Nowinki

 

Wszystkie zawarte tu teksty i zdjęcia mogą być wykorzystywane jedynie za zgodą właściciela strony!

 © Copyright by Maciej Pinkwart

 © Copyright by Renata Piżanowska

29-08-2010

 

Szkoci w AtmieDawno tak nie trafiłem z koncertem w Atmie, pod każdym względem: zespól "Celtic Triangle" doskonały pod względem artystycznym, muzyka tak bardzo odmienna od nudy, prezentowanej zazwyczaj, publiczność - pełniutka Atma - zachwycona, a i tytuł koncertu - "Pożegnanie lata" - świetnie pasował do aury: wczoraj właśnie się ochłodziło, padało i było całkiem jesiennie. Trio bardzo egzotyczne jak na nasze warunki: śpiew, harfa celtycka i dudy szkockie. O dziwo, największe wrażenie zrobiła na mnie śpiewaczka, Katarzyna Wiwer-Monita, której słuchałem już bodaj czwarty raz, ale nigdy jej glos nie wydal mi się aż tak jasny, krystalicznie czysty, doskonały pod względem dykcyjnym i - by tak rzec - precyzyjny. Czy to w romantycznych pieśniach do słów Roberta Burnsa, czy starych szkockich balladach, czy w zupełnie szalonym, współczesnym pibrochu Lindsaya Davidsona była niezwykle przekonywująca. Na pewno wpływał na to spory talent aktorski i vis comica, no i fakt, że sama zapowiadała poszczególne numery, niekiedy wspomagana przez Lindsaya, głównie opowiadającego o utworach na dudy, których jest wielkim wirtuozem. Śpiewaczka jest urodzoną szczawniczanką, absolwentką nowotarskiej szkoły muzycznej (jako Katarzyna Waradzyn) i krakowskiej Akademii, po wydziale aktorsko-wokalnym. Ostatnio miała pełny benfis na Podhalu, prowadząc także festiwal muzyczny w Szczawnicy, a "Tygodnik" w podpisie pod jej zdjęciem napisał, że ma dysponuje pięknym głosem barowym. Pewno miało być barokowym, ale tak jest ciekawiej...

Lindsay to uroczy misio, doskonale mówiący po polsku, i rzeczywiście biegły w tych dudach niesamowicie. Przywiózł ich kilka, duże, średnie i małe, największe wrażenie robiły największe i najgłośniejsze. Jego żona, Irena Czubek-Davidson grała na harfie celtyckiej – chyba o połowę mniejszej od harfy tradycyjnej i idealnie pasującej do drewnianego wnętrza Atmy, o niesłychanie romantycznym brzmieniu, ale jednocześnie dającej idealny podkład muzyczny i dla śpiewu, i dla dość dzikiego dźwięku dud.

Publiczności mnóstwo i co mnie bardzo ucieszyło – wielu bywalców i znajomych. Byli oczywiście Renatka z Michałem, była Teresa Krasnodębska, prosto po miesięcznych wakacjach w Bułgarii, Zbyszek i Jaśmina Jachimscy, właśnie wczoraj kończący swe poronińskie wakacje, rzecznik Zakopanego Ewa Matuszewska (w szkockiej kamizelce), pani Sieciechowicz, pani Kowalewska, pani Zosia Fortecka, a także – co mnie niepomiernie zdziwiło – Andrzej Głowaczewski ze swoją panią, który nawet klaskał, czego nie zauważyłem na żadnym z koncertów, na których go w tym roku widywałem. Pani Maria Kopytkowa z nowotarskiego Uniwersytetu Trzeciego Wieku przyjechała z trzema koleżankami. Była Aleksandra Szwejkowska-Belica z mężem i dwójką dzieci, był Adam Kitkowski (podśpiewywał kilka melodii, w tym – razem ze znaczną częścią publiczności – słynną Auld Lane Syne, która zakończyła koncert). Wydawało mi się, że widziałem byłego prezydenta Warszawy, Marcina Święcickiego.

Na zakończenie koncertu – i zakończenie lata – przypomniałem Gałczyńskiego inwokację do odchodzącego lata z „Kronik Olsztyńskich”, co ludzie dość dobLubimy szkocką kratkę...rze przyjęli…

 

NessieEech, lubimy różne szkockie rzeczy - potwora z Loch (Loch = lake = jezioro) Ness, szkockie mini i szkocką whisky. Kto wie, co znaczy słowo whisky w sensie etymologicznym? Otóż znaczy to po gaelicku... woda, a wzięło się z tłumaczenia łacińskiego eufemizmu, którym mnisi w Irlandii określali destylowaną tam wódkę: aqua vitae, woda życia, co po gaelicku (czyli celtycku) brzmiało uisge beatha. Trunek wynalazł podobno św. Patryk (jego zdrowie!) jako nalewkę leczniczą, podawaną tylko w rSean Connery, mamusia z domu McLeanazie choroby, stąd nazwa. No, ale któż z nas może o sobie powiedzieć, że jest 100-procentowo zdrowy? Potem nazwę skrócono tylko do pierwszego członu, określając gorzałę jaki uiskie, w wersji british - whiskie. Od 1736 r. występuje nazwa whisky. A u Irlandczyków - whiskey. I uwielbiamy Seana Connery'ego, który jest very Scotish, choć jest półkrwi Irlandczykiem, po tatusiu, o czym świadczy i imię, i nazwisko. Ale mamusia była z klanu McLean. Whisky też jest po tatusiu Irlandką, ale lubimy tę szkocką. Whisky i Seana lubimy dlatego, że im starsi, tym lepsi. Spódniczki szkockie lubimy dlatego, że im po szkocku oszczędniejsze, tym lepsze. A potwora z Loch Ness lubimy, bo chcemy czegoś tajemniczego, ale oswojonego w naszym życiu, czegoś, co nas połączy z przeszłością...

Szkocka, im starsza tym lepsza

 

Tak radykalna zmiana pogody na koniec wakacji jest w sumie czymś dobrym, bo nie pozostawia złudzeń i niejako zdecydowanie zamyka drzwi okresu ciepła, wypoczynku, t-shirtów i minispódniczek. Było, ale się zbyło i finito, trzeba znów wyciągać zimowe opony. Z drugiej jednak strony ta przemijalność – i to z roku na rok w coraz szybszym tempie – trochę przygnębia. W mikro- i w makroskali. Gdzieś tak po sześćdziesiątce coraz szybciej zaczynają nam wyłączać prąd, na kogo wypadnie, na tego bęc, oczywiście o ile wcześniej nie załatLucy - Miss World A.D. - 3 500 000wi sprawy rak, zawał, szalony motocyklista czy muchomor sromotnikowy. Tak czy inaczej grubo poniżej stówy robimy adieu. Państwo polskie egzystuje sobie tak niewiele ponad tysiąc lat. Chrześcijaństwo, o którym słyszymy, że jest podstawą ludzkiej kultury i egzystencji (ale wraz ze wszystkimi sektami i zwalczającymi się wzajemnie ugrupowaniami obejmuje tylko 33 % ludzkości. Katolicy to 18 % mieszkańców ziemi, pod względem liczby wyznawców większe znaczenie ma islam – 21 %!, warto te liczby pamiętać…) – ma dwa tysiące lat. Cywilizacja ludzka – 9-10 tysięcy lat. Pierwsi osadnicy w Europie – 30.000. Homo sapiens 40 tysięcy. Homo habilis – 2 miliony. „Pramatka Lucy” z Afryki – około 3 milionów. Człowiekowate w najstarszych formach – australopitek  - 6-8 milionów lat. Sięgając dalej w głąb – według obecnego stanu wiedzy, który może się zmienić, ale chyba nie specjalnie radykalnie – nie napotykamy już żadnych przodków, po prostu nas nie ma. Naturalnie, nie ma też psów, kotów, słoni, słowików, aż chciałoby się powiedzieć za klasykiem, Krzysztofem Kononowiczem z Białegostoku – nie ma niczego… Są jednak jakieś nieefektowne ssaki wielkości szczura, pancerne ryby, latające ptako-gady, wiecznotrwałe bakterie, no i krokodyle, które przez ostatnie 200 milionów lat niewiele się zmieniły, chyba nie przywiązując większej wagi ani do wyglądu, ani do zmieniającego się menu…

Współistnieliśmy?Jak nam trudno w to uwierzyć, że nie byliśmy od samego początku przeznaczeni na panów świata (chyba już nigdy nimi nie zostaniemy, nie zdążymy)! Jak cieniutka jest ta skórka ludzkiej cywilizacji na ziemskim jabłku! Tak bardzo chcemy być jako gatunek starsi (choć jako osobnicy specjalnie do starości nie tęsknimy…), że chętniej uwierzymy w historię Freda Flinstona, współistniejącego rzekomo z dinozaurami, niż w to, że kiedy dinozaury wyginęły 80 milionów lat temu, naprawdę nie miał kto tego zauważyć… Rozmaite daenikenowskie dowody rzekomo wskazują na możliwość współistnienia człowieka z dinozaurami, ale pomijając już wątpliwą wiarygodność owych dowodów, to prędzej da się uwierzyć w to, że w jakichś niszach ekologicznych przetrwały niewielkie kolonie przedpotopowych potworów (wersja Zaginionego świata Conan-Doyle’a czy Podróży do wnętrza Ziemi Verne’a, no i oczywiście słynna szkocka panienka z jeziora Ness…), które mogli jacyś ludzie oglądać, niż w to, że człowiek w jakiejkolwiek wersji istniał przed szczurem. Naturalnie, nie da się ze stuprocentową pewności wykluczyć tego, że już raz istnieliśmy, że jakaś kosmiczna sperma zapłodniła Ziemię parę razy (staruszka ma ponad 5 miliardów lat, więc był czas na wielokrotne eks	Ars longa, vita brevis...perymenty; w tym okresie historia ludzkości – dajmy sobie nawet 20 milionów lat na powstanie, przetrwanie i samozniszczenie – mogła mieć 250 wersji, jeśli nawet połowę skreślimy z powodu temperatury i braku warunków biologicznych dla egzystencji naszego białkowego kleiku na wapiennym rusztowaniu, to i tak sporo zostaje) to po pierwsze totalna zagłada wszystkiego (Kononowicz totalus…) nie daje nam szans na jakiekolwiek udowodnienie tego faktu, a po drugie – przetrwanie kataklizmu w genetycznej pamięci tysięcy pokoleń jest całkowitą fikcją. Geny nie przekazują żadnych informacji nabytych w czasie życia osobnika, a nawet gatunku. Rozwijamy się nie przez sumowanie doświadczeń, tylko – dość przygnębiająco jest to stwierdzić – przez sumowanie się przypadkowych błędów w zapisie kodu genetycznego…

No i tu dochodzimy do drugiej obrzydliwej konstatacji egzystencjalnej. Nie tylko przemijalność jest podstawową cechą naszego (mało pocieszające jest, że nie tylko naszego…) życia, ale także przypadkowość. Przypadkiem jakiś umierający dinozaur nie pożarł pierwszego prassaka, przypadkiem błąd w powielaniu genomu skłonił jakąś małpiatkę z rodziny wyraków do eksperymentów z postawą wyprostną, a potem już poszło. Przypadkiem twoi przodkowie nie wymarzli w epoce lodowcowej i przetrwali w Afryce, przypadkiem twój dziadek nie zginął w stanie kawalerskim w Legionach, przypadkiem twoja mama poszła robić kawę w czasie tego bridża, na który twój wujek przypadkiem zaprosił twojego ojca, przypadkiem udało ci się nie umrzeć z powodu chorób dziecięcych i przypadkiem w zeszłym tygodniu nie rozjechał cię szalony motocyklista…

Przemijalność nieuchronna, jak prawa fizyki. Przypadkowość tak wielka, że twoja egzystencja – jako osoby – jako narodu – jako gatunku – mieści się w zasadzie w granicach błędu statystycznego.

Ech, życie jest wielką i piękną przygodą. Szkoda, że jednorazową.

Poprzedni zapis