała. W końcu - był czas, że funkcjonowałeś jako jej ojciec...

Popatrzyłem na nią. Była spłoszona, zmięta, jakby zawstydzona. Miała najwyraźniej mnie dość, ale musiałem jeszcze to powiedzieć:

- Magda, powiedz mi... Czy ty zrobiłaś wtedy ten zabieg?

- Wiesz, jak by ci to powiedzieć... Do lekarza poszłam, ale straciłam tam przytomność.

- Dobra, nie mów. Niech już zostanie tak jak jest. Weronika jest córką Jerzego?

- Tak, przecież wiesz... - nie patrzyła na mnie - nie zostaniesz?

- Lepiej będzie jak pójdę.

Uśmiechnęła się.

- Masz rację, jak zwykle - w jej głosie nie słychać było rozczarowania. Przyzwyczaiła się brać od życia tylko to, o co nie trzeba było walczyć - jest już rzeczywiście późno. Ale już niedługo się zobaczymy, prawda?

- Jasne - pocałowałem ją w policzek - zobaczymy się za parę chwil.

Ale oboje kłamaliśmy. Wiedzieliśmy, że nigdy się już nie zobaczymy.

đ Odcinek 26