edni

 

Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!

© Copyright by Maciej Pinkwart

 

 

Nowinki 

 

26 września 2015

Dni Jońskie

 

Druga połowa września na Wyspach Jońskich to już zapowiedź jesieni, więc tym razem wybraliśmy Zakynthos - wyspę położoną najbardziej na południu, najstabilniejszą pogodowo i w zasadzie kompletnie nieciekawą historycznie czy artystycznie. 10 dni spędzonych częściowo na plaży, a częściowo na drogach i bezdrożach interioru przekonało nas, że znów standardowe przewodniki (notabene, nie ma polskiego opisu wyspy, tak często odwiedzanej ostatnio przez Polaków, że na 20 samolotów, odlatujących dziś przed południem w Zakynthos siedem kierowało się do Polski) w zasadzie niewiele pokazują z prawdziwych atrakcji. No bo opis i zachwyty nad jakością poszczególnych plaż mało są dla mnie ważne: jednemu podoba się złoty piaseczek i łagodnie opadające dno morskie, po którym można brodzić jak w Balatonie (ja do takich należę!), inni wolą kamule, postrzępione skały, strzeliste klify i kilkunastometrową głębię o krok od brzegu... Jeszcze inni będą się zachwycać kąpielą w siarkowych źródłach, a pozostali będą to miejsce omijać jak ekspozycję piekła na ziemi... Ale w sumie to dobrze: ileż radości daje na przykład odkrycie z dala od wszelkich szlaków nieopisanej nigdzie dzwonnicy średniowiecznego kościoła, którego ruiny oplotła dzika winorośl o owocach niezwykle soczystych i słodkich...

Naturalnie, widzieliśmy chyba wszystko to, co bedekery każą na Zante (tak się tu mówi w skrócie!) zwiedzić jako główne atrakcje: a więc przede wszystkim wyrzucony na plażę wrak statku przemytników w malowniczej zatoczce, otoczonej 300-metrowymi klifami... Wyobrażacie sobie pewno statek średniowieczny, może drewniany kuter Jacka Sparrowa, obrośnięty muszlami, z postrzępionym sztandarem z trupią główką? Nic z tych rzeczy: to przerdzewiały kontenerowiec, podobno należący do przemytników papierosów, którzy uciekając przed pogonią straży przybrzeżnej w czasie burzy wpakowali się na mieliznę i w końcu rozbili go na plaży. Średniowiecze? Akurat... 1980 rok... Lub coś koło tego. Inni mówią, że to sztuczka ministerstwa turystyki Grecji, które wykorzystało stateczek oddany na złom i umieściło go na malowniczej, choć brudnej i zatłoczonej plaży. Ale sztuczka się udała: codziennie dopływa tu kilkaset pływających jednostek, wysadza na plaży ludzi, którzy po wykonaniu setek selfie ze złomem kąpią się w brudnej wodzie i po godzinie syci wrażeń odpływają. My naturalnie byliśmy wśród nich. Drugie tyle ludzi dojeżdża wynajętymi samochodami nad zatokę i z wysokości kilkusetmetrowego klifu podziwia wrak i jego zatokę. Też to zrobiliśmy.

Inna atrakcja to Błękitne Groty, pomniejszona kopia atrakcji wyspy Capri. Rzeczywiście, światło słoneczne załamuje się w wodzie i odbijając od wapiennego dna daje niezwykły, lazurowy odcień wody, a ludzie kąpiący się w tych grotach (a jakże, Michał jako doskonały pływak i tego spróbował) wyglądają trochę jak mieszkańcy planety Pandora z filmu "Awatar"...

Twierdza wenecka w Zakynthos... Wspaniała panorama i piękny wieczorny widok na miasto. Tamże dwa muzea (literata Dionysiosa Solomosa, twórcy greckiego hymnu narodowego i innych twórców wywodzących się z Zakynthos oraz Muzeum Sztuki Bizantyjskiej... Plac św. Marka (mało mający wspólnego ze swym odpowiednikiem w Wenecji)... Niesamowicie piękne zachody słońca na klifach zachodniej części wyspy - i letnia zupa morza wschodniego, między Zante a Peloponezem - która dwukrotnie potrafiła się zmienić w groźny ogarnięty sztormem żywioł, który chciał nam zatopić nasze apartamenty wodą, niesioną przez poziomo padający deszcz w czasie burzy... Niezwykły urok mostu, który wyglądał jak zbudowany w Polsce: wyobraźcie sobie most na plaży, a w zasadzie już w morzu, prowadzący z nikąd do nikąd... Wysepka połączona z główną wyspą kładką z wątłych deseczek, ubezpieczonych zwykłą liną... Inna wyspa, Marathonisi, mająca nieco skarykaturowany kształt Giewontu (bez krzyża!), co odpowiednio sfotografowane daje ładną ilustrację do artykułu Rafała Malczewskiego Potworna tama, o perspektywach zatopienia Zakopanego... Jaskinia spalonych szkieletów i zespół grobów mykeńskich... Dzwonnice, wysokie na parę pięter, które przetrwały trzęsienie ziemi obok niskich kościołów, które legły w gruzach...  Dwa kurorty Alykes i Alykanes, rozdzielone weneckim średniowiecznym mostkiem nad malowniczym kanałem... Restauracja koło źródeł siarkowych Xivia, gdzie chcieli nas oszukać na pięć euro, ale mieli pecha, bo Michał poszedł płacić - a on, jako inżynier, sprawdza wszystko.. Potem nazywaliśmy to miejsce "Złodziejówka"...

Mieszkaliśmy w wioseczce Drosia, w apartamencie u uroczego Kostasa, którego brzuch utwierdzał mnie w przekonaniu, że jeszcze dużo piw i golonek przede mną. Dwa pokoje z aneksem kuchennym i dwoma tarasami, na których tak przyjemnie piło się lokalne wino, gdzie już po 8-mej zapadał mrok, rozświetlany tylko promami, płynącymi z miasta Zakynthos do Patras i światłami samolotów, lądujących na odległym o 15 km lotnisku imienia, oczywiście, poety Solomosa. Wokół lamp latały duże nietoperze, raz na balkon wszedł nam gekon, przy wejściu do domu rósł spory figowiec, którego owoce obrywaliśmy wprost z gałęzi, a poczciwy Kostas, widząc że nam to smakuje, pozbierał figi i przyniósł nam kilkanaście na talerzyku. Konwersowaliśmy z nim umiarkowanie, bo on w zasadzie w swym angielskim ograniczał się tylko do słowa hellou, wspieranego przez greckie Kalimera rano i Kalisfera wieczorem. Ale w razie potrzeby wystukiwał numer do syna, dawał nam komórkę i tak przez głuchy telefon załatwialiśmy wszystko. Koło domu miał kartoflisko i czułem się jak Tołstoj w Jasnej Polanie...

A obok była niewielka kolonia domków do wynajęcia, które należały do sąsiadki Kostasa, mieszkającej samotnie z dwoma psami. Codziennie wieczór pani, z racji tuszy i wyglądu nazywana przez nas babonem, wychodziła na płaski dach swojej gazdówki i siadała na leżaku tyłem do morza, patrząc na drogę, którą czasem przejeżdżał samochód, rzadko autobus, quad albo traktor. O kilometr był market, a dalej sklep warzywno-owocowy, gdzie całymi workami kupowaliśmy niezwykle słodkie bezpestkowe winogrona, arbuzy, melony, ogromne cebule i wielkie jak dłoń ziemniaki, nazywana tu patatas. A między warzywniakiem, stacją benzynową i marketem (kupowaliśmy tam wina lokalne, wodę mineralna + uzo = niezły zestawik wieczorny) wprost na ziemi suszyły się winogrona na rodzynki lub na produkcję moszczu. Niesamowity zapach czuliśmy o kilkaset metrów dalej, tylko w czasie jednej z burz wyparty przez piekielny zapach siarki, dolatujący ze strony morza.

Ulubiona plażą stała się dla nas Gerakanes, zatoka, gdzie wylęgają się żółwie careta, które rodzą się z jajeczek wielkości piłek pingpongowych, mają początkowo ok. 5 cm, ale jak mają szczęście i dożyją długich lat, mogą osiągnąć 150 cm długości i pół tony wagi... Jest tam oczywiście rezerwat, lęgowiska żółwi, monitorowane przez strażników parku ogrodzone są jak mrowiska w Polsce - drewnianymi ostrosłupami, w każdym stanowisku jest 100-150 jaj, z których wylęga się jakieś 10 procent... A opodal odkryliśmy niebywale malowniczą dolinkę, zbudowaną z zastygłych błotnych czy glinianych formacji, ukształtowanych malowniczo przez erozję.

Ładnie? Ładnie. Ciekawie? Pewnie! Warto jechać? A jakże! Niestety, wielu rodaków już to odkryło. Jeśli zobaczycie na Zakynthos grupę wytatuowanych osobników o twarzach nieskalanych lekturą książki, z piwem mythos w garści, plujących na piasek i przeklinających na widok pięknych widoków - zawsze można pojechać w drugą stronę... Dużo jest też Anglików, przeważnie leciwych, Skandynawów oraz Holendrów. Ich można poznać po tym, że nawet na plaży czytają grube książki. Zresztą głównie kryminały... Rosjan wyjątkowo mało. Na Gerakas jest nawet plaża nudystów. Toples staje się tak popularny, że zwracam nań uwagę tylko wtedy, kiedy muszę odwrócić wzrok z powodu wieku toplesiarki, z szacunku dla jej siwych włosów.

Nie obiecuję reportażu. Tym razem już zupełnie nie mam czasu. Może tych kilkadziesiąt zdjęć pokaże, jak było.

 

Poprzedni zapis

Powrót do strony głównej