Nowinki

 

Wszystkie zawarte tu teksty mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!

 

 © Copyright by Maciej Pinkwart

© Copyright by Renata Piżanowska

27-12-2010

 

 

Choinka domowaŚwięta już z głowy, a razem z nimi cała ta faryzejska obłuda miłej, rodzinnej, cichostajenkowej atmosfery. Mam tu na myśli przede wszystkim to, co serwowały nam media o sprawach krajowych. Ta świąteczna atmosfera rozpoczęła się od opłatkowego spotkania w Sejmie, na które partyjniacy Kaczyńskiego po prostu nie przyszli. Najpierw pomyślałem sobie, że to dobrze, bo w końcu co po nich w takiej niby miłej i ciepłej atmosferze, w dodatku rolę gospodarza pełnił "pan Komorowski", no i straż marszałkowska pewno by nie tolerowała marszu z pochodniami. Potem zastanowiłem się, że to jeszcze lepiej, bo wyraźniej widać, jak niewiele z prawdziwie chrześcijańskiej formacji jest w PIS-ie. Ale znów się pomyliłem, bo po szopce z opłatkiem, przyszła szopka z orędziem pana Kaczyńskiego do członków rodzin ofiar  katastrofy smoleńskiej, których Kaczyński - wchodząc w rolę wodza narodu, premiera, prezydenta i prymasa naraz - nadal nazywa "poległymi" - i nie jest to żadne przejęzyczenie, po prostu czysto świadoma spekulacja, która ma utrwalić w społeczeństwie przekonanie o tym, że ruskie i tuskie zabiły tych smoleńskich biedaków, niech im ziemia lekką będzie i rozbudowywać jeszcze uczucie nienawiści, jakie jest głównym sztandarem partii Prawo i Sprawiedliwość. I to nieprawda, że to kwestia traumy posmoleńskiej czy frustracji, wynikłej ze śmierci brata-bliźniaka i tych ofiar katastrofy, których rodziny idą na smyczy Kaczyńskiego. Zauważmy, że i wśród tych nieszczęśników też udało się Kaczyńskiemu wprowadzić podział na "mych" i "onych", bo jakoś o rodzinach ludzi z PO, z SLD czy PSL, rodzinach BOR-owców czy załogi nie słychać w telewizji. Potem atmosferę przedświąteczną "ociepliła" wypowiedź pana prezesa, który stwierdził, że w Polsce nie rozpoznał w trumnie swojego brata, choć go zidentyfikował w Rosji. Usłużne pieski natychmiast zaczęły tłumaczyć co pan prezes miał na myśli i jak o bardzo był i jest w szoku, inni równie ochoczo zaczęli odsyłać Kaczyńskiego do czubków, prześmiewcy zaczęli żądać, żeby "to coś", co lizusy w purpurach pochowały ceremonialnie na Wawelu odkopać i pochować na cmentarzu rakowickim z napisem "N.N.", więc czujnie zareagował pan zięć pana prezydenta wszechczasów, który zapewnił, że do Wawelu zawieziono z całą pewnością pana Lecha K., tyle tylko, że brat jego miał na myśli to, że przenosząc go do nowej, wawelskiej trumny, nieco pana prezydenta przygotowali, wskutek czego był trochę inny. Przez grzeczność, która jak wiadomo, jest główną cechą polskich polityków, pan mecenas Dubieniecki nie rozwijał tej myśli, żeby nie powiedzieć tego, że po kilku dniach tych funeraliów pana ś.p. prezydenta zaczęło nieco ubywać, bo w proch się obracał zgodnie z zasadami pisma oraz nauk chemicznych, czemu dodatkowo sprzyjał rodzaj obrażeń, jakich doznało jego ciało. Tu na marginesie uwaga pod adresem tych wszystkich wdów, które z rozpaczą mówią, że one wciąż nie wiedzą, wskutek czego zmarli ich mężowie w tym samolocie. Może na zebranie zespołu Maciarewicza powinno się zaprosić specjalistów od lotnictwa, albo choć od gastronomii, którzy przy pomocy wykresów i symulacji komputerowej oraz demonstracji kuchennej pokażą, co się dzieje z ciałem, które dostaje się między śmigła silnika maszyny lotniczej, kiedy ten silnik na skutek uderzenia o ziemię pospiesznie przemieszcza się przez kabinę pasażerską, a jego wirnik pracuje jak wielka maszynka do mięsa.

Takie informacje przez chwilę konkurowały skutecznie w tworzeniu świątecznej atmosfery z opisami mordowania karpia. Ja, notabene, nie wierzę w żadne pomyłki freudowskie czy wariactwo Jarosława Kaczyńskiego - po prostu uważam, że ta wypowiedź była znów absolutnie celowa i miała na względzie utrwalenie wśród jego elektoratu przeświadczenia, że gdzieś tam, może już w Warszawie, może nawet w pałacu na Krakowskim Przedmieściu, siepacze Tuska wykradli ciało Lecha Kaczyńskiego, by nie stało się przedmiotem uwielbienia i nie było traktowane jak najcenniejsza relikwia narodowa, a może po to, by się nad nim po śmierci, której są niewątpliwie winni, satanistycznie się nad nim pastwić. Sam prezes w to oczywiście nie wierzy, ale prezes wierzy tylko we własną doskonałość.

W takiej atmosferze przyszły święta, a wraz z nimi - życzenia, świąteczne orędzia i szopki w kościołach. Wszędzie tam dominowały latające trumny i przeświadczenie, że Dzieciątko Dzieciątkiem, a Kaczyński Kaczyńskim, stajenka stajenką, ale przecież nie o stajenkę chodzi i nie o żłóbek, tylko o Smoleńsk i o żłób, w dalszej perspektywie. Purpuraci szermowali jak zawsze słowem "prawda", w domyśle pozostawiając to, że chodzi im o ich prawdę, choćby i była ona tą Tischnerowską trzecią prawdą... Zamiast o błogosławiącym pogan (no, bo kim byli pastuszkowie, nie mówiąc już o trzech królach i zwierzątkach? Katolikami?) Dzieciątku mówiono o krzyżu, którego obecne władze polskie nie umieją, albo najpewniej nie chcą bronić przez różnymi palikotami i brukselczykami, a nawet zakonnicy, którzy powinni niby siedzieć w klasztorach, przepisywać uczone księgi i modlić się za świat, a którzy w myśl wskazań jednej z zakonnych stacji radiowych, głównym elementem święta narodzenia Pana uczynili "męczeństwo" pana Kaczyńskiego i jego małżonki. A zamiast gwiazdy betlejemskiej nad jedną ze stajenek zakonnych pojawiła się makieta TU-154... Jakże się zmienia religia katolicka, jak jej paradygmaty dają się elastycznie naginać do aktualnych potrzeb! Święta Trójca w oryginale obejmująca Boga Ojca, Jego Syna i Ducha Świętego od dawna w Polsce funkcjonowała w zestawie Ojciec Święty (ale tylko "nasz"), Chrystus Król i Matka Boska. Teraz mamy szansę na Lecha, Marię i Jarosława... Do chóru absurdów przed - i poświątecznych dołączyły też działaczki ugrupowania Pensja Jest Najważniejsza, żądając powołania sejmowej komisji do spraw Smoleńska, zbadania postępowania rządu i oskarżając, tradycyjnie, jak przy karpiu, premiera o nieróbstwo, a rząd jest nieudolność. Znane powiedzenie o chłopie i wsi świetnie pasuje do pani Jakubiak: Chłop może wyjść ze wsi, ale wieś nie wyjdzie z chłopa. Panie wyszły z PIS-u, ale PIS z nich nie wyszedł...

Tematem świątecznych krotochwili stała się też żelbetonowa świętość ze Świebodzina, Chrystus Król w złotej koronie, większy - co się bezustannie podkreśla - od Chrystusa z Rio de Janeiro, ba! - największy na świecie. Zamiast się śmiać, zamiast adorować i podniecać się wielkością, bardziej stosowną w księdze rekordów Guinessa, niż w Księgach Objawionych, powinniśmy bić na alarm i wołać o powrót Mojżesza, który te wszystkie złote cielce nazwie po imieniu i zgani nas za powrót do bałwochwalstwa. Jakimiż mądrymi zdają się być wielkie religie wokółchrześcijańskie - judaizm i islam, które zabraniają osobowego przedstawiania Boga!

Ale nie mogę powstrzymać się od myśli, jaki fantastyczny będzie karnawał w Świebodzinie, jeśli tak się nam podoba karnawał w Rio... No i zastanawiam się, czy w Świebodzinie wolno było śpiewać kolędę Jezus malusieńki...

A rekord świata wśród życzeń, jakie mi w tym roku przysłano, pobiła pewna pani, która do mailowego listu życzeniowego dołączyła opis wigilii, jaką miał w więzieniu żołnierz AK w 1947 roku. Pójdźmy wszyscy do stajenki... Jak to kiedyś było? Chwała Panu na wysokościach, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli... No, do zdefiniowania pewno jest jeszcze to, czyja wola będzie dobra. Jasna przyszłość rysuje się przed nami...

 

 

Poprzedni zapis

Powrót do strony głównej