Paul Cezanne, Mont Sainte Victoire Maciej Pinkwart

 Dziewczyna z Ipanemy

 

đ Spis treści

đ Odcinek 12

 

Odcinek 13

16-05-2003

 

Dni mijały, a nastrój się pogarszał. Coraz trudniej było kupić cokolwiek, coraz trudniej było wytłumaczyć ludziom, dlaczego tak się dzieje. Narastająca fala strajków nie było oczywiście przyczyną braku towarów - ale tak właśnie przedstawiała sprawę partyjna propaganda. Podobnie nieprawdziwe były - w odczuciu Michała - krążące po społeczeństwie plotki na temat tego, że władza specjalnie blokuje dostawy, by wywoływać zły nastrój wśród ludzi. Po meble, pralki, lodówki czy telewizory trzeba było stać w kolejkach całymi tygodniami, bez gwarancji otrzymania czegokolwiek. W Zakopanem pojawili się także zawodowi “stacze” - ludzie, którzy brali pieniądze za to, że zamiast kogo innego meldowali się co godzina w komitetach kolejkowych i na listach społecznych, na które wpisywano chętnych do zakupu. Coraz rzadziej przyjeżdżali do Zakopanego turyści zagraniczni, odstraszeni widmem pustych półek i jeszcze bardziej porażającym wszystko nonsensem, który zdawał się zupełnie bez sensu rozkręcać karuzelę wydarzeń.

W tym wszystkim coraz sprawniej funkcjonowała Rada Osiedla. Michał nieraz patrzył przez okno i podziwiał, jak ledwie umiejące czytać dzieciaki biegały po piętrach, dostarczając ludziom gazety, które zapobiegliwi członkowie Rady załatwili nie bez trudu w centrali “Ruchu”. “Gazeta Krakowska” - bezdyskusyjnie najodważniejsza i uchodząca za najlepszą gazetę w Polsce - była w kioskach praktycznie nie do dostania. Tutaj na osiedlu miał ją kto tylko chciał i zapłacił niewielką sumę ponad oficjalną cenę, które to kwoty, rozliczane skrupulatnie i komisyjnie, przekazywane były dzieciom na specjalnie dla nich założone książeczki oszczędnościowe. Podobnie z mlekiem i niektórymi artykułami spożywczymi - Rada Osiedla załatwiła, że były dostarczane do domów osobom starszym i samotnym, które najgorzej radziły sobie w trudnych czasach. Michal pomyślał, że tak właśnie pewno wygląda w praktyce ten cały kapitalizm, z którym ustrój walczył od wojny: trochę pieniędzy, sporo inicjatywy i wszystko się samo kręci, bez ustaleń w komitecie i poleceń z województwa....

Któregoś dnia we wrześniu 1981 przyszedł do Michała przewodniczący Rady z prośbą o dziwną protekcję. Okazało się, że wobec rosnących trudności w zdobyciu papierosów, których w kioskach po prostu nie było - Rada Osiedla postanowiła dotrzeć bezpośrednio do producenta w Krakowie. “Klubowe” czy “Carmeny” były towarem strategicznym, głównym obok alkoholu i ZUS-u źródłem dochodów państwa, więc dyrekcja Krakowskiej Fabryki Papierosów przestraszyła się takiej prośby i zażądała od Rady rekomendacji miejscowej komórki partyjnej i - na wszelki wypadek - “Solidarności”. Michał, choć sam nie palił, stosowne pismo wystosował i potem pękał ze śmiechu widząc, jak członkowie Rady Osiedla na świeżym powietrzu tną na kawałki metrowe zwitki papierosów, otrzymane prosto z produkcji w Krakowie i sprzedawane... na wagę.

Tego samego dnia wieczorem stracił oddech i zanim odzyskał pełną wydolność płuc - zrobiło mu się niedobrze. Dowlókł się do łazienki, ale tkwił nad umywalką bez oczekiwanego skutku, czując tylko rosnącą suchość w gardle i ucisk w górnej części brzucha, podchodzący coraz wyżej, pod mostek. Położył się płasko na łóżku, ale ucisk nie ustawał, oddech stawał się coraz płytszy, ale nudności się zmniejszyły. Wziął leżącą przy łóżku książkę i zaczął regularnie walić w ścianę.

Po kilku minutach przybiegł sąsiad. Drzwi na szczęście zostawił otwarte - zwyczaj z czasów schroniskowych, kiedy to o każdej porze doby musiał być dostępny dla personelu. Michałowi było zimno, w mostku nadal tkwił ból, ale poza tym czuł się zupełnie przytomnie i dobrze. Leżał bez ruchu i starał się mówić mało.

- Poszukaj w apteczce czegoś na serce. Może jest cardiamid, i coś na uspokojenie. I wezwij lekarza. Nic się nie dzieje, ale nie chcę żeby się pogorszyło.

Sąsiad znalazł tylko “Neospasminę”. Michał wypił i zamknął oczy. Pogotowie przyjechało po godzinie, kiedy już czuł się zupełnie dobrze. Ból mostka prawie zupełnie ustąpił, nudności też, tylko było mu zimno i miał dreszcze. Lekarz stwierdził dobry stan serca, może nieco nerwicy, pochwalił sąsiada za terapię i stwierdził, że to teraz częsty objaw towarzyszący przeziębieniu. Zapisał polopirynę i witaminę C zastrzegając, żeby raczej Michał nie liczył, że dostanie to w aptece. Może jacyś znajomi...

Noc przespał spokojnie, ale do pracy zadzwonił, że przez trzy dni nie przyjdzie, bo jest przeziębiony. Przed południem zatelefonował do mecenasa do Łodzi. Po wymianie wstępnych uprzejmości zapytał, czy ma adres Magdy. Okazało się, że mieszkała teraz na południu Francji, skąd pochodził jej mąż, ona zaś prowadziła dom, przy okazji dorabiając jako sprzedawczyni w jakimś ekskluzywnym sklepie. Michał zapisał adres i już miał, zmęczony rozmową, odwiesić słuchawkę, gdy Laskowski bardziej stwierdził niż zapytał:

- Pan dostał mój telegram, prawda?

- Jaki telegram?

- Wysłałem trzy dni temu, adres się chyba zgadza - Bulwary Słowackiego, prawda? Czyli że poczta też nie działa jak powinna... No, nic, może zdążymy. 20 grudnia ma pan rozprawę w Bostonie. Wiza powinna być załatwiona do początku grudnia. Potem może pan lecieć i zatrzymać się w swoim domu - przypominam, że ma pan tam domek. Mój partner w Nowym Jorku już się tym zajął. Kiedy będzie pan mógł odebrać dokumenty? Mamy wrzesień, więc musi pan już wystąpić o paszport, motywując prośbę koniecznością stawienia się na rozprawę cywilną w Ameryce. Zaraz wysyłam panu odpis pozwu. Powinni dać od ręki, choć słyszałem, że teraz znów robią trudności. W “Solidarności” pan nie działa? A, przepraszam, zapomniałem. No, więc trudności nie powinno być.

Laskowski zaproponował Michałowi zaliczkę na poczet spadku, by pokryć koszty biletu. Podziękował - nie chciał być niczyim dłużnikiem, zresztą sprawy toczyły się tak szybko, że nie zdołał się przyzwyczaić do myśli, że lada moment zostanie - jak na polskie stosunki - bardzo bogaty. Po wymianie uprzejmości odłożył słuchawkę i zaczął pisać list do Magdy. Wiedział, że i ona ma być na rozprawie i dopiero wtedy sąd zdecyduje, jak rozumieć intencje zmarłej i jak je pogodzić z normami prawnymi. Zaproponował jej, by ona stała się właścicielką nieruchomości amerykańskiej i wszystkich walorów w bankach zagranicznych, zaś nieruchomości w Polsce sugerował sprzedać i podzielić się w stosunku 1:2, dwie części dla Magdy, jedną dla niego. O ukrytych na terenie zakopiańskiej posesji klejnotach nie wspominał.

Tydzień później poczuł się na tyle dobrze, że samodzielnie wyszedł z domu i z najbliższego postoju taksówek pojechał do szpitala. Znał się dobrze z ordynatorem kardiologii i poprosił go o ustalenie diagnozy. Lekarz wysłuchał w milczeniu opowieści o objawach ataku, o rozpoznaniu lekarza z Pogotowia i wreszcie zaprowadził Michała do laboratorium, gdzie zrobiono mu bardzo staranne - jak na przyjaciela ordynatora przystało - EKG. Doktor Jaworski podniósł okulary na czoło, szybko przejrzał taśmy, wreszcie wziął ołówek i zakreślił kółko na większości z nich.

- Blizna - stwierdził - Całkiem świeża. Dorobiłeś się.

- To znaczy?

- To znaczy, że przechodziłeś zawał. Lekki, na szczęście, bo inaczej już byś nie żył. Ale następny, jeśli przyjdzie, już się nie da leczyć aspiryną i neospasminą.

Zaproponował hospitalizację, już bez rygorów zawałowca, ale po to, by ostrożnie rehabilitować serce. Michał się nie zgodził - wiedział, że jakiekolwiek uwiązanie do łóżka da u niego efekt znacznie gorszy. Przystał na trzy tygodnie zwolnienia i ewentualny pobyt w sanatorium, obiecał Jaworskiemu, że weźmie urlop i w ogóle zwolni tempo.

- I przestań oglądać telewizję - ostrzegł doktor - co ma być i tak będzie, a od ciebie mimo wszystko niewiele zależy.

Michał roześmiał się i wzruszył ramionami.

- To dotyczy także i zdrowia. Co ma być, to i tak będzie.

Po trzech tygodniach zwolnienia wrócił do pracy, ale tylko po to, by załatwić kwestie urlopu. Pierwszy wysłuchał jego prośby, po czym podsunął mu dokument, wysłany przez jeden z wydziałów KC do wszystkich szczebli władzy partyjnej. Michał spojrzał i odsunął od siebie.

- Nie mam okularów - wykręcił się - Jeśli to naprawdę ważne, to mi opowiedz.

- Szykuje się jakaś generalna rozpierducha. Podobno “Solidarność” szkoli gdzieś bojówki, które mają rozpieprzyć wszystkich partyjnych i przejąć władzę w kraju. Naturalnie, wszystko to dzieje się za wiedzą i zgodą CIA, no i niektórych czynników rządowych, zainteresowanych w utrzymaniu się przy żłobie. Zalecają nam całodobowe dyżury w komitetach i przygotowanie się do obrony, także z bronią.

- Czy oni tam są wszyscy nienormalni?

- No, mnie się też to wydaje przesadzone, ale popatrz sam co się dzieje. Miliony zakładów pracy strajkuje, w sklepach nic nie ma, ludzie mówią o tym, że to my jesteśmy winni, żeby komunistów powywieszać, cenzura już właściwie nie istnieje i tylko patrzeć jak te masy wyleją się na ulicę robić rewolucję.

- Ale od rewolucji, to my jakby jesteśmy specjaliści, nie? A na ulice wychodzą nie pieprzone inteligenty szkolone przez CIA i Mosad, tylko krew z krwi, kość z kości ludu pracującego miast i wsi, ci w imieniu których rzekomo sprawujemy władzę.

- Nie słyszałeś, że wyszło zalecenie, by wzmocnić opiekę nad dziećmi funkcjonariuszy partyjnych i milicjantów? Podobno znaleziono gdzieś plany jakiejś komórki “Solidarności”, która miała porywać te dzieci i w zamian za ich uwolnienie żądać ustępstw? Taki kidnaping polityczny...

- A nie mówili ci dobrze poinformowali towarzysze z SB, że dzieci tych nieposłusznych będą przerabiać na macę? Co za bzdury! “A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”, co? Sam to słyszałem, podobnie jak cały kabareton w Opolu, “Wejdą - nie wejdą” i tak dalej. To normalna gra propagandowa, stary, wojna psychologiczna. Od haseł do buntu droga daleka.

Pierwszy rozłożył bezradnie ręce.

- Sam już nie wiem, co o tym myśleć. Wiadomo, że coś się musi zmienić, bo żaden kraj tak długo nie pociągnie.

- Jedyne, co może nam grozić, to to, że paru twardzieli typu Albin Siwak wezwie radzieckich przyjaciół na pomoc. Ale po Afganistanie już chyba nie będą tacy skłonni odpalać silniki w czołgach. Inna rzecz, że to, co ci “solidarnościowcy” uchwalają, jakieś apele do ludu radzieckiego i innych narodów Europy wschodniej... Powinni się miarkować, w końcu to naprawdę nie jest pluszowy miś, ani nawet tresowany biały niedźwiadek w cyrku...

Powiedział o planach wyjazdu do sanatorium, potem podsunął Pierwszemu do zaopiniowania wniosek o wydanie paszportu na wyjazd do Ameryki z powodów osobistych. Sekretarz podniósł brwi ze zdumienia:

- Masz rodzinę w Ameryce?

- Rodzinę nie, ale mam, żeby tak powiedzieć, interesy. Chodzi o spadek.

- No, towarzyszu sekretarzu, spadek w Ameryce, coś takiego! Układy z imperialistami, na waszym stanowisku...

Podpisał wniosek i przykładając pieczątkę popatrzył na Michała poważnie.

- Wrócisz? Do tego wszystkiego, co tu jest?

Michał milczał przez chwilę. Dotąd nigdy nad taką możliwością się nie zastanawiał. Podróżować, zwiedzać, wypoczywać - tak, myślał i o tym. Ale zostać, uciec, “wybrać wolność”?

- A tym byś tam został na moim miejscu?

- Mając zabezpieczony byt? Widzisz, ja mam rodzinę, nawet dość liczną, więc... Jakbym sam wyjechał, to by mnie zjedli moi. Jak bym chciał wyjechać z rodziną - to by mnie nie puścili. Ale ty, samotny, starszy pan? Domek na Florydzie, oswojone krokodyle w basenie... Czemu nie?

Nie wiedział, czy ironizuje, czy zazdrości. Zabrał wniosek i jeszcze tego samego dnia złożył na milicji. W połowie listopada dostał paszport, wysłał list z podaniem o wizę i otrzymał zaproszenie do jej odebrania na 12 grudnia 1981 r. w Warszawie, w ambasadzie amerykańskiej. Dzięki znajomościom w “Orbisie” zakopiańskim załatwił sobie bilet lotniczy do Nowego Jorku i umówił się z kolegą Laskowskiego, że ten odbierze go na lotnisku i odwiezie do Bostonu. Wykupił bilet “open”, nie będąc w stanie określić daty powrotu.

10 grudnia dostał list od Magdy. Pisała, że wybiera się do Bostonu na 20 grudnia, ale będzie tam tylko na czas rozprawy, bo obowiązki rodzinne zmuszają ją do powrotu do Francji na święta. Ma 12-letnią córkę, której wychowanie sprawia coraz więcej kłopotów, z mężem rozwiodła się kilka lat temu, przedtem byli w separacji, widują się tylko kilka razy do roku, a córka mocno to przeżywa, więc nie może jej narażać na samotne święta bądź też brać ze sobą do Ameryki. Jego, Michała, ofertę chętnie przyjmuje, ale o ile się orientuje, to jedyną formą prawną, jaka w tym przypadku może być zastosowana, jest przyjęcie przez niego spadku i ewentualne przekazanie jej w formie darowizny. Można to będzie zrobić w czasie tego samego procesu.

W przedziale sypialnym pospiesznego do Warszawy spotkał dwu znajomych zakopiańczyków - Władysława Hasiora i architekta Andrzeja Urbańskiego. Jechali razem na rozpoczynający się 12-go Kongres Kultury Polskiej. Michał z Mistrzem był na “ty”, architekta a zarazem literata znał nieźle, a z obydwoma spotykał się na zebraniach Komitetu Porozumiewawczego Stowarzyszeń Twórczych i Naukowych, którego Hasior był przewodniczącym.

- No i co powiecie, panie - zagadnął go Hasior, gdy pociąg mijał Poronin. - Zdejmą czy nie zdejmą? - spytał, wskazując na oświetlony pomnik Włodzimierza Iljicza, stojący nad Porońcem w ogrodzie muzeum.

- To może od razu - wejdą czy nie wejdą? - spytał Urbański ściągając sweter i wypinając pierś w koszulce z napisem “Russian tanks? No, thanks”.

Michał wzruszył ramionami.

- A niby skąd ja mam wiedzieć? Po mojemu, to nie wejdą i nie zdejmą i wszystko zostanie po staremu.

- Nie, bracie, na pewno to jedno nie - Hasior wyciągnął z torby podróżnej termos i ostrożnie położył na rozłożonej pościeli środkowego łóżka. Siedzieli niewygodnie, przygarbieni, we trzech na dolnym łóżku. - Nigdy już nie będzie po staremu. Może to się jeszcze będzie trochę przewracać, ale jak pieprznie, to kurz pójdzie po całej Europie. Panie szanowny - zwrócił się do architekta - idź pan do tego dróżnika co z nami jedzie po trzy herbaty, mogą nie być pełne.

Dopełnili szklanki gorzałą z termosu i dyskusja trwała nadal. Zgadzali się co do tego, że nie jest dobrze, i że to wszystko sprawia wrażenia pożaru w burdelu, zorganizowanym w domu wariatów, ale już w diagnozach znacznie się różnili. Hasior obstawał przy radykalnym pieprznięciu, Michał uważał, że wszystko wróci do nędznej normy, Andrzej sądził, że “Solidarność” doprowadzi do wybuchu walk ulicznych, po których wejdą ruskie. Zasnęli ze zmęczenia koło drugiej. Rano w Warszawie było zimno, wilgotno, gdzieniegdzie popadywał śnieg. Artyści pojechali do swojego hotelu, Michał zjadł śniadanie na Centralnym i po dziewiątej pojechał autobusem do amerykańskiej ambasady. Szerokim łukiem ominął koczujących pod nią ludzi, czekających na rozmowę z konsulem i pokazawszy portierowi zaproszenie, wszedł do środka. Wizę otrzymał prawie natychmiast, ale mimo tego konsul poprosił go na rozmowę. Michał usiadł na fotelu, a żwawo ruszający się mężczyzna słabo mówiący po polsku najpierw dość pobieżnie przejrzał jego papiery, potem spytał:

- Kiedy ma pan court, no - sąd?

- 20 grudnia. Nieco ponad tydzień. Ale lecę już jutro.

- Dziś wieczór jeszcze jest samolot. Wiem, że tam będzie parę miejsc. Ja mogę zadzwonić i pan zamieni ticket. Pan poleci dzisiaj i będzie w Bostonie jutro w południe.

- W Nowym Jorku umówiłem się na pojutrze, ktoś ma mi pomóc dostać się do Bostonu, ale wyjdzie po mnie na jutrzejszy samolot. A poza tym jeszcze dziś mam tu coś załatwić.

- Szkoda. Moja żona i dzieci jadą dzisiaj. Mógłby się pan zabrać, oni by panu pomogły. A do jutro jest daleki czas. Dużo może być. Jedzie pan dzisiaj, OK.?

- Bardzo dziękuję, ale nie mogę. Bardzo dziękuję.

- Jak pan uważa. Ja mówiłem. Jechać dobrze dziś. Niech się pan trzyma. Do widzenia.

Uścisnął wyciągniętą dłoń konsula i na Pięknej wsiadł do autobusu. Miał jeszcze dwie sprawy do załatwienia. Dojechał do Alei Jerozolimskich, tam przesiadł się w tramwaj. Wisła przymarzła po brzegach, ludzie kulili się z zimna, przed sklepami stały kolejki. Tłoku nie było, siadł po prawej stronie, zaraz jak tylko podniósł się z miejsca młodzieniec w drelichowej kurtce z przypiętym znaczkiem “Solidarności” i czarno-białym guzikiem z napisem “Albin Siwak Super Star”. Zauważył, że na ulicach było znacznie mniej samochodów niż podczas jego ostatniego pobytu, w tramwaju ludzie milczeli, a chodnikami przechodnie przemykali pod ścianami. Nigdzie nie było widać milicji.

Na Targowej przesiadł się w autobus 169 i dwa razy zapytawszy o to, kiedy ma wysiąść, znalazł się na cmentarzu bródnowskim. Kwiaciarnia była nieczynna, pod główną bramą na straganie kupił dwa znicze i wianek nieśmiertelników. Numer kwatery miał zapisany na kartce, więc porównał go z planem cmentarza i po chwili stał już przed grobem Marty.

Tyle lat... Zwykła, szara tablica z datami życia pochyliła się, płytę zarastały chwasty, pod nagrobkiem stały popękane słoiki, w których ktoś, pewno na Zaduszki, wstawił kwiaty, a teraz zostały z nich zgniłe badyle. Zaczął gołymi rękami porządkować płytę, ale po chwili zmarzły mu dłonie, a krzyż bolał przy próbie wyprostowania. Wyrzucił tylko do pobliskiego kosza słoiki i zadyszany stanął przy grobie. Pomyślał, że wszystko się popsuło wtedy, gdy Marta poprosiła go, żeby z nimi jechał, a on odpowiedział patriotycznym frazesem, zamiast zwyczajnie się spakować i pojechać. Potem, już w kraju, było za dużo między nimi. A gdy już wydawało się, że zbliżająca się starość może być i pogodna i wspólna, przyszła sprawa Magdy, a na koniec w ich życie wdały się zbuntowane komórki Marty i wszystko skończyło się szybciej, niż mogło na dobre się zacząć.

A teraz jedzie do domu, który kupiła jego pierwsza i jedyna narzeczona, którą zdradził myślą o jej własnej siostrze i ten dom będzie jego przystanią - jeśli zdecyduje się zostać za oceanem, w kraju gdzie ma zapewniony dostatek, który pewno już po miesiącu stanąłby mu kością w gardle, bo nie był żadną miarą jego zasługą. Żeby choć znalazł w ogrodzie te kamyki, które teraz spokojnie śpią gdzieś pod drzewem, przykryte zakopiańskim półmetrowym śniegiem - to by było poniekąd okupione wysiłkiem kilkudziesięciu lat poszukiwań. Ale tak, za nic?

Pogłaskał chropawą płytę z imieniem Marty i wtulając głowę w kołnierz płaszcza, poszedł do bramy głównej. Trzema tramwajami jechał teraz prawie pod Hutę Warszawa, gdzie mieszkali rodzice Ryśka. Kartkę z ich adresem znalazł tuż przed wyjazdem w starym kalendarzu z notatkami z Chochołowskiej.

Na gigantycznym blokowisku Piasków od razu zabłądził i mimo, że pytał kilkakrotnie od drogę - na odpowiedni budynek trafił właściwie przypadkiem, po kilkunastu minutach łażenia po błocie osiedlowych uliczek. Długo dzwonił do drzwi na trzecim piętrze, aż zazgrzytał zakładany łańcuch i drzwi uchyliła stara kobieta, w której z trudem rozpoznał dawną sąsiadkę Marty. Ona nie pamiętała go w ogóle, dopiero gdy się przedstawił, powołując zarówno na Martę, jak i na spotkanie w schronisku na Chochołowskiej - przypomniała sobie i otworzyła drzwi szerzej tak, że mógł przecisnąć się do wąskiego korytarza. Ze sporą torbą podróżną na ramieniu, w zabłoconych butach i mokrym płaszczu rzeczywiście wyglądał na włóczęgę, którego nie powinno się wpuszczać do domu.

Sąsiadka Marty zaprosiła go na herbatę, tłumacząc się, że nie może oferować mu cukru, bo właśnie zabrakło. Było mu niezręcznie, nie bardzo wiedział, jak się zachować po liście Ryśka z 1976 roku, ale jak się okazało - matka o niczym nie wiedziała. Była już wdową - mąż, po kilku latach pracy w hucie, zmarł, Rysiek ożenił się i wyprowadził na Mokotów, wracając w rejon swojej młodości. Miał teraz czteroletniego syna, a żona - znana Michałowi Iza - była w ciąży z następnym dzieckiem. Rysiek, po paroletniej działalności w KOR-ze, był teraz jednym z czołowych doradców “Solidarności” i od kilku dni był w Gdańsku, na posiedzeniu Komisji Krajowej.

Zmęczony, siedział w kuchni, popijał gorzką herbatę i wysłuchiwał zwierzeń obcej kobiety, zapadając niemal w drzemkę. Długa noc w pociągu, męczące łażenie po zimnej Warszawie dawały się we znaki. Zapytany o swoje losy, bez wahania opowiedział matce Ryśka o swoich amerykańskich planach, przedstawił wahania, co z sobą dalej zrobić, wreszcie wyznał, że jutro w południe ma samolot do Stanów.

- Może pan zostanie u nas na noc? - spytała, nie wiadomo w czyim imieniu się wypowiadając per “my” - Tutaj obok mieszka sąsiad, który pracuje na Okęciu, chyba jako celnik, to poproszę, żeby rano pana zawiózł ze sobą. A my sobie pogwarzymy, zrobię jakąś kolację, tylko proszę nie liczyć na żadne frykasy, wie pan w końcu, jak jest.

Podziękował i przystał na propozycję. Samotna kobieta, dla której on jest częścią szczęśliwszej cząstki jej życia: młodości na Mokotowie, pełni wieku na Chochołowskiej. Kojarzył się jej zapewne także z synem, jako ten, który niejako przywrócił go na łono rodziny. Było mu głupio, że nie wiedziała o liście Ryśka do niego - chciał niemal się ze wszystkiego wytłumaczyć.

Wyszła do sąsiada, a on, chcąc odpędzić narastającą senność, sięgną po leżący na stole ostatni numer “Przekroju”. W drukarni brakowało chyba farby, bo pismo z datą jutrzejszej niedzieli, 13 grudnia 1981, wyszło po raz pierwszy od dziesięcioleci jako czarno-białe. Na okładce czarno-biali ludzie przemykali pod zacinającym śniegiem, nad ich głowami unosiło się stado wron.

Kobieta pościeliła mu w dawnym pokoju Ryśka. Rano wstał po siódmej i nie budząc jej poszedł do łazienki. Ciepłej wody nie było, więc ogolił się w zimnej i pomyślał, że w samolocie będzie musiał to poprawić. Wyciągnął z torby ciepły sweter i od razu założył - kaloryfery były prawie zimne. Sąsiadka tymczasem już wstała i w narzuconym byle jak szlafroku krzątała się po kuchni. Michał pomyślał, że kobiecy negliż, sympatyczny w młodości i pierwszych latach małżeństwa, z czasem pewno nuży, a nawet irytuje. Tu, w stosunku do obcej kobiety, czuł się zażenowany.

Odgarnęła opadające na czoło długie siwe włosy i przyjrzawszy mu się, powiedziała:

- Nie wygląda na to, że się pan cieszy z wyjazdu. Ale nic, w Ameryce pan odżyje - stuknęła pięścią w mały, stojący w kuchni radioodbiornik - Znowu radio się zepsuło. Żadnego programu nie odbiera, taki rupieć. Rysiek miał dzwonić wczoraj wieczorem z tego Gdańska, nie dzwonił. A chciałam mu powiedzieć o pana wizycie, na pewno by się ucieszył.

Podała mu chleb, dżem i margarynę.

- Pan je, niedługo trzeba będzie jechać. Kanapek na drogę panu nie robię, bo w samolocie to pana nakarmią porządnie, nie to co tutaj.

Sięgnęła po telefon.

- Zadzwonię do Izy, może ona co wie o Ryśku.

Przyłożyła słuchawkę do ucha, po chwili zaczęła ze złością przyciskać widełki.

- Też cisza. Co, do cholery?

Spojrzała na Michała, jakby szukając u niego wyjaśnienia. Przełknął łyk herbaty i odsunął torbę pod ścianę. Wstał i niepewnie podszedł do okna. Wydawało mu się, że to niemożliwe, że jeszcze się nie obudził. Na ulicy było pusto. Nie było widać tramwajów, autobusów ani samochodów. Zza rogu wyjechała kolumna transporterów opancerzonych. Cofnął się odruchowo i schował za framugą. Kobieta, widząc jego minę podbiegła do okna i po chwili bezradnie opuściła ręce.

- Rany boskie...

đ Odcinek 14