Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!

© Copyright by Maciej Pinkwart

 

 

Nowinki 

 

22 lipca 2015

 

Niech żyje 22 lipca!

 

Tamto, komunistyczne, było fajne o tyle, że wypadało w wakacje i nie było żywej siły, która by nas zmusiła do uczestnictwa w jakichkolwiek obchodach. A że było świętem państwowym, to nie było mszy i można było się wyspać. Rodzice mieli dzień wolny od pracy, w Milanówku było jak co roku lato stulecia, więc szło się nad Rokitnicę, żeby pobrodzić w ciepłym, pełnym małych rybek potoku. Rzeczka płynęła wzdłuż granicy między Milanówkiem a Grodziskiem, całkiem niedaleko od naszego domu i nawet ojciec chętnie się tam wybierał z kocykiem i koszyczkiem piknikowym. Czwartym uczestnikiem świątecznej wycieczki był nasz spaniel, Bari.

Jak padało - czasem się zdarzało, choć rzadko - zostawaliśmy w domu i jeśli tylko nie było burzy, siadywaliśmy przy otwartym balkonie i patrzyliśmy na świat przez zasłonę z kwitnących na różowo, czerwono i niebiesko pachnących groszków. Tylko pamiętam, że w 1957 r. lipiec spędzaliśmy u wujka Zdziska w Sopocie - co dokumentuje załączona fotografia.

A potem fik - mik, minęły lata, prawie sto, i przed południem 22 lipca właśnie rozmawiałem z Andrzejem na sali szpitalnej w katowickim Ochojcu, kiedy przyszedł anastezjolog, kazał połknąć jakąś pigułkę i zapakował mnie na przewoźne łóżko - w najciekawszym momencie rozmowy.

- OK - powiedziałem - dokończymy za dwa dni, bo mam nadzieję tu wrócić.

Wróciłem, ale Andrzeja już wypisali do domu i rozmowy nigdy nie dokończyliśmy. Pamiętam doskonale moment ostatni przed zadziałaniem narkozy - usnąłem w trakcie pytania ślicznej pielęgniarki o numer jej telefonu. Ja się wybudziłem, z trudem i nieprzyjemnie, była już inna ekipa i tego numeru nigdy nie dostałem. Człowiek zawsze traci najfajniejsze okazje. Kilka dni później, kiedy już zacząłem chodzić, ale jeszcze wciąż nie umiałem spać na wznak, bo każda inna pozycja groziła rozejściem się przeciętego mostka, leżałem o świcie i patrzyłem przez okno na dzień, budzący się nad lasami koło Ochojca. I wtedy pierwszy raz zaczęło mi grozić niebezpieczeństwo, bo o mało nie wybuchnąłem śmiechem, gdy przypomniałem sobie, że kiedy poszedłem do lekarza z poważniejszymi niż zwykle dolegliwościami sercowymi, przychodnia kardiologiczna i w Zakopanem, i w Nowym Targu wyznaczyły mi wizytę w pierwszym lub drugim kwartale 2010 r. Tymczasem był 25 dzień lipca 2009, ja byłem już trzy dni po wszczepieniu bajpasów i wszystko wyglądało nieźle. Oczywiście dzięki Renacie, która wzięła sprawy w swoje ręce, przymusiła mnie do akcji i wynalazła sposób, żebym raz-dwa znalazł się w klinice Andrzeja Bochenka, gdzie zoperował mnie... Nepalczyk, dr Rajesh Bahadur Shrestha.

Wszystko zaczynało wyglądać lepiej, z wyjątkiem mnie, bo jak Renata przyjechała mnie odwiedzić pierwszy raz po operacji - poryczała się na sam mój widok. Podobno bardziej niż zwykle wyglądałem na upiora. Nie zgadzam się. Moim zdaniem, wyglądałem znacznie lepiej niż teraz.

I tak mi się teraz kojarzy 22 dzień lipca. A że to jest święto Marii Magdaleny - to jeszcze mi się kojarzy z powieścią, którą z wielką frajdą pisałem pod koniec ub.r., robiąc sobie niezbędną dla zdrowia psychicznego przerwę podczas pisania Wariata z Krupówek...

A 22 lipca to w konwencji europejskiej jest podobno "Dzień liczby Π" - bo 22/7 = 3,1428...

Sprawdziłem, rzeczywiście tak wychodzi.

 

 

 

 

Poprzedni zapis

Powrót do strony głównej