Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 21

 

Odcinek 22

13-06-2003

 

W czerwcu, już po zakończeniu sesji siedzieliśmy z Magdą na leżakach przed domem i planowaliśmy co będziemy robić w wakacje. Mnie udało się wybrnąć całkiem nieźle, tak że kierownik Instytutu poradził mi, by jeszcze we wrześniu złożyć podanie o stypendium naukowe. Magda skończyła nie najlepiej - miała na jesieni trzy poprawki.

- Na pewno sobie poradzę! - tryskała optymizmem - ale muszę trochę wypocząć. To był fatalny rok. O, popatrz, mama idzie.

Marta, objuczona zakupami, szła osiedlową uliczką od strony Chełmskiej. Podbiegłem i wziąłem siatkę. Nawet na mnie nie popatrzyła, rzuciła torebkę w kuchni i zamknęła się w łazience. Wyszła po kilkunastu minutach, nieumalowana. Widać było, że płakała.

- Madziu, zrób kolację. A potem was przeproszę - będę dziś chciała zostać z Magdą sama. W wakacje pewno długo będziecie razem, więc może się nic nie stanie dziś wieczór.

- Coś się stało? - popatrzyłem na nią z niepokojem, Wyglądała, jakby się zestarzała o kilka lat.

Sięgnęła do torebki i położyła przede mną złożony we dwoje arkusz. Był to formularz wniosku o jednokrotny paszport.

- Nie pojadę, nie będę im ułatwiać. Jutro idę do lekarza, zamierzam przejść na rentę. A Magda jest dorosła i niech robi co chce.

Magda nie rozumiejącym wzrokiem patrzyła to na matkę, to na mnie.

- Jak to nie pojedziesz? Gdzie miałabyś niby jechać?

- Uznali, że Żydów w Polsce ma nie być. Że są niechcianymi gośćmi, którzy po kilkusetletniej wizycie powinni już pójść do swojego domu.

- Ale co ty...

Matka milczała chwilę. Zapaliła papierosa i popatrzyła ponuro na mnie.

- Nie wiedziała. Nie powiedziałam jej, żeby rosła normalnie, bez tego strachu, który we mnie był od przed wojny, z którym po latach wróciłam do Polski i z którym czekałam do tego roku. Który rósł we mnie jak nowotwór, żeby teraz, po latach się uzłośliwić i zaatakować. I który mnie zabije, jeśli nie będę silna. Chciałam jej tego wszystkiego oszczędzić. Nie dało rady. Jeśli będziecie mieć kiedyś dziecko, czego wam nie życzę, przynajmniej w tym kraju, to ono też będzie mieć ten strach. Ono też będzie Żydem lub Żydówką.

Pojechaliśmy w lipcu na wakacje. Najpierw odwiedziliśmy kolegów z teatru, którzy mieli obóz “kondycyjny” w małej miejscowości Pasym na Mazurach. Pięknie położona wśród ośmiu jezior różnej wielkości, witała się z przyjezdnymi widokiem trzech malowniczych wież, które pierwsze pojawiały się na horyzoncie, gdy nadjeżdżało się od strony szosy, łączącej Olsztyn ze Szczytnem. Wieża kościoła katolickiego, kościoła protestanckiego i wieża ciśnień. Na strychu u miejscowego gospodarza, Mazura Józefa Dulischa, gnieździło się nas kilkanaście osób, powiązanych ze sobą rozmaitymi więzami przyjaźni i sympatii. Nas - mnie z Magdą - traktowano nieco z dystansem, bo byliśmy na tym obozie jedyną “stałą” parą, byliśmy jakby zbyt poważni na to towarzystwo. Po dziesięciu dniach, po recitalu piosenek, które wspólnie napisaliśmy na tym mazurskim strychu, postanowiliśmy wyjechać. Autobus do Olsztyna mieliśmy koło 10 rano, ale już przed dziewiątą znieśliśmy bagaże na podwórko i poszliśmy pożegnać się do Dulischa. Siedział w kuchni, stary, ogorzały, z fajką w ustach.

- Jedziecie? Wszyscy wyjeżdżają... Ze wszystkich kolegów jeszcze tylko ja zostałem - pokazał palcem na słomianą matę, na której szpilkami przyczepione były kolorowe widokówki - Jak zajadą, to zaraz wysyłają widokówki. Potem przez parę miesięcy nic. A na koniec piszą list - po co tam jeszcze siedzisz? Kolonia, Hamburg, Frankfurt, Lubeka, Stuttgart, Karlsruhe... Sami Mazurzy. Polscy Mazurzy. Dokąd jedziecie?

- Do Gołdapi...

- To pod ruską granicą. Ja też nie będę tu siedział. Panie Dulisch - mówi do mnie wczoraj nauczyciel ze szkoły - przecież pana nazwisko pisze się przez esceha. No to pan Polak nie jest, tylko Niemiec. To po co pan tu siedzi? Tam będzie panu lepiej, a tu będzie więcej miejsca dla Polaków... Mazur jestem, mówię, nie Niemiec i nie Polak, tylko polski Mazur. E, to wszystko jedno - powiada - Polska powinna być tylko dla Polaków. A po latach jak pan tu przyjedzie mercedesem z walizką prawdziwych marek, to od razu inaczej pan będzie na to patrzał... Po latach, mówię mu, to ja przyjadę karawanem. I za moje marki każę się pochować na cmentarzu w Pasymiu, żeby was w oczy kłuło, że tu kiedyś mieszkali Mazury.

Odwrócił się, pochylony, do ściany.

- Ładnie tu, prawda? - powiedział cicho - przyjedziecie jeszcze?

- Na pewno - odpowiedziałem.

- To mieszkajcie u Stopy, aptekarza. Mnie już nie będzie...

W Gołdapi, w tropikalnym upale, Magda powiedziała mi, że jest w ciąży. Miesiąc później, w zgodnej koalicji z naszymi rodzinami, postanowiliśmy zamordować nasze dziecko. We wrześniu Magda zawaliła egzaminy i zrezygnowała ze studiów. W październiku poznałem Olę. W listopadzie Magda wyjechała za granicę na jednorazowy paszport.

*

- Nie, proszę pani. Niezbyt dobrze wspominam rok 1968. A pani?

- O, tak. Bardzo. Ja bardzo dobrze. Zyskałam przyjaciół, przeżyłam przygodę i byłam znowu młoda. Ale to może porozmawiamy na tych lodach?

*

Położyłem się na wznak i patrzyłem w sufit. Nawet trochę chciałem, żeby zasnęła, bo to uwolniłoby mnie od podejmowania pewnych decyzji i ponoszenia odpowiedzialności za nie. Myślałem o rozpalonej słońcem plaży Ipanema w Rio, gdzie moglibyśmy być wśród tysięcy innych, podobnie nie dostosowanych do siebie par, które przez ten jeden dzień - jeden sezon - jedno życie myślą, że złapały Pana Boga za nogi i wygrały ten jedyny los na loterii, który pozwalał osiągnąć na raz miłość, szczęście, dostatek i wieczną młodość. Jak wszyscy w takich okolicznościach myślałem, że trafił mi się wyjątkowy los, który teraz pozwoli odwrócić bieg życia tak, że czas zacznie płynąć wstecz, albo choćby wolniej, albo zgoła da się go oszukać czy zaczarować naszą wielką miłością i on, ten bezwzględny wyzyskiwacz naszych złudzeń, pozwoli nam żyć w szczęściu dłużej, niż przez ten jeden, nie dopowiedziany jeszcze wieczór. Nie padły jeszcze żadne słowa, ale przecież oboje wiedzieliśmy, że już nigdy nic nie będzie takie jak dawniej.

Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jej włosów. Nie spała. Złapała moją dłoń obydwiema rękami i przytuliła do niej policzek. Po chwili zsunęła ją niżej tak, że dotykałem palcami szyi. Pod opuszkami czułem bicie jej serca, szybkie i niespokojne. Ściągnęła mi sweter, potem zrzuciła swój. W szarzejącej poświacie za oknem wyglądała jak srebrny cień księżyca na piasku plaży.

Przytuliłem ją najpierw delikatnie i nieśmiało, potem mocniej i mocniej. Broniła się trochę odruchowo, bo jej oczy mówiły co innego, jej dłonie, przylegające do moich pleców raz mnie przyciągały, raz próbowały zachowywać dystans. Nagle przytuliła się do mnie całym ciałem tak szczelnie, że wydawało się, iż nie można by między nas włożyć kartki papieru.

- Jesteś mi najbliższy, jak tylko możesz być. I niech tak zostanie.

Czułem, że ciągle odpływa w stronę nadchodzącego snu, ale broniła się przed tym, podobnie jak broniła się przede mną. Ale sen atakował, a ja - czekałem.

- Chcę tak z tobą zostać. Nic bardziej. Ale i nic mniej. Powiedz!

Cóż miałem powiedzieć? Czy czekała na to konwencjonalne “kocham cię”, które tu powinno zostać powiedziane by stworzyć pomost usprawiedliwień dla tego co się zrobiło między nami? Albo co od dawna było, tylko teraz nareszcie się odnalazło i mogło odpowiedzieć na to żądanie...

- Powiedz... - powtórzyła.

- Jesteś niesamowita, nie umiem tego nazwać... Jesteś jak część mnie, ale ta nad którą nie mam kontroli. Nie mogę uwierzyć, że ktoś taki w ogóle istnieje i w dodatku jest ze mną tak blisko. Jakbym znał cię strasznie dawno, a jednocześnie był zaskoczony tym wszystkim, co sobą przedstawiasz...

Oparła twarz na zaciśniętej pięści opartej na mojej piersi i patrzyła mi z bliska w oczy.

- Bo tak jest... Zawsze byłam w tobie i z tobą, tylko ty nie widziałeś. Byłeś strasznie zajęty. Teraz to musisz nadrobić. Teraz już się nie wymkniesz, nie będzie ci wypadało. I choć nie powiedziałeś mi kocham cię, ale chciałeś to zrobić i dobrze, że chciałeś, bo masz mnie kochać i to tak, żeby nadrobić te wszystkie lata. Dwadzieścia cztery razy 365 plus przestępne, te wszystkie dni, w którym mi nie powiedziałeś... Powiedz!

- Kocham cię...

- Jeszcze raz, ale teraz szczerze.

- Kocham cię.

- I zostaniesz już ze mną, na zawsze...

- A chcesz?

- Powiedz! Nie wykręcaj się...

Otworzyłem usta i wtedy mnie pocałowała pierwszy raz. Nieśmiało, nieporadnie, z jakąś jednak okropną determinacją, jakby chciała mi zamknąć gębę i nie dopuścić do żadnych zobowiązujących wyznań.

- Kocham cię i nie wykręcam się. Marzę o tym, żeby zostać z tobą, ale nie bardzo wierzę, że to jest możliwe. Wiesz przecież ile mam lat i ile nas dzieli...

Odwróciła się i leżąc na wznak powiedziała bez żadnych emocji:

- Nic, zupełnie nic mnie to nie obchodzi. Nie obchodzi mnie, ile lat ma twoje ciało. O którym i tak wszystko wiem. Wiem, gdzie masz pieprzyk i gdzie masz bliznę, bo miałeś wypadek na rowerze w szóstej klasie. I gdzie pies cię uderzył pyskiem pełnym zębów, kiedy rzuciłeś się z otwartymi ramionami na matkę, chcąc ją uściskać, a on pomyślał, że atakujesz. Wiem, gdzie miałeś siniaka od pałek milicyjnych i gdzie cię szarpnęła piła łańcuchowa po nodze w lesie na Mazurach. I w jakich okolicznościach ugryzł cię zabijany szczupak. I jak walczyłeś z lękiem wysokości na Orlej Perci, jak poleciałeś z lawiną z Małego Giewontu. I jak ci się serce ściskało, kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś tabliczkę z napisem Avenue des Champs Elysées. Wystarczy?

Leżałem bez ruchu i nie byłem w stanie na nią spojrzeć. W co ja się wdałem? Skąd?

- Skąd to wszystko wiesz?

- Powiesz za chwilę, że mógłbyś być moim ojcem. Mogłeś być. Ale nie chciałeś. A jeśli chodzi o to, co nas dzieli - udała, że nie słyszy mojego pytania - to zobacz, co nas dzieli.

Wyskoczyła z łóżka i zapaliła boczne światło. Zrzuciła ostatnie resztki tego, co miała na sobie i usiadła koło mnie.

- Teraz już tylko twoja pruderia. I moja senność. I twoje zdziwienie.

Zgasiła lampkę, włączyła płytę z Jobimem i wsunęła się z powrotem do łóżka. Poprawiła koc i znów przytuliła się całym ciałem do mnie. Objąłem ją ramieniem i wyczułem, że drży.

- Kim ty jesteś, Weroniko?

- Przecież wiesz. Jestem dziewczyną z Ipanemy. Która istniała tylko w twoich marzeniach, tak jak ty w moich. Aż nagle się okazało, że Ipanema istnieje naprawdę. I ja. I ty. Ja miałam nie istnieć. Ty chciałeś nie istnieć. Ale warto było zaczekać.

*

Magda przyszła spóźniona i mocno zaaferowana.

- Słuchaj, nie mogę dziś dłużej zostać, mam pilne sprawy do załatwienia związane z rodzinnymi kwestiami w Polsce. Niby nic pilnego, ale przyjechał prawnik, prowadzący sprawy mojej nieżyjącej matki i ciotki w Ameryce, jakieś komplikacje proceduralne, nie ma wiele czasu, więc wybacz. Zajmie mi to dwa dni. Za to potem zapraszam cię na wielką kolację do siebie. Obiecuję, że zrobię wszystko sama i na pewno nie będzie klusek kładzionych z serem. Ani frutti di mare.

Roześmiałem się do wspomnień, choć nie były to wspomnienia wesołe. Magda była zupełnym antytalentem kulinarnym. Gdy ze sobą chodziliśmy, jajecznica była szczytem jej możliwości w dziedzinie gastronomii. Kiedyś postanowiła ugotować według przepisu z książki kucharskiej Dla samotnych i zakochanych kluski kładzione z serem, cynamonem i jeszcze tam jakimiś ingrediencjami. Ale mąka rozpłynęła się jej w wodzie, a potem pozlepiała w nieregularne kluchy. Myślała, że tak ma być i podała to na stół, zmieszawszy uprzednio ser z cynamonem nieomalże w proporcji pół na pół, w dodatku zapominając dodać cukru.

Skrzywiłem się okropnie na sam widok i nawet nie zdążyłem nic powiedzieć, ani choćby spróbować, jak Magda wyrwała mi talerz sprzed nosa i roztrzaskała o zlew.

- Nie będzie klusek! - stwierdziła - nie nadaję się. A jutro chciałam zrobić jakieś frutti di mare, ale w sklepie są tylko śledzie.

Teraz i ona się uśmiechała, ale w tamtej chwili było nam obojgu przykro, z różnych zresztą powodów. Położyłem jej rękę na dłoni.

- Widzę, że zrobiłaś szalone postępy. Dobrze, zaryzykuję.

*

- Te dziennikarskie zapiski są bardzo niedokładne - powiedziała bibliotekarka, podnosząc wzrok znad okularów - Myślę, że do pana badań niewiele się przydadzą. Ale wybrałam to akurat nie przypadkiem, bo tak się składa, że sporo wiem prywatnie o tej sprawie. Dziennikarze zawsze wszystko przekręcą, albo spłycą.

- Może nie zawsze... Miałem przyjaciela, który rzetelnie badał wszystko, aż do przesady, ze szkodą dla szybkości pracy. Raz mu się spieszyło, no i skończyła się jego kariera...

*

Fidel miał przyjechać do Warszawy po dziesiątej i na jedenastą zapowiedziano tzw. spotkanie z ludnością. Wspólnie z Markiem założyliśmy się z kolegami ze Studium Dziennikarskiego, że zdobędziemy na wyłączność wypowiedź Kubańczyka dla uniwersyteckiej gazetki, nie mając żadnej akredytacji i protekcji oficjalnych czynników. Jedynym ubezpieczeniem był papierek, który sam sobie napisałem, jako osoba pełniąca obowiązki naczelnego pisma “Merkuriusz”. Na Placu Zwycięstwa żar lał się z nieba, a samochodu z brodatym despotą nie było widać. Krążyliśmy w pobliżu Grobu Nieznanego Żołnierza, śledzeni podejrzliwie wzrokiem przez barczystych mężczyzn w luźnych garniturach, ze znaczkami Frontu Jedności Narodu w klapach. Castro nie było. Jak podsłuchaliśmy z plotek, podawanych tu sobie z ust do ust w korpusie dziennikarskim, niesforny Fidel - ciągle jeszcze enfant terrible układu komunistycznego - spóźniał się, bo postanowił wystąpić w kubańskiej drużynie koszykówki w meczu przeciwko węgierskim studentom. Wszystko odbywało się w Budapeszcie, gdzie na płycie lotniska stał od dawna samolot z włączonymi silnikami, mający przewieźć wodza rewolucji do Warszawy.

Wreszcie na chodniku przy ulicy Królewskiej gapie poruszyli się, a spędzone z całej Warszawy dzieci zaczęły machać papierowymi chorągiewkami w kolorach Kuby. Poprzedzony kilkoma motocyklami wjechał na plac wojskowy gazik, a w nim 44-letni Fidel Castro, jak zwykle w mundurze koloru khaki, brodaty, przewyższający o głowę najpotężniejszych oficerów ochrony. Samochód dojechał do barierek, powstrzymujących widzów i Castro wysiadł z auta. Łamiąc ustalenia protokołu zamiast iść w kierunku Grobu Nieznanego Żołnierza, podszedł do gapiów i zaczął się z nimi witać. Podbiegliśmy z mikrofonem. Fidel zatrzymał się, spojrzał na nas i udał, że się przestraszył. Dwaj ochroniarze przytrzymali nas natychmiast, ale Kubańczyk roześmiał się, polecił nas puścić i podał mi rękę.

- Buenos dias, camarade comandante! - zaryzykowałem.

- Habla a mi Fidel, amigo! - Castro przywitał się z Markiem i zapytał, czego się chcieliśmy dowiedzieć o nim i o wielkiej rewolucji kubańskiej. Marek powiedział, że reprezentujemy studenckie pismo z Warszawy i prosimy go o komentarz na temat... zakończonego przed chwilą meczu w Budapeszcie. Comandante najpierw lekko osłupiał, potem roześmiał się i powiedział, jak wspaniale mu się grało i że węgierskiego języka nikt nie jest w stanie opanować, ale zasady koszykówki są wszędzie takie same.

- Koszykarze wszystkich krajów, łączcie się! - zawołał tubalnym głosem, tłumacz miał ze śmiechu trudności z przekładem. - A jakie mają świetne wino!

Skończyło się na tym, że jeszcze tego samego wieczoru na zaproszenie Fidela Castro obydwaj pojechaliśmy na cocktail do ambasady. Zrobiliśmy sobie z nim zdjęcie pod portretem Che Guevary i umówiliśmy się, że tego roku przyjedziemy na Kubę, żeby wziąć udział w międzynarodowej zafrze. Sekretarz ambasady zapisał nazwiska i adresy. Pod lekkim rauszem wróciliśmy do mieszkania, które wynajmowałem na poddaszu domu przy Mokotowskiej 24. Wdrapaliśmy się na piąte piętro, długo mozoliłem się ze skomplikowanym zamkiem - zamieszkałem tu z żoną dopiero od miesiąca, bezpośrednio po ślubie i jeszcze nie bardzo radziłem sobie z problemami technicznymi. W wesołym nastroju weszliśmy do dużego, nieregularnego w kształtach pokoju.

Monika leżała na łóżku nieprzytomna, oddech miała płytki, a czoło pokrywały jej krople potu. Na stoliku nocnym znalazłem trzy opakowania po proszkach nasennych, a obok list:

- Znowu cię nie ma, a miałeś być godzinę temu. Teraz widzę, że to wszystko pomyłka. Przepraszam za kłopot, żegnaj! Naprawdę cię kiedyś kochałam, wybacz.

- Marek, mleko z parteru!

Sklep spożywczy jeszcze czynny był na parterze. Marek pobiegł, a ja uniosłem ją z poduszki, miała półprzymknięte oczy, zimne ręce i rozpalone czoło. Głowa bezwolnie kiwała się w powietrzu. Położyłem ją ostrożnie i zacząłem dobijać się do drzwi sąsiadów, którzy mieli telefon. Zaraz zbiegło się kilka osób i bez słowa wpatrywali się w blednącą coraz bardziej dziewczynę. Wyprosiłem ich za drzwi, jak tylko Marek wrócił. Postawił obok łóżka litrową flaszkę z mlekiem i przelawszy trochę do kubka, usiłował wlać Monice w usta. Pogotowie przyjechało po 20 minutach. Zasapany lekarz obejrzał puste opakowania, pochwalił pomysł z odtrutką w postaci mleka, przeczytał list i umywszy ręce w pokojowej umywalce, pokiwał głową:

- Pan się nie martwi, typowy przypadek, uratujemy ją. Ale to nie będzie miły widok. Pan przyniesie dużą miednicę i dzbanek letniej wody, może być nie przegotowana.

Wpakowali jej gumową rurkę przez nos do żołądka, po czym szklankami wlewali wodę. Pierwsze torsje dostała po pięciu minutach, po następnych zaczęła odzyskiwać przytomność. Ale trwało co najmniej przez pół godziny, zanim spojrzała na nas ze zdziwieniem, po czym zaczęła trząść się z zimna.

- Wystarczy - lekarz wskazał na miednicę - pan to wyniesie, bo jeszcze i was trzeba będzie cucić. Kolega już teraz zupełnie zielony. A na przyszłość niech pan lepiej pilnuje żony. Na wszelki wypadek protokołu nie piszemy - co się będziecie tłumaczyć na milicji. Przedawkowanie leków, nieszczęśliwy przypadek, zakończony pomyślnie... Nie ma o czym mówić.

Wiosną przeprowadziliśmy się do obdrapanej kamienicy na ulicy Waliców, gdzie wynajęliśmy mieszkanie u pewnej prostytutki. Była niezwykle uczciwą i sympatyczną kobietą - pojawiała się u nas tylko raz w miesiącu, po czynsz, zresztą niewygórowany - za duży pokój z kuchnią i łazienką na pierwszym piętrze płaciliśmy 1200 złotych. Częściej, niestety, pojawiali się jej klienci, którzy nie zawsze przypominali sobie w potrzebie jej nowy adres. Ale po kilku miesiącach wszystko się unormowało, a sąsiedzi przychodzili z wizytami, by podziękować nam za spokój i brak awantur.

Zenek - dawny szef ZMS-u na Uniwersytecie został naczelnym tygodnika “Walka Młodych” i poszukiwał “ostrych” współpracowników do reportaży. Akurat tego przedmiotu uczyli mnie na studiach dziennikarskich Krzysztof Kąkolewski i Ryszard Kapuściński - niestety, talent profesorów nie przekłada się bezpośrednio na umiejętności uczniów... Nie czułem się dobrze w tej roli, ale bardzo potrzebowałem i pieniędzy i sukcesu - w małżeństwie z Moniką układało mi się różnie, a dobra praca mogła zrekompensować przykrości domowe. Najpierw, jeszcze na pierwszym roku zostałem na pół etatu redaktorem działu “Telefoto” w Centralnej Agencji Fotograficznej. Pierwsze moje teksty do dziś pamiętam - były to podpisy pod zdjęcia pokazujące gdańskie pięcioraczki oraz secesję Bangla-deszu. Do “Walki Młodych” poszedłem na współpracownika do działu społecznego.

Pierwszy list był w zasadzie zbiorowym anonimem. Pod skargą na magazyniera GS podpisało się kilkunastu mieszkańców sporej wsi P. w limanowskiem - niestety, wszystkie podpisy były nieczytelne. Co wytłumaczono w post scriptum:

Pan S. ma tak wysokie protekcje jako były pracownik Urzędu Bezpieczeństwa, że w obawie o swoje życie podpisujemy się nieczytelnie. Ale proszę przyjechać i sprawdzić, że niczego nie skłamaliśmy.

No, więc dostałem delegację i pojechałem.

Do Krakowa poleciałem samolotem, a stamtąd autobusem. Krajobraz robił się coraz bardziej malowniczy, okolica coraz bardziej pusta, a sprawa wydawała mi się coraz bardziej tajemnicza. Jakież to wielkie przestępstwa można było zarzucić magazynierowi GS-u? Niedoważanie nawozów sztucznych? Podmianę gatunków węgla? Nie wierzyłem w aferę. Ciekawe było tylko to krycie “swojego”, które między wierszami i w post scriptum autorzy listu zarzucali miejscowym władzom.

Zanocowałem w hoteliku w Limanowej i nazajutrz potelepałem się odrapanym pekaesem do P. Po przeszło półgodzinnej jeździe wysiadłem pod kościołem i nie szukając na razie autorów listu, poszedłem poznać przyszłego bohatera reportażu. Jeszcze ciągle nie wiedziałem, co mu zarzucają.

Magazyn GS-u, położony na skraju wsi, był zamknięty, mimo że tabliczka na bramie wykazywała, że w tym właśnie czasie powinien jak najbardziej działać. Siadłem na przewróconych taczkach, poniewierających się pod płotem i zapaliłem papierosa. Pierwszego “haka” już miałem - lekceważenie klientów. A może ja chciałem kupić dwie tony superfosfatu? Potem przypomniałem sobie, że na superfosfat musiałbym mieć przydział.

Magazynier pojawił się po niespełna godzinie. Wysoki, szczupły i żylasty chłop o siwiejących skroniach i czerstwej, czerwonawej twarzy przyjął mnie niezbyt serdecznie.

- No? - zapytał krótko. - Do mnie? Nie mam czasu.

Wyjąłem delegację i upoważnienie z redakcji. Obrócił dwa razy w ręku i zapytał:

- O co chodzi? To wszystko kłamstwo co gadają. Ja nikomu nie kazałem, sami chcieli pomóc. Liczyli nie wiedzieć na co, a to była tylko pomoc sąsiedzka. I nikogo nie straszyłem, tylko pouczyłem, że nie wolno bezkarnie pomiatać człowiekiem, który dla nich wywalczył wolną Polskę. A wtedy pod barem, to oni pierwsi zaczęli. Zresztą pan idzie na milicję, oni byli przy tym i nawet nikt mi złego słowa nie powiedział. A ich zamknęli do wytrzeźwienia...

- Pan mi opowie o sobie. Skąd pan tu przyjechał. Walczył pan z Pierwszą Armią?

Trochę się rozchmurzył.

- A, to po linii tego odznaczenia, co mam dostać na Odrodzenie? Trzeba było tak od razu...

Z rozmowy wyłaniał się obraz człowieka, który nie bardzo wie, dlaczego i jakim prawem ktokolwiek ma do niego pretensje, który sprawuje powierzoną mu władzę - zarówno magazyniera jak i sekretarza gminnej komórki partyjnej tak, jak najlepiej umie i jak się podoba przełożonym. A ludzie - ludzie, proszę pana, zawsze są ludźmi, zawsze coś starają się człowiekowi przyczepić, jakiegoś śledzia do marynarki.

Pożegnałem się z magazynierem i wróciłem do centrum wsi. Wstąpiłem do sklepu spożywczego i powiedziałem, że szukam ludzi, którzy chcieliby pogadać w sprawie S. Usiadłem na przystanku PKS koło kościoła i czekałem. Po kilku minutach pojawił się może 12-letni chłopak na rowerze i nie zsiadając zagadnął mnie:

- Pan z gazety?

- No, może, a bo co?

- Pan pójdzie.

Jechał przodem, pogwizdując i rozglądając się na boki. Przed jednym z domów stanął na chwilę i powiedział:

- Tutaj niech pan wejdzie.

Zakręcił i odjechał z powrotem w stronę sklepu.

W niewielkim pokoju przy stole siedziało osiem osób. Wstali na mój widok, ale na ich twarzach wyraźnie widziałem rozczarowanie. Można było bez pudła odczytać ich myśli: “Co taki szczeniak pomoże na takiego wyjadacza?”.

Magazynier S. był na wsi nie lada postacią. Od jego dobrej, a częściej złej woli zależało wszystko - to on decydował o tym kto i za ile dostanie reglamentowany towar, materiały budowlane, opał... Ci, co mu się przeciwstawiali, musieli zaopatrywać się w innych miejscowościach. A ponieważ i tam magazynierzy mieli przeważnie “swoich” - ktoś, kto się S. nie podobał, miał zdecydowanie ciężkie życie. Najprostszym i zarazem najskuteczniejszym sposobem na zagwarantowanie sobie trudno dostępnych towarów była darmowa praca na polu magazyniera. Pańszczyznę odrabiali więc prawie wszyscy biedniejsi - bogatsi po prostu kupowali sobie życzliwość sąsiada.

Awantura w barze była typową pyskówką po pijanemu: ktoś, kto miał już dość upokorzeń, po prostu wygarnął magazynierowi od ubeków i wyzyskiwaczy. Obaj byli pod gazem, zaczęły się rękoczyny w większym gronie, przyjechała milicja i po wylegitymowaniu wszystkich - S. odwieźli radiowozem do domu, a pozostałych zamknęli na komisariacie. Kolegium wymierzyło im symboliczną karę, ale na żadne towary nie mogą już liczyć w całej gminie.

Nazajutrz przyjął mnie pierwszy sekretarz w Limanowej. Przystojny, siwawy, opędzał się ode mnie jak od natrętnej muchy.

- Dajcie spokój, to już towarzysze w Warszawie nie mają czym się zajmować, tylko takim magazynierem na zapadłej wsi?

Poprosiłem go o skomentowanie zasłyszanych informacji. Wzruszył ramionami:

- Widzicie, kolego, to reakcyjna wieś. Bandyci tam długo siedzieli po wojnie i dlatego takiego szczerego komunistę spotykają przykrości i pomówienia. On walczył z bandami, tego mu nie zapomnieli. To dobry towarzysz, nasz towarzysz i skrzywdzić go nie pozwolimy. A jeśli dalej będą rozrabiać - znajdziemy na nich sposób. Już teraz kilka osób będzie miało kolegium, znajdzie się coś i na innych. Sprawa była omawiana na egzekutywie i takie jest nasze stanowisko. Nie damy się zastraszyć miejscowym reakcjonistom.

Reportaż napisałem, Zenek przeczytał i pochwalił.

- Ostry, ale szczery. Tacy jak on psują dobre imię Partii. Dajemy do najbliższego numeru.

Cenzura zdjęła tekst z wielkim hukiem, a naczelny musiał się tłumaczyć, że coś takiego zamierzał opublikować. Przeczytałem reportaż na zajęciach na Studium, prowadzonych przez Jacka Maziarskiego z “Polityki” - naturalnie z komentarzem, że tekst został zdjęty przez cenzurę. Wzruszył ramionami:

- Weźmiemy to. Nie takie rzeczy publikowaliśmy w “Polityce”. Nas nie ruszą.

Po dwóch tygodniach na zajęciach rozłożył ręce:

- Ten pański magazynier to jakiś nietykalny symbol, czy co? Spadło na cenzurze, mimo że wstawiał się za tym sam naczelny - jak wiadomo, członek KC. Nie pomogło. Ale Rakowski obiecał, że drogą pozaprasową to załatwi - Domagała, sekretarz wojewódzki w Krakowie to jego przyjaciel.

Pod koniec roku okazało się, że Mieczysław F. Rakowski załatwił. Krakowski sekretarz doprowadził do przejścia S. na emeryturę, a sekretarza powiatowego przeniósł z Limanowej do Zakopanego. Każdy chciałby być w ten sposób ukarany... To, że spotkam go po latach pod Giewontem, było niespodzianką dla nas obydwu. O tym, że ja mu “załatwiłem” ten awans, sekretarz nie wiedział aż do tej pory.

Ten nieopublikowany reportaż otworzył mi drogę do najpopularniejszego pisma w Polsce. Pod koniec maja zacząłem pisywać dla “Polityki” i niebawem ruszyłem na swój pierwszy większy reportaż interwencyjny - do sporego domu dziecka pod Poznaniem. Jeden z tamtejszych wychowawców w liście do redakcji opisał malwersacje, jakich dopuszczała się dyrektorka wspólnie z kuratorem, pod osłoną wojewódzkich władz partyjnych. Tu mechanizm był podobny - ewidentna działalność przestępcza, tym razem wyjątkowo parszywa, bo polegająca na żerowaniu na dzieciach - sierotach i pełne krycie tej działalności przez kolesiów z władz wojewódzkich. Najbardziej zirytowało mnie oświadczenie jednego z wychowawców, że dzieciom dla zamknięcia gęby i zyskania kilku godzin spokoju podaje się relanium, żeby stłumić ich naturalne odruchy obronne... Zyski finansowe z tego były zapewne niewielkie, a świństwo duże.

Tym razem tekst, choć nieco pokiereszowany przez cenzurę, ukazał się i od razu stał się głośny. Nie można powiedzieć, żebym odniósł jakiś merytoryczny sukces, ale na efekty nie trzeba było długo czekać: dzieci, które skarżyły się reporterowi, zostały karnie przeniesione do innych Domów Dziecka, a nauczyciel, który mnie ściągnął - wyleciał z pracy pod zarzutem... malwersacji. Dostał też negatywną ocenę kuratorium. Ale musiałem czekać jeszcze jakiś czas, by przekonać się, że reportaż interwencyjny zawsze najbardziej szkodził interweniującym...

Następny temat, jaki dostałem, poprowadził mnie do Łodzi. Jakoś specjalnie tego miasta nie lubiłem, nigdy tam nie nocowałem, może z powodu bliskości Warszawy lub odczuwalnej konkurencyjności tych miast, pochodzącej zapewne z czasów, kiedy to właśnie w Łodzi lokowane były wszystkie centralne instytucje, nie mogące znaleźć siedziby w zniszczonej stolicy. Skarga, która wpłynęła do działu społecznego “Polityki” tym razem pochodziła ze środowiska akademickiego: młody, zdolny i, jak podkreślano w liście, zaangażowany politycznie pracownik naukowy nie mógł zrobić doktoratu z powodu obstrukcji czynionej mu przez reakcyjną panią profesor, czującą doń nie tylko niechęć ideową, ale i obawę przed bardziej dynamiczną konkurencją, dybiącą - jej zdaniem - na jej stanowisko kierownika katedry. Doktorant, któremu taka sytuacja dopiekła do żywego, wziął urlop bezpłatny i podjął pracę w głównej łódzkiej zajezdni tramwajowej.

Miejsce zamieszkania naukowca nie łatwo było znaleźć nawet doświadczonemu taksówkarzowi. Przy drodze wylotowej na Poznań stał niewielki domek - bliźniak, stary i w dość fatalnym stanie technicznym. Gospodarza nie było - kończył pracę za dwie godziny. Przyjęła mnie młoda i niezbyt rozmowna żona, zajęta naraz praniem, przygotowywaniem obiadu i dwójką rozwrzeszczanych dzieciaków. Od razu widać było, że w domu się nie przelewało, ale i nie dało się poznać specjalnie ręki gospodyni: bałagan i jakaś taka rozlazłość przekraczały zwykłą miarę, widoczną na ogół w domach młodych małżeństw z dziećmi.

đ Odcinek 23