Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!

© Copyright by Maciej Pinkwart

 

 

Nowinki 

 

12 grudnia 2013

Przyjaciele Ukrainy

 

Irytuje mnie wałkowana ostatnio na okrągło tematyka Ukrainy. Nie, żebym nie życzył Ukraińcom szybkiego wejścia do Unii Europejskiej i wypuszczenia na wolność Julii Tymoszenko, a przynamniej zagwarantowania jej uczciwego procesu pod egidą Trybunału w Strasburgu, nie! Chodzi mi o fałszywe tony i intencje, brzmiące w tej całej awanturze. Szczególnie zaś wkurzające są w moim przekonaniu niektóre postawy i zachowania polskich polityków i publicystów. Doskonałym przykładem jest to obecność na kijowskim Majdanie prezesa PIS-u, Jarosława Kaczyńskiego. Nie przeczę, że było to świetne posunięcie, które przypomniało nam dawno wydawałoby się nieaktualne określanie go jako doskonałego (niektórzy mówili - genialnego) stratega. Jest to zagranie przeznaczone bynajmniej nie na rynek polski, wewnętrzny (jak twierdzą działacze PO), ale stanowi dalekosiężny trick wobec władz Unii, w przededniu z jednej strony wyborów do PE, z drugiej - wyborów parlamentarnych w Polsce. Kto z władz Unii teraz będzie przestrzegał przed Kaczyńskim, jako politykiem antyunijnym, jeśli oto staje on - jako pierwszy z polskich polityków - na trybunie Majdanu i nawołuje Ukraińców, by trwali w swych prounijnych dążeniach?

Ale przecież tak naprawdę Kaczyńskiemu przynależność Ukrainy w Unii wisi zwiędłym kalafiorem i doprawdy jest kompletną naiwnością wytykanie mu obłudy, w tym, że na marszach pamięci w "miesięcznicę" Smoleńska jego zwolennicy noszą transparenty, na których Unia przyrównywana jest do obozu koncentracyjnego, a dominujące w niej Niemcy opatrywane są faszystowskimi symbolami, on zaś sam wielokrotnie publicznie przeciwstawia się rzekomemu dyktatowi ekonomicznemu i ideowemu Unii (może licząc na to, że ludzie nie będą pamiętali o tym, kto podpisywał traktat nicejski) - a jednocześnie niejako w imieniu społeczeństwa Unii zaprasza Ukrainę do członkowstwa. Kaczyński wie doskonale, że w tym momencie wzorem pana Zagłoby ofiarowuje Ukraińcom Niderlandy: gdyby nawet prezydent Janukowycz podpisał jutro umowę stowarzyszeniową z Unią, to do realnego członkostwa Ukrainy w Unii upłynie bardzo dużo wody w Dniestrze - o ile w ogóle kiedykolwiek ten kraj będzie w stanie spełnić unijne warunki.

Bo przecież każde średnio rozwinięte dziecko powinno wiedzieć, że poparcie prezesa PIS, a w zasadzie wszystkich polskich polityków dla "unijności" Ukrainy ma ten sam charakter, co wcześniejsze (skuteczne!) poparcie dla ogłoszenia jej niepodległości i dla "pomarańczowej rewolucji": chodzi o uniezależnienie tego państwa od Rosji, o wyjęcie jej spod wpływów i bezpośredniego sterowania przez Moskwę. Przy czym, jeśli gesty takie w wykonaniu Kwaśniewskiego sprawiają wrażenie działań strategicznych, obliczonych m.in. na to, by między Polską a wciąż uważaną za wrogą Rosją stworzyć potężną strefę buforową, ważną tak militarnie, jak społecznie i gospodarczo, to w wykonaniu polskiej prawicy, reprezentowanej głównie przez PiS, jest to po prostu dodawanie sobie w bezpieczny sposób znaczenia, potrząsanie szabelką, by zagrać na nosie sowieckiego niedźwiedzia. Bezpiecznie schowany za plecami mistrza świata w boksie, polski polityk jest niesłychanie odważny, no i od razu przypomina żałosne gesty poparcia prezydenta Lecha Kaczyńskiego dla władz Gruzji, w czasie prowokacji na granicy Osetii. Inni politycy grają w tej samej orkiestrze.

A dla znacznej części Polaków poparcie dla niezależnej od Rosji Ukrainy jakoś tak dziwnie bezpośrednio przekłada się na marzenia o powrocie do Polski "polskiego Lwowa" i Ukrainy Zachodniej. Może to resentymenty typu powojennego, kiedy to licząc na wybuch wojny amerykańsko-sowieckiej, polscy patrioci wypisywali na ścianach toalet znane hasełko: Jedna bombka atomowa i wrócimy znów do Lwowa... Może niektórzy liczą na to, że podsycanie nienawiści do Moskwy, z którą zwłaszcza wschodnia część Ukrainy powiązana jest tysiącami nici gospodarczych, kulturowych, religijnych, językowych i osobistych, doprowadzi do rozpadu państwa, a wtedy Lwów z częścią zachodnią opowie się za połączeniem z Polską? Bez marzeń, panowie. Kto z Ukraińców chciałby, by rządziła nimi polska prawica, IPN i ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski? Na marginesie - ja też mam nadzieję na to, że po objęciu Ukrainy traktatem z Maastricht Lwów będzie z powrotem nasz - w takim samym stopniu, w jakim nasz jest teraz Poprad, który przecież od 1312 do 1769 roku był w składzie tzw. polskiego zastawu... Obawiam się jednak, że tego nie dożyję.

Bowiem odnoszę wrażenie, że demonstrujący na Majdanie Ukraińcy po pierwsze rozgrywają unijną kartą grę wewnętrzną, po prostu obliczoną na zdjęcie Janukowycza i zastąpienie go kimś z obecnej opozycji. Ci bardziej świadomi zdają sobie sprawę, że wejście do Unii to długotrwały i dość bolesny proces, że nie wystarczy zgoda władz, a nawet zgoda Unii - trzeba po prostu odpowiadać standardom unijnym w dziedzinie prawa, gospodarki, pragmatyki demokracji. A do tego droga jest daleka i jak pokazuje przykład Węgier - pełna niebezpiecznych zakrętów. To nie jest tak, że z czwartku na piątek Ukraina znajdzie się w Zjednoczonej Europie, a w dodatku, że każdy zwolennik tej opcji będzie od soboty zarabiał tak, jak obywatele Niemiec.

I na koniec jeszcze jedna refleksja: zastanawiam się, czy tak gorąco popierający Ukrainę w jej unijnych dążeniach Polacy zdają sobie sprawę z konsekwencji ewentualnego jej wejścia do Wspólnoty na pełnych prawach? Ukraina byłaby największym państwem Unii (o prawie dwa razy większej powierzchni od Polski, z ludnością nieco od Polski większą), o najsłabiej i najbardziej nierównomiernie rozwiniętej gospodarce, a zatem stałaby się największym beneficjentem Unii. Inaczej mówiąc - wyparłaby Polskę ze stanowiska najgłodniejszego cielęcia przy unijnym cycku. Otwarcie granic w znacznie większym stopniu niż w Polsce spowodowałoby emigrację Ukraińców na Zachód. Najbliższy zachód to jest Polska, Słowacja i Węgry. Mielibyśmy tanią siłę roboczą na budowach, legalnie pracujące opiekunki do dzieci, salowe w szpitalach i pomoce domowe? Aha, akurat...

Wiele lat temu Niemcy, długo przed Unią, licząc na pomoc gastarbeiterów w rozwoju swojej gospodarki, otworzyły swoje granice dla emigrantów z Turcji. Dziś w sieciowym, europejskim markecie w dzielnicy Wedding wszystkie napisy są dwujęzyczne, niemieckie i tureckie, a na ulicach język niemiecki jest rzadko spotykanym rarytasem. Czy jesteśmy na tyle tolerancyjni, żeby podobna sytuację zaakceptować u nas? Będziemy z czasem musieli, ale ten czas nie jest bliski.

 

 

Poprzedni zapis

Powrót do strony głównej