Wszystkie zawarte tu teksty i zdjęcia mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!
© Copyright by Maciej Pinkwart
© Copyright by Renata Piżanowska
9-09-2010
Dziś imieniny... miesiąca. Rano było plus 10 stopni, deszczowo, mgliście. W domu od 7 września grzeją kaloryfery, a mimo tego jest tylko plus 20 stopni... Wczoraj wieczorem w Teatrze Witkacego był koncert zespołu "Atom String Quartet" z Dawidem Lubowiczem na skrzypcach. Jest to jedyny w Polsce kwartet w klasycznym składzie (dwoje skrzypiec - Lubowicz i Mateusz Smoczyński, altówka - Michał Zaborski, wiolonczela - Krzysztof Lenczowski), grający jazz. I to jak grający! Z pozoru, gdy wyszli na scenę Atanazego Bazakbala, niewiele różnili się od "zwyczajnego" kwartetu: pulpity, porozkładane nuty... Trochę mnie to zdziwiło, bo jakoś sobie zawsze kojarzyłem jazz z muzyką improwizowaną, w której nuty są w zasadzie zbyteczne, co najwyżej tylko jakieś prymki mają ponotowane, dla pamięci. Ale "Atomści" grają przede wszystkim muzyką własną, komponowaną przez członków kwartetu, więc to nie są wolne improwizacje na tematy jakichś standardów. Owszem, zaczęli od standardu, zdaje się Lestera Younga, po drodze był jeszcze utwór Chicka Corei, ale pozostałe to rzeczy nowe. Naturalnie różnica polegała na tym, że do instrumentów mieli podoczepiane mikrofony, no i że grali w dość swobodnych strojach. Ale to akurat nic szczególnego - w całym tegorocznym sezonie koncertowym pewno na palcach mógłbym policzyć panów grających w garniturach i krawatach - dominowały rozchełstane koszule... Za to kiedy zaczęli grać, różnice dały się zaobserwować natychmiast, głównie w precyzji grania. Każdy dźwięk był mocno osadzony w fakturze utworu, brzmiał czysto i krystalicznie pewnie. Mikrofony są pod tym względem bezlitosne i ujawniłyby wszystkie kiksy. Ciekawe, jak brzmiałby niejeden z renomowanych kwartetów klasycznych, gdyby na koncertach grały do mikrofonów. Podziwu godne jest zgranie istniejącego ledwie rok zespołu, no i możliwości artykulacyjne: wykorzystywane były nie tylko legato i pizzicato, lecz także efekty perkusyjne (świetna Latina, autorstwa Lenczowskiego). Fantastyczna dynamika, pięknie brzmiąca na przykład w utworze Ad libitum Smoczyńskiego, wczoraj specjalnie przemianowanym na Zakopane pozwoliła wysłyszeć naprawdę niezwykłą wizję kapeli góralskiej. I jakie świetne brzmienie miały czyściutkie flażolety - a skrzypkowie dobrze wiedzą, jakie to trudne... Niestety, dobrze wiedzą to też słuchacze niektórych, nawet renomowanych klasycznych skrzypków. Wszystko to realizowane było z prawdziwą pasją (pięć razy zrywały się kosmyki włosia w smyczkach...), z humorem i uśmiechem, a także na luzie, w pełni jednak kontrolowanym, jak sądzę. Przykładem tego humoru muzycznego był sympatyczny dialog skrzypiec (Mateusz Smoczyński) i altówki (Michał Zaborski) w utworze Allegrina Smoczyńskiego, co z kolei było zabawnym słowem urobionym od określenia tempa i tonacji utworu: allegro in A (dur).
Dawid prowadził koncert i to on postrzegany jest jako lider zespołu, choć wyraźnie podkreśla, że nie ma u nich pierwszego i drugiego skrzypka - w razie potrzeby wymieniają się partią prymu z Mateuszem Smoczyńskim. Wszakże tu, w Zakopanem, Dawid był najgoręcej oklaskiwany. Tym bardziej, że na sali znalazło się wiele osób, pamiętających jego karierę od dziecka, w tym kilku nauczycieli szkoły muzycznej, całe kierownictwo Towarzystwa Edukacji Artystycznej i kilkoro przyjaciół obecnych oczywiście na koncercie Mirki i Staszka Lubowiczów - rodziców Dawida. Byli też aktorzy z teatru Witkacego, a także przedstawiciele urzędowej kultury - obecna naczelnik Wydziału Kultury Joanna Staszak z kwiatami (i dzieckiem...) oraz dawna szefowa tego wydziału - Maria Matejowa, skądinąd teściowa Dawida.
W gorących słowach dziękował i gratulował Dawidowi dyrektor "Witkacego", Andrzej Dziuk, który po koncercie a przed bisem (Roxanne wg Stinga) przypomniał, że skrzypek debiutował na deskach zakopiańskiego teatru jako wiejski grajek w sztuce Witkiewicza "Nowe Wyzwolenie". A Dawid dorzucił, że grał też jeszcze w kilku innych sztukach.
Entuzjazm więc był wielki, a jak się dowiedziałem nieoficjalnie, Dawida usłyszymy ponownie w Zakopanem już w okolicach święta 11 listopada, kiedy to będzie grał z kwartetem o wdzięcznej nazwie "Opium", w którym Dawid jest jedynym mężczyzną...
Dziś miałem rano dyżur w szkole, ale z niewielkim bagażem pedagogicznym: tylko jedna spośród paru osób, które nie pojechały na plener pojawiła się na zajęciach, a i to po godzinie zabrała ją na ćwiczenie pani od fortepianu... Więc się nie napracowałem. Za to w Atmie odwiedził mnie Andrzej Stefański, przyjaciel z dawnych lat koncertowej przeszłości naszego muzeum, z którym nie tylko robiłem koncerty, ale i wspinałem się po Kościelcach i Zawratowej Turni (tam, na szczycie, wypiliśmy bruderszaft. Herbatą oczywiście...). Dobre wieści z wydawnictwa BOSZ: książka o "Podtatrzu" może liczyć na to, że wyjdzie w odpowiedniej objętości i zawartości merytorycznej. Częściowo to skutek poparcia, jakie dla niej zadeklarowali w ostatnich dniach przedstawiciele lokalnych samorządów, a częściowo efekt działania redaktorki - Joanny Kułakowskiej-Lis. Jednak ukaże się pewno dopiero na wiosnę, zresztą nie zależy mi na przyspieszaniu terminy za wszelką cenę.
Po południu miałem wykład w Dworcu Tatrzańskim - o Dworcu Tatrzańskim, z okazji inauguracji Festiwalu Filmów Górskich. Pełniutka sala, słabo wiem kto był, bo punktowy reflektor świecił mi prosto w oczy, wykład czytany, więc w dodatku jeszcze kiepsko widziałem tekst, a jeszcze siedziałem przy takim niskim stoliku z kolanami pod brodą, z mikrofonem w garści. Ale jakoś poszło, potem podpisywałem kilka książek, z kilkoma nieznajomymi rozmawiałem, potem z kilkoma znajomymi :-). Jeden pan opowiadał mi, jak to zwiedzając Stary Kościół usłyszał, jak przewodniczka oprowadzając grupę młodzieży pokazywała im obraz św. Pawła po prawej stronie nawy informując, że jest to wizerunek "zbójnika, który spada z konia". No cóż, jako Szaweł był święty niezłym zbójnikiem... Kiedy pan wziął ją potem na stronę i wytłumaczył jak bardzo się myli, panna broniła się mówiąc, że wie to z książki Pinkwarta...
Potem sympatyczna, jak zawsze, rozmowa z Wojtkiem Szatkowskim i Sławkiem Jankowskim, przede wszystkim jednak sporo rozmawialiśmy z Jakubem Brzosko, organizatorem Festiwalu, który zresztą mnie gorąco zapowiadał i żegnał, i z obecnym szefem Dworca, Michałem Pietrzakiem - na temat przyszłości tego lokalu i imprez, które moglibyśmy tam wspólnie robić. Zapowiada się ciekawie.
Mój przyjaciel Wojtek S. przysłał mi kilka kserokopii z publikacji na temat naszej paczki, ogłoszonych w Wydawnictwie "Pojezierze" pod koniec pięknych lat 60-tych. Są tam też nasze zdjęcia z Pasymia. Ech...