Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 20

 

Odcinek 21

11-06-2003

 

Po kilku dniach zaczęły się publikacje. Najpierw w “Trybunie Ludu”, “Żołnierzu Wolności” i w “Prawie i Życiu”, potem w innych gazetach. OZS zaczął wydawać - podobno zresztą było to wznowienie czegoś, co wychodziło już przedtem - taki powielany biuletyn o pompatycznej nazwie “Nasza Walka”. Był to stek bzdur, opisujących wszystkich uczestników i “prowodyrów” zajść, z podaniem ich szczegółowych i, by tak rzec, specyficznych biografii. Wszyscy jakoby byli pochodzenia żydowskiego, gadzinówki ujawniały ich rzekomo prawdziwe nazwiska i imiona i demaskowały “niecne knowania”. Większość to miały być dzieci dawnych stalinowskich urzędników państwowych, po Październiku odsuniętych od władzy. Po kilku numerach robiło mi się niedobrze na sam widok okładki. Najbardziej przerażało mnie to, że moja mama - nie mówiąc już o Sławku, który w tym czasie był naszym niemal codziennym gościem - rozczytywała się w tym szmatławcu. Wypalała przy każdym ze trzy papierosy, stukała palcem w szary, powielaczowy papier i mówiła:

- O, proszę! Ten też Żyd! To przecież widać od razu, że to spisek. Tylko knują i knują! Wiadomo o co chodzi! Zawsze tacy byli!

Wkurzało mnie to nie z powodu typowego dla większości mojego otoczenia antysemityzmu, ale z powodu nielogiczności.

- No to oświeć mnie, o co im chodzi? Bo ja głupi jestem i mnie jakoś nie wiadomo...

- No, jak to? Chcą przejąć władzę, wyssać ostatnią kroplę krwi z Polaków...

- I zużyć na macę, co?

Matka z politowaniem patrzyła na mnie.

- Trzeba było żyć w latach przedwojennych! Zobaczyłbyś te banki, te panoszące się pejsate gęby... te bezczelne dzieciaki w szkole i studentów na uczelniach, którzy uważali, że im się wszystko należy!

- No, to Adolf wam sporo pomógł, już się nie panoszą...

Sławek kręcił głową.

- Niestety, Niemcy nie umieli tego załatwić. Albo trzeba było wyrżnąć ich wszystkich naraz, albo nie zaczynać z takim chałupnictwem. Wiadomo było, że się wszystko rozniesie po Europie, a tam wszędzie są Żydzi we władzach, to będą się bronić. Najlepiej było ich wszystkich wpakować do pociągu i wywieźć do Izraela. A po drodze jeszcze ten pociąg zbombardować...

- Tylko kłopot w tym, że wtedy jeszcze Izraela nie było, ale to drobiazg, na pewno twoi idole z NAZI by sobie z tym poradzili, gdybyś im doradzał.

Matka wstała od stołu.

- Nie bez powodu było przed wojną to getto ławkowe. Sama chodziłam z chłopakami rozbijać sklepy żydowskie na Stradomiu w Krakowie. Zupełnie nie wiem, czemu ich bronisz, chyba się nie zakochałeś w Żydówce? Jak mama Magdy jest z domu?

Nie wiedziałem i nigdy mnie to nie interesowało. Magda była śliczną blondynką o niebieskich oczach. A ja dopiero w tym momencie sobie uświadomiłem, że to kto ma jakie pochodzenie, jak była czyja matka z domu - może mieć dla kogokolwiek znaczenie.

- Mój dziadek był rodowitym Niemcem. A jak wiesz, ojciec nie był faszystą ani antysemitą - choć być może z pochodzenia powinien. Za to siedział w dwóch niemieckich obozach pracy. A ty, rodowita Polka... A tak, przy okazji - czy to, że ci tam, na moim Uniwersytecie, są żydowskiego pochodzenia, ma jakiś wpływ na to, czego się domagają i co krytykują?

- No, ale to dawni stalinowcy...

- Którzy mieli po 5-7 lat jak Stalin umarł. Którzy domagają się wolności słowa, zniesienia cenzury i zdrowej ekonomiki. Którzy nie chcą, żeby milicja nie biła niewinnych ludzi. Pewno, żaden aryjczyk tak nie myśli...

Sławek długo zapalał fajkę i ta procedura na moment pochłonęła uwagę nas wszystkich trojga. Pyknął kilka razy, otoczył się wonnym obłokiem “Amfory” i kiedy już należycie nas sobą zainteresował, powiedział:

- Ja tylko jednego nie rozumiem. Jeśli tak ich bronisz i tak ich poglądy popierasz, to czemu nie jesteś z nimi?

Zastanowiłem się. Czemu? Nie byłem po prostu z ich paczki, nie chodziło naturalnie o pochodzenie, tylko o koleżeństwo. Moja paczka była po drugiej stronie boiska i już. Pojęcia transferów wtedy jeszcze nie znano.

- Bo mnie mają za agenta czerwonych. I by mi nigdy nie uwierzyli. Dajcie już spokój, niedobrze się robi.

Mama powróciła do lektury “Naszej Walki”.

Niebawem zaczęły się wiece w zakładach pracy. Zenek wezwał mnie któregoś dnia i powiedział:

- Ktoś cię strasznie rozrabia w Komitecie, podejrzewam że Wowo. Nie może ci darować tamtego obozu. W Komitecie Warszawskim też się strasznie wypytywali, czy to przez ciebie ten poniedziałek był tak rozegrany. Żeby im zamknąć gębę pojedziesz na wiec do Huty “Warszawa”. Powiesz dwa słowa w imieniu zdrowego trzonu, no takie tam, że studenci to tylko uczyć się chcą i budować socjalistyczną ojczyznę, a nie rozrabiać. Mam naciski, że jak się nie zgodzisz, to mamy cię wywalić z organizacji. Z teatru i tak dalej.

- A do Berezy nie mam jechać?

- W Berezie akurat był mój ojciec, przedwojenny komunista. Uwierz mi, bracie, to nie jest nic takiego, a zamknie się im gębę, Chyba nie sądzisz, że ja ci nie ufam?

- A co tu jest do ufania! Niczego ze swoich poglądów nie ukrywam!

- No to w tej Hucie może trochę poukrywaj, bo tam będzie sam aktyw robotniczy, rozumiesz, żadnych tam intelektualnych łamańców, żadnych inteligenckich wahań. Albo jesteś z nami, albo przeciw nam! Tak oni myślą, nie ja - zastrzegł się.

- Zastanowię się i jutro ci powiem.

Spotkanie w Hucie miało być za dwa dni. Po rozmowie z Zenkiem pojechałem z Magdą wieczorem na towarzyskie spotkanie u Maryli, mojej zastępczyni w organizacji wydziałowej, która mieszkała przy Alei I Armii w “akwarium”. Była córką jakiegoś ważniaka od spółdzielczości, jej matka pracowała w dyplomacji, no i z tego tytułu dziewczyna nie miała problemów z pieniędzmi i wolną chatą. Często się tam spotykaliśmy i to w gronie, którego skład mocno by się nie podobał Zenkowi. Ładna brunetka o długich włosach i bardzo ciemnej oprawie oczu gromadziła wokół siebie wiele osób spośród dzieci przedstawicieli kręgów dawnej i obecnej władzy, koleżanki z romanistyki, słynące z urody, no i ludzi z naszego teatru, z którym mocno sympatyzowała. Lubiła mnie, choć - sam się temu dziwiłem - nigdy między nami nie było jakiejś intymnej zażyłości. Nie to, żebym nie chciał - ale na pierwszym roku, jak się poznaliśmy obcięła mnie raz a zdecydowanie, no i to mi wystarczyło.

Zabawa rozkręcała się dość wolno, a że było to pierwsze spotkanie “mieszane” po 8 marca - dość ciężko było przełamać lody i obydwie grupy trzymały się raczej we własnych gronach. Maryla i jej przyjaciółka Kasia - pszennoburaczana blondynka o olśniewająco zgrabnych nogach, której ojciec, czego nie kryła, był przed laty większą szychą w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego - robiły co mogły, ale opory były za duże. Pomógł dopiero czas i alkohol.

Ocknąłem się w pewnym momencie w kuchni sam na sam z Januszem, którego znałem mało osobiście, ale bardzo dużo o nim słyszałem. Staliśmy zdecydowanie po dwóch stronach barykady. Kiwał się nad zlewem ze szklanką harcerzyka. Jak zafascynowany wpatrywałem się w ten pseudokoktail soku pomarańczowego z wódką czekając, kiedy wreszcie Janusz wyleje go na swój słynny czarny sweter. Popatrzył na mnie spod oka:

- Nie chcieli nawet dyskutować nad twoją rezolucją?

- Nie chcieli. Podobno w czasie rewolucji nie liczą się takie niuanse, jak uczciwość, prawda, sumienie...

- A wy macie sumienie?

- Odkąd to do mnie mówisz przez “wy”? Ja mam.

- Podobno zgadzasz się z naszymi memoriałami? To dlaczego, do cholery, jesteś w tej komuniackiej organizacji?

- Tak wyszło. Nie ze wszystkim się zgadzam, mam po prostu swoje zdanie i potrafię je wyrażać. U was to można?

- Pewno, że można. Ale ty..

- Co ja? Nie chcielibyście mnie w waszych szeregach? Boicie się?

Patrzył na mnie spod oka, jednocześnie przechylając szklankę.

- Nikt by ci nie uwierzył. Podejrzewaliby cię, że jesteś wtyczką. Wśród komunistów nie ma takich konwersji.

Zrobiło mi się gorąco. Był szczery, ale głupi. Ale denerwował mnie.

- Czyżby? A wasi szefowie to zawsze byli tacy do przodu? Nigdy nikt nie był w partii, nie zakładał czerwonego harcerstwa i nie pisywał “czerwonej książki” do historii Polski?

Dopił harcerzyka i wstawił szklankę do zlewu. Maryla zajrzała do kuchni, ale widząc że rozmawiamy - wycofała się.

- Widzę, że odrobiłeś lekcje z “Naszej Walki”. No cóż, może trzeba było przeprowadzić tę rozmowę z rok temu. Teraz już za późno. Nie dogadamy się.

Obciągnął sweter i wyszedł z kuchni.

Pojechałem do tej Huty, samochodem OZS-u, a jakże. Miałem za zadanie przedstawić tekst rezolucji, przeciwko któremu głosowałem. Przeczytać i uzasadnić. Wiec odbywał się w jakiejś hali maszyn, w której naprędce ustawiono na żelaznej konstrukcji scenę. Jeszcze ją montowano, kiedy przyjechaliśmy. Po bokach sali pracowali ludzie, którzy zaczęli się gromadzić koło sceny dopiero w momencie, kiedy głośnik wzywał resztę załogi na wiec.

Stałem w kącie sceny z tekstem w ręku i patrzyłem na wszystko jak na teatr. Zupełnie nie słyszałem ani przemówienia powitalnego pierwszego sekretarza miejscowej Podstawowej Organizacji Partyjnej, ani słów towarzysza z Komitetu Warszawskiego. Kiedy wywołano moje nazwisko, podszedłem do mikrofonu, przedstawiłem się i przeczytałem rezolucję. Odłożyłem tekst i dodałem od siebie.

- To jest tekst, przyjęty na naradzie w poniedziałek, 11 marca. Chciałbym powiedzieć, że w dyskusji podkreślano jeszcze zarówno niedopuszczalność zakłócania porządku nauki, jak i brutalnej interwencji sił porządkowych...

Pisk sprzężenia, po sekundzie mikrofon przestał działać. Towarzysze na estradzie zaczęli klaskać, oklaski podjęło kilkunastu robotników w pierwszych rzędach. Reszta stała nieruchomo, bez wyrazu obserwując scenę. W drugim końcu estrady ubrany w kask i waciak człowiek zaczął niezbyt wyraźnie odczytywać tekst apelu robotników do studentów o spokojną naukę w imię przyszłości socjalistycznej ojczyzny, potępiający rozrabiaczy, “kontrrewolucjonistów wszelkiej maści” i międzynarodowy imperializm sprzężony z rodzimymi siłami syjonistycznymi. Jego mikrofon działał bez zarzutu. Samochodem odwieziono mnie na Uniwersytet. Nikt ani słowem nie wspomniał o incydencie, dziękowano mi bardzo gorąco za wystąpienie.

Wieczorem w domu słyszałem, jak “Wolna Europa” podając sprawozdanie z Warszawy, opowiedziała o masówce, w której wystąpił przedstawiciel reżimowej organizacji studenckiej - potępiając zachowanie swoich kolegów, żądających demokracji. A jakże, nazwisko było prawidłowe, pomylili się tylko w imieniu. Nikt nie skojarzył, że kilka dni wcześniej o tej samej osobie mówili w zupełnie przeciwstawnym kontekście.

Nazajutrz na wydziale siedziałem w lektorium i przygotowywałem jakieś tłumaczenie na ćwiczenia - zajęcia odbywały się już w miarę normalnie. W pewnym momencie wpadł mój kolega z roku, Ignacy i nie odzywając się do mnie ani słowem, rzucił na ławkę egzemplarz “Trybuny Ludu”. Na zamazanym zdjęciu nikt by mnie nie poznał przy mikrofonie. Ale w podpisie zacytowano “moją” wypowiedź o tym, że dobrzy studenci Uniwersytetu potępiają kolegów, którzy uniemożliwiają im rzetelną naukę, dając się wciągnąć w ponure knowania polityczne. Także według “Trybuny” miałem rzekomo na imię Andrzej - zawsze mogłem się wyprzeć, że to nie o mnie mowa...

Kilka dni później wieczorem przyszedł Sławek. Miałem kiepski humor, bo Magda za kilka dni powinna była zdawać poprawkowy egzamin po zimowej sesji, ale - jak stwierdziła - nie potrafi się nauczyć czegoś tam ze staro-cerkiewno-słowiańskiego i nie wie jak sobie poradzi, a w ogóle po co jej ta cała nauka. Coś się nie specjalnie między nami układało ostatnio. Miała chyba pretensje, że mimo politycznego napięcia nadal angażowałem się w próby teatru i szykowaliśmy się dość gwałtownie do premiery kolejnej sztuki - tym razem miała to być napisana przez Wieśka adaptacja tekstów Henri Michaux pod tytułem Niejaki Piórko.

Sławek najpierw poprosił mamę, żeby zostawiła nas samych, ujmując to tak, że chętnie by się napił herbaty i poprosiłby, żeby mama starannie się nią przez kilka minut zajęła w kuchni. Chyba tylko jemu takie coś mogło ujść na sucho! Gdy zostaliśmy sami, przymknął drzwi i przysuwając się do mnie z krzesłem, powiedział półgłosem:

- Jutro masz mieć spotkanie po południu. Masz czas?

Jego teatralny szept słychać było pewno u Dubieleckich na podwórku.

- Z kim spotkanie? Mogę po czwartej.

- Zobaczysz z kim. Dużo czasu ci nie zajmie. Na Ścianie Wschodniej. To jest taki blok za “Poziomką”, mieszkania 65. Dziesiąte piętro. I nikomu ani słowa. A adresu przypadkiem nigdzie nie zapisuj!

- Zniszczyć przed przeczytaniem, co? Oj, Sławuś, znowu te tajemnice? Czy ty zawsze już będziesz takim starym harcerzem?

Zmarszczył brwi i spojrzał na mnie groźnie, ale i tak mama przyszła z herbatą, więc nic już nie powiedział, żeby nie łamać ustalonych przez siebie zasad konspiracji.

Elegancka klatka schodowa była zupełnie pusta, windy dwie i obie czynne. Zajechałem na dziesiąte piętro. Drzwi mieszkania numer 65 otwarły się natychmiast po dzwonku, jakby nijaki facet w szarym garniturze stanowił część elektrycznego mechanizmu, sprzężonego z przyciskiem. Zapytał mnie o nazwisko, a dowiedziawszy się, że jestem umówiony z panem Sławkiem - kazał wejść do środka.

W dużym pokoju z oknami wychodzącymi na Plac Defilad oprócz Sławka siedział starszy facet o wyglądzie zapracowanego urzędnika państwowego. Na mój widok wstał, przywitał się uprzejmie i patrząc na mnie równie przenikliwie, jak zazwyczaj usiłował Sławek, powiedział:

- Jestem oficerem Służby Bezpieczeństwa i w resorcie zajmuję się sprawami Uniwersytetu. Nazywam się - zawahał się przez moment - Jan Kowalski.

Dużo mnie kosztowało, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem, ale uśmieszku nie udało mi się zamaskować kaszlem. Oficer uśmiechnął się również.

- Wszyscy się śmieją, ale co ja mam poradzić?

Sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął niewielką, szarą legitymację. Obok zdjęcia jak byk było napisane kapitan Jan Kowalski.

- Pan, zdaje się, jest działaczem uczelnianego ZMS-u? Ma pan zapewne spore rozeznanie w środowisku? I niezłe układy na uczelni?

- Tego nie wiem - wzruszyłem ramionami. Nie wiedziałem jak to wszystko traktować - jak przesłuchanie? W jakiej sprawie?

- Może pan mówić swobodnie, nie jesteśmy na przesłuchaniu - jakby odczytywał moje myśli - To mieszkanie przecież w niczym nie przypomina naszego gmachu na Rakowieckiej, co? Tu, po prostu, mieszka nasz znajomy, który na dłuższy czas wyjechał zagranicę i ja się tym mieszkaniem opiekuję. Podlewam kwiatki i w ogóle...

W pokoju pojawił się człowiek, który przed chwilą otwierał mi drzwi. Jego też to rozbawiło, podobnie jak Sławka. Punkt kontaktowy ubecji rzeczywiście wyglądał na zadbany, a kwiatkom na parapetach niczego nie brakowało.

- Na pewno pan ma dobre układy. Jeśli udało się panu doprowadzić do zmiany decyzji Komitetu Uczelnianego, który niezgodnie z planami centralnych władz dopuścił do wiecu w Auditorium Maximum... Pan się pewno domyśla, skąd pochodziła ta informacja, na której się pan oparł, rozmawiając z prorektorem?

Spojrzałem na Sławka. Kiwnął głową.

- Kolega mi powiedział. A skąd on wiedział, tego nie wiem.

- Od nas wiedział. A nam zależało, żeby nie poszło tak łatwo, jak sobie to planowały pewne osoby. I pan wykonał nasze sugestie bardzo dobrze, jesteśmy wdzięczni. Inna rzecz, że to pewno oszczędziło wielu pana kolegom kłopotów, może i uratowało zdrowie, czy nawet życie. Więc i nam może pan być wdzięczny. No i zyskał pan pewno sporo prestiżu na uczelni...

Pokręciłem głową.

- Ci, u którym mógłbym zyskać na prestiżu, akurat się ze mną nie zgadzają. Ci, którym coś uratowałem, nic o tym nie wiedzą, zresztą i tak uważają mnie za czerwonego...

Poczęstował mnie papierosem ze srebrnej papierośnicy z wygrawerowanym napisem. Chyba specjalnie długo trzymał ją otwartą, żebym odczytał, iż Kochanemu Jankowi ofiarowuje Krystyna. Sam też zapalił. Sławek, milczący dziś nadzwyczajnie, wyciągnął fajkę.

- Będzie już spokój? - spytał oficer.

- Wie pan, co będzie. Teraz zaczną wywalać z uczelni tych, których pańscy koledzy poaresztowali w czasie zajść. Potem zacznie się kampania przeciw rewizjonistom i wichrzycielom, w ich obronie pójdą inni. W końcu wykreujecie kilkunastu bohaterów i nie będzie innej rady, tylko zacząć z nimi rozmawiać. Albo wszystkich wyrzucić na zagraniczne stypendia.

- Interesująca hipoteza. Pozwoli pan, że zanotujemy pana uwagi? A zdaniem pana co trzeba by robić?

- Nic. Zapomnieć, że taki uniwersytet istnieje. Pozwolić, żeby dyskutowali ile chcą, żeby wysyłali memoriały do jakich chcą komitetów, do “Wolnej Europy”... Tak się nazywa, zdaje się, to radio, którego nikt w Polsce nie słucha poza garstką rewizjonistów i agentów niemieckiego imperializmu?

Docenił dowcip, ale poprzestał na uśmiechu. Sławek ponuro wyglądał za okno.

- Od tego ten cały ustrój się nie przewróci. Ale - przypomniałem sobie powiedzenie Witka - jakby się miał przewrócić od paru krzykaczy, to może nie warto go bronić, co?

- Ciekawy pogląd. Przekażemy pańską opinię. Jeszcze jedno pytanie - czy może pan potwierdzić, że na Uniwersytecie działa zorganizowana tajna grupa, mająca na celu obalenie ustroju socjalistycznego, powiązana z obcymi siłami, szczególnie organizacjami syjonistycznymi?

Wyrecytował to jak wyuczoną formułkę, może przesadnie eksponując własny dystans do tych sformułowań.

- Nie wiem, według mnie to bzdura. Po pierwsze - jeśli ta grupa jest tajna, to skąd mam o niej wiedzieć?

- Ma pan tam przyjaciół, znajomych...

- Mam wielu znajomych i mało przyjaciół. Po drugie według mnie to wszystko są kumple, przyjaciele, powiązani ze sobą więzami towarzyskimi, może środowiskowymi, a motywacje ich działania są szlachetne - najpierw chcieli poprawić funkcjonowanie systemu, a jak system zaczął ich gryźć - to odgryzali się jak mogli. No, a potem działali i działają w obronie kolegów. I w obronie samych siebie.

- To spróbujmy to sformułować. Jak pan może wie, z każdej rozmowy pracownika MSW z kimś z zewnątrz musi byś sporządzony raport, choćby taka formalna notatka. Najlepiej w formie wypowiedzi bezpośredniej...

Spojrzałem na Sławka. Wyglądał przez okno. Podwładny kapitana, ten który otwierał mi drzwi, przyniósł z kuchni cztery filiżanki z herbatą. Kapitan tymczasem wypełnił niewielki arkusik papieru i podał mi do przeczytania, trzymając w ręku odkręcone wieczne pióro.

- Jak pan przeczyta, proszę podpisać. Jeśli pan nie zgłasza zastrzeżeń, oczywiście.

Czytałem: Według moich informacji, grupa kierująca rozruchami studenckimi na Uniwersytecie Warszawskim nie ma charakteru zorganizowanego, nie wiem też nic o jej powiązaniach z obcymi agenturami. Jestem zdania, że głównym motywem ich działania jest solidarność koleżeńska. Według mojego rozeznania, zajścia uliczne już się nie powtórzą, chyba, że studenci zostaną sprowokowani.

Nie miałem zastrzeżeń, wziąłem pióro.

- Jak mam podpisać? Imieniem i nazwiskiem? Inna rzecz, że nie wiem, co to panu daje - i tak pan to wszystko wiedział...

- To tylko formalność, mówiłem panu. A podpisać najlepiej jakimś pseudonimem, po co pana nazwisko ma się poniewierać po aktach!

Zastanowiłem się przez moment i podpisałem Andrzej. W końcu, sami mnie tak ochrzcili, więc niech się na coś przyda.

Kapitan sięgnął do plastikowej aktówki, która leżała koło niego i wyciągnął stamtąd plik banknotów. Przeliczył i dał mi sześćset złotych.

- A to za co?

- To jest równowartość stypendium za jeden miesiąc.

- Ja nie dostaję stypendium, jestem za bogaty...

- No, a powinien pan. Nie, żartuję. Mój szef polecił mi wręczyć panu nagrodę wydziału za nie dopuszczenie do rozruchów na ulicach w dniu 11 marca. W końcu - w takich rozruchach obrywa nie tylko tłum, pracownicy resortu też. Nie mogliśmy się oficjalnie przeciwstawiać, ale przecież i nam zależało na spokoju. Pan nam pomógł - i za to jesteśmy wdzięczni. Proszę to przyjąć.

Niepewnie wyciągnąłem rękę - sześćset złotych piechotą nie chodzi. I jeszcze za to, co i tak już zrobiłem...

- I proszę tu pod spodem pokwitować, bez szczegółów, tylko że pan kwituje odbiór sześciuset złotych, tak, słownie też, od kapitana J.K., wystarczą inicjały.

Zadzwoniłem z budki do mamy, że nie wracam na noc i pojechałem do Magdy. Przy kolacji dokładnie opowiedziałem wszystko jej i jej matce. Magda słuchała jak dobrej anegdoty, matka z rosnącym przerażeniem:

- Coś ty zrobił! Właśnie wpisałeś się na listę tajnych, płatnych agentów SB! Zwariowałeś?

- Przecież ja nic im nie powiedziałem, czego by i tak nie wiedzieli! Tylko moją opinię, nie oryginalną...

Patrzyła na mnie z politowaniem. Rumieniec spływał mi jakby z czoła na policzki i dalej, na szyję i piersi. Siedziałem jak sparaliżowany.

Po kilku dniach w domu na stole zobaczyłem blankiet oficjalnego wezwania na przesłuchanie na Rakowiecką, w sprawie złożenia wyjaśnienia. Późnym popołudniem na trochę miękkich nogach wszedłem na portiernię. Pokazałem wezwanie i skierowano mnie do pokoju świadków, jak nazwał to wartownik. Zwyczajne biuro - zadymione niewielkie pomieszczenie, rozklekotana maszyna do pisania, cywilny łysawy mężczyzna w nieokreślonym wieku za biurkiem.

- Pan w sprawie? - zapytał, patrząc na mnie ponad okularami. Przedstawiłem się i podałem blankiet wezwania. Zażądał dowodu osobistego, pracowicie go przepisywał kilka minut, wreszcie zaczął grzebać w stercie papierów na biurku.

- Sprawa Katarzyny R.? - porównał numer wezwania z kwitkiem, przyczepionym do akt.

- Pojęcia nie mam. Co to za sprawa?

- Ja będę zadawał pytania, a pan będzie odpowiadał - otworzył teczkę i wyjął maszynopis, złożony z kilkunastu pytań. - Po pierwsze - co obywatelowi wiadomo o przynależności Katarzyny R. do tajnej organizacji na uniwersytecie?

- Nic mi nie wiadomo. Należy chyba do ZSP.

Wkręcił papier w maszynę i stukał, dyktując sobie sam:

- Nic mu nie wiadomo, twierdzi, że należy do ZSP.

- Czy widział, jak rzeczona Katarzyna w dniu - spojrzał do akt - 6 marca rozlepiała na Wydziale Neofilologii ulotki, nawołujące do nielegalnego zgromadzenia.

- Nie pamiętam. Wiele osób rozlepiało, możliwe, że ona też.

- Nie pamięta, ale nie wyklucza takiej możliwości.

Kilka dalszych pytań było równie nieprecyzyjnych i bez sensu. Po pół godzinie uchyliły się drzwi i do pokoju świadków wszedł znajomy kapitan Kowalski. Uśmiechnął się do mnie i powiedział:

- To tylko formalność, chcemy mieć też zeznania kogoś z jej przeciwników politycznych, żeby nie było tak, że tylko jej osobiści przyjaciele ją pogrążyli. Nic jej się nie stanie, ale musimy mieć zamkniętą sprawę. Wszystko o niej wiemy, więc może pan nie mieć żadnych wyrzutów sumienia.

- Ja nic nie powiedziałem na Kasię! - przestraszyłem się. Popatrzył na mnie spod oka, po czym przez ramię przesłuchującego zaczął czytać protokół jeszcze w maszynie. Znów się uśmiechnął.

- No, może nie nic, ale w każdym razie mniej, niż inni zatrzymani, jej koledzy. Znacie się bliżej?

- Pan pyta prywatnie czy do protokołu?

Nie odpowiedział. Przesłuchujący urzędnik wykręcił papier z maszyny i dał mi do podpisu.

- Proszę wpisać - zapoznałem się z protokołem i nie wnoszę żadnych poprawek. I czytelnie imię i nazwisko. Chyba, że coś obywatel wnosi?

Wieczorem mama Magdy znów załamywała ręce.

- Teraz mają twoje pismo i oficjalny podpis. Daj Boże, żeby tylko na tym się skończyło...

Ale się nie skończyło. Kowalski zniknął, Sławek także pojawiał się coraz rzadziej, obaj mignęli mi w czasie spotkania “aktywu” warszawskiego z kierownictwem partii i rządu w Sali Kongresowej. W zasadzie uczestniczyli w nim tylko wyselekcjonowani członkowie partii, ale z Uniwersytetu wydelegowano także kilkunastu zetemesowców, którzy jeszcze do PZPR nie wstąpili, ot, żeby ładnie wyglądali w telewizji w białych koszulach i czerwonych krawatach. Wraz z Witkiem, Wieśkiem i Zenkiem siedzieliśmy w połowie sali, z niezłym widokiem na scenę, na której ustawiono długaśne prezydium, w którym królował Władysław Gomułka. Dobrze go widziałem, zwłaszcza w czasie okropnie długiego przemówienia. Zapowiadano nam wcześniej, że będzie przerywane oklaskami, oficjalni klakierzy siedzieli gdzieś w lewej części parteru i na prawych balkonach. Przez głośniki rozlegały się okrzyki, wywrzaskiwane przez niewidocznego spikera. Sprawiało to dość żenujące wrażenie, a entuzjazm na twarzach zgromadzonych był w zasadzie mocno problematyczny. “Wiesław”, drobnej postury, już prawie całkiem łysy, w grubych okularach, mocno nas zaskoczył ostrością wypowiedzi i stwierdzeniami o jednolitości poglądów w łonie kierownictwa partii. Zaskoczył, bo od paru dni mówiło się o możliwej jego rezygnacji i złożeniu samokrytyki w imieniu Biura Politycznego.

Na dwie postacie zwracaliśmy, poza Pierwszym, szczególną uwagę: na skromnie siedzącego z brzegu, niewysokiego Mieczysława Moczara, uważanego za sprężynę spraw w czasie Marca i doskonale widocznego, wysokiego, szpakowatego Edwarda Gierka. I właśnie w czasie zapewnień Gomułki o jednolitym potępieniu ze strony Biura prowodyrów, prowokatorów i syjonistów, oficjalny “zapiewajło” zaczął skandować popularny od Października pseudonim pierwszego sekretarza “Wiesław, Wiesław”, co z obowiązku i przyzwyczajenia pojęła prawie cała sala. I wtedy z przeciwnej strony, jak mi się wydawało, spośród publiczności, rozległ się cichy, potem coraz głośniejszy okrzyk “Gierek, Gierek!”. I ten okrzyk podchwyciła sala, ludzie widać byli przyzwyczajeni do skandowania czegokolwiek, co ktoś głośno zakrzyczy. Ale część osób, w tym nasza grupka w czerwonych krawatach krzyczała na cześć Gierka zupełnie świadomie, jakby w proteście przeciw temu, co reprezentował starszy łysy pan w grubych okularach. I trwało to dobrych kilka minut, kiedy to pół sali skandowało “Wiesław”, a drugie pół - “Gierek”.

Władysław Gomułka, stojąc na mównicy, uniósł rękę, chcąc ni to pozdrowić, ni to uspokoić tłum. I w tym samym czasie podobny, jeśli nie identyczny gest uczynił od stołu Edward Gierek. Zorientował się, że wyszło niezręcznie i przechylając się przez kogoś, sięgnął po mikrofon, stojący przed prowadzącym zebranie pierwszym sekretarzem Komitetu Warszawskiego Józefem Kępą. Wstrzymaliśmy oddech, ale przez głośniki popłynął nacechowany serdecznością głos:

- Towarzysze, słyszę tu różne okrzyki, ale przecież wszyscy powinniśmy wznieść tylko jeden: Wiesław, Wiesław!

Rozejrzałem się po sali. Wszyscy posłusznie oddawali hołd Gomułce, choć na wielu twarzach widać było rozczarowanie. Mnie też się wydało, że byliśmy przez moment blisko czegoś obiecującego, ale wróciliśmy na utarty szlak.

W tym samym czasie problemy zaczęły się w teatrze. Próby sztuki Henri Michaud szły coraz oporniej, bo z trudem udawało się zebrać cały, nieliczny zresztą zespół. Nie pojawiał się od paru tygodni odtwórca głównej roli - Jurek. Na uczelni bywał rzadko, na telefony nie odpowiadał. Wiesiek - szef teatru - zarządził przerwę w próbach do wakacji. Na letnim obozie mieliśmy zadecydować, co będzie dalej.

Któregoś dnia wieczorem wpadł Krzysiek. Mieszkał w pobliskim Grodzisku, w jego najbardziej wschodniej części, więc najbliżej Milanówka. Rowerem było nie dłużej niż 20 minut nietrudnej drogi. Mamy akurat nie było - siedziała u sąsiadów na parterze i omawiała najprawdopodobniej swoje kwestie zdrowotne. Zapaliliśmy i milczeliśmy przez chwilę, jak to zawsze przed trudną rozmową.

- Jest problem, bracie - przyjaźniliśmy się blisko, uważaliśmy za braci: ja byłem jedynakiem, Krzysiek miał same siostry, do mojej mamy mówił “mamo” i mimo kilku poważniejszych starć w kwestiach męsko-damskich jakoś trzymaliśmy się razem - jest problem z Jurkiem.

Krzysiek był duszą towarzystwa w naszym teatrze, on zawsze organizował wszystkie imprezy i wszystkie nitki skomplikowanych niekiedy i zmieniających się stosunków międzyludzkich w tym neurotycznym, kilkunastoosobowym gronie zbiegały się zawsze u niego.

- Dzwonił do mnie kilkakrotnie w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Raz mnie nie zastał, ze dwa razy z nim rozmawiałem, mówił, że koniecznie chce się ze mną spotkać, że jest coś ważnego, że mnie potrzebuje. No, całkiem nie miałem czasu. Od wczoraj dzwonię ja do niego i nikt nie odbiera. Nie wiem co jest, ale mam złe przeczucia.

- Do mnie też dzwonił, ale tylko raz. Tydzień temu. Też chciał się spotkać. Powiedziałem mu, że mam problemy z Magdą, żeby wpadł do mnie na wydział po zajęciach, to chwilę pogadamy, ale nie mam dużo czasu. Nie wpadł.

Wykręciliśmy ponownie numer. Przez kilka minut trzymałem słuchawkę, ale monotonny sygnał ciągle potwierdzał, że nikogo nie ma w domu. Krzysiek postanowił nazajutrz prosto po zajęciach do niego pojechać. Wieczorem znów pojawił się u mnie, roztrzęsiony i rozgoryczony. Wyciągnął z plecaka dwie butelki wina domowej roboty swojego dziadka. Rozlaliśmy.

- Spóźniliśmy się. Nie będzie Niejakiego Piórko. Spóźniliśmy się...

Jak planował, pojechał do Jurka wczesnym popołudniem. Dobijał się tak głośno do drzwi mieszkania na Koszykowej, że aż otworzyła sąsiadka. Zapytana o Jurka, który mieszkał z matką, flecistką z Orkiestry Radiowej, najpierw rozejrzała się po klatce schodowej, a stwierdziwszy, że nikogo nie ma - bez słowa wciągnęła Krzyśka do swojego mieszkania.

- Wyjechali, już dwa dni temu. Zmusili ich do wyjazdu. Jak innych Żydów.

- Jakich Żydów? - zdziwił się Krzysiek - Oni byli Żydami? Kto ich zmusił?

Okazało się, że mimo jak najbardziej polskiego nazwiska matka Jurka była żydowskiego pochodzenia. Nikt nigdy o tym nie mówił, sąsiadka nie wiedziała, czy Jurek w ogóle o tym wiedział. Któregoś dnia flecistkę wezwano do działu Kadr Radia i wręczono wypowiedzenie - w ramach redukcji etatów. Otrzymała też do wypełnienia wniosek paszportowy - o wydanie paszportu jednokrotnego na wyjazd do Izraela. Przepłakali tydzień. Codziennie przychodziła wieczorami do sąsiadki, Jurek wydzwaniał do kolegów, chcąc się poradzić, ale jakoś nikt dla niego nie miał czasu.

- Nikt, proszę pana, nie powiedział ani jej, ani jemu - zostańcie, potrzebujemy was. Tylko ja, ale i to w tajemnicy przed mężem, który tak jak wszyscy dookoła pomstował na Żydów. Nie wiedząc, oczywiście, o żydowskim pochodzeniu sąsiadów. Kiedyś wyraził się jakoś tak nieprzyjemnie przy niej. Więcej jej nie widziałam. Nie przyszła się nawet pożegnać. Wyjechali dwa dni temu. A mąż, jak mu powiedziałam, to zaraz dzisiaj poszedł do Rady Dzielnicowej złożyć wniosek o przydzielenie nam jednego pokoju z tego opuszczonego mieszkania. Kto wie, może by się i przydało. A oni pewno tam będą i tak mieli lepiej niż my tutaj. Żydzi są solidarni i im pomogą...

Wypiliśmy obydwa wina. Nie pomogło - wciąż uważaliśmy, że gdybyśmy mieli dla przyjaciela czas, to może by został...

W następnym tygodniu Krzysiek wpadł do mnie na Uniwersytet po zajęciach i wyciągnął do Roberta. Był jego kolegą z Politechniki i u nas w teatrze zajmował się oświetleniem i nagłośnieniem. W niewielkim, dwupokojowym mieszkaniu był bałagan jak po rewizji. Ojciec z matką siedzieli w kuchni i ponurym wzrokiem patrzyli na stertę rzeczy - ubrań, walizek, książek - poniewierających się po korytarzu i przyległym pokoju. Robert zamknął się z nami w swoim malutkim pokoiku. Krzysiek usiadł na fotelu przy biurku, Robert na łóżku, mnie została spora waliza.

- Jedziemy pojutrze. Ojca wywalili. Matka nie pracowała. Wzięliśmy paszport. Najpierw do Austrii, a potem się zobaczy. Matka ma siostrę w Stanach, więc może tam...

Milczeliśmy. Słowa pociechy czy zachęty do pozostania jakoś nikomu z nas nie chciały przejść przez gardło. Wreszcie, pamiętając o Jurku, wydusiłem z siebie:

- Może byś został? Dasz radę, jeszcze trzy lata uczelni, potem z dyplomem będzie łatwiej...

Wzruszył ramionami.

- Już nie chcę. Tutaj nie da się żyć. Kilka dni temu ktoś napisał nam na drzwiach Won żydy do Israela! Kredą. Ojciec chciał to sfotografować i napis zostawić na pamiątkę miłych sąsiadów, ale matka starła. Zdjęcie mam, ale wywołam dopiero w Austrii. Jak kogoś nie chcą, to nie. A z tym dyplomem... Jesteś pewien, że przy następnej jakiejś rozróbie nie wyrzuciliby mnie z uczelni? I tym razem już bez paszportu? A może zrobią jakieś nowe Auschwitz?

Podniósł z biurka jakiś papier, zmiął i rzucił w kąt. Podążyliśmy za nim wzrokiem. Kulka papieru toczyła się przez chwilę, potem zatrzymała się. Obok leżało już kilka podobnych.

- Przez dwadzieścia parę lat żyłem tu z wami i nie czułem tego, że jestem Żydem. Wiedziałem o tym, naturalnie, ale było mi to obojętne. Ktoś u nas na wydziale jest podobno Tatarem, znam tu też kilku Niemców. Nie różniliśmy się niczym - mówiliśmy tym samym językiem, słuchaliśmy tych samych Beatlesów, chodziliśmy na te same filmy. Jadłem schabowego jak wszyscy, piłem żyto jak wszyscy, paliłem sporty jak wszyscy. Nie jestem obrzezany, nie znam jidysz, nie różnię się niczym od nikogo. Zawsze byłem zwyczajny, taki sam jak inni. Teraz poczułem się obcy. Ale to nie ja się zmieniłem, to wyście się zmienili...

- My? - Krzysiek pokazał gestem siebie i mnie - Stary, a co w nas się zmieniło?

- Wy, Polacy. Widzisz, już jestem obcy, już nabieram dystansu. Może zresztą żeście się nie zmienili. Może zawsze tacy byliście, ale przedtem nie było wolno. Teraz ktoś tam w górze otworzył jakieś drzwiczki. I cała ta pilnie strzeżona dotąd sfora antysemickich diabłów runęła na Polskę. I dlatego chcę już pojechać, gdziekolwiek, tam gdzie będą pytali mnie co umiem, co piję, jakie lubię dziewczyny - a nie o to czy mój dziadek nosił pejsy.

đ Odcinek 22