Maciej Pinkwart

6 kwietnia 2023

Szklanka

Tutaj wersja video 

 

Zrobiłem całą masę ogólnych i specjalistycznych analiz lekarskich, po czym wziąłem pięć kartek wydruku i poszedłem do mojej pani doktor. Pani ucieszyła się na mój widok, spojrzała na mnie jeszcze raz i zmarszczyła okulary, po czym zabrała się za lekturę. Trwało to dość chwilę, pani zakreślała niektóre pozycje żółtym flamastrem, na koniec oświadczyła, że ogólnie jest bardzo dobrze, jednak szczegółowo w kilku pozycjach jest źle. Nie od dziś wiem, że nie we wszystkich pozycjach jest dobrze, więc się nie przejąłem, ale pani doktor powiedziała, że choć ogólnie jest dobrze, to jednak to i tamto trzeba poprawić, bo będzie źle. Pochyliliśmy się wspólnie nad kartką i wtedy okazało się, że choć w zasadzie jest nieźle, to jednak muszę zacząć robić różne rzeczy, wystrzegać się innych, no i całkowicie zmienić tryb życia, bo mi to grozi. Ale, jak powiedziałem, ogólnie jest bardzo dobrze, z wyjątkami. Poczułem się więc jak facet, któremu ukradli jedno koło z samochodu, ale przecież aż trzy mu zostały, więc ogólnie jest nieźle, choć samochód stracił prawo jazdy, to bilans jest do przodu.

Jedną z nielicznych rzeczy, które mam w nadmiarze jest obwód w pasie, przekładający się na zwiększającą się z roku na rok uciążliwą walkę z grawitacją. Wiem, oczywiście, że najdoskonalszym kształtem jest kula, a duża masa potrafi zakrzywić promień światła i przyspiesza upływ czasu. Stąd też ludzie widzą mnie w coraz gorszym świetle, a mój czas biegnie jak oszalały. Jakbym był chudy jak pradziadek z paleolitu, to by mi się strasznie dłużyło te moje dwadzieścia parę lat, jakie miałbym do przeżycia. Zastanawiam się, od kiedy kwestia tuszy stała się sprawą zdrowotną, a przestała być kwestią osobniczą oraz ekonomiczną… Mój tato był gruby, mimo młodości spędzonej na Syberii, schudł w czasie Powstania Warszawskiego, w popowstaniowym obozie w Zella-Mehlis ważył niecałe 50 kilo, potem znów przytył i miał się dobrze, schudł trochę przed śmiercią i zmarł w wieku 66 lat w wadze średniej. Moja mama zawsze była chuda jak szczapa, przed śmiercią trochę przytyła i zmarła w wieku 69 lat. Żadne z rodziców nie zmarło z powodu nadwagi ani nadmiernej szczupłości.

Sięgam pamięcią do wspomnień rodzinnych i nie znajduję w nich osoby, która stosowałaby dietę przeciwcukrzycową. Mój ukochany wujek krakowski był wielkim specjalistą kucharskim (może dlatego, że z wykształcenia był technikiem dentystycznym), a tort orzechowy w jego wykonaniu było to tzw. niebo w gębie. Miałem nierzadko w tym swój udział, bo umiałem rozłupywać orzechy, a nawet je mieliłem w specjalnej maszynce. Obżeraliśmy się tym rodzinnie przy każdej okazji, bez okazji też i nikt nie przytył. Zwłaszcza wujek, który całe życie, kiedy go znałem, był elegancki, szczupły i wytwornie ubrany. Figurę uzyskał w czasie okupacji, najpierw w Auschwitz, potem w Buchenwaldzie. Po wojnie trzymał ten sam fason, mimo że nie żałował sobie w dziedzinie nieumiarkowania w jedzeniu i piciu. Ja straciłem proporcjonalność kształtów niedługo po tym, jak zacząłem do pracy jeździć maluchem. A potem, gdy przesiadłem się do dużego fiata, to już poszło kurcgalopkiem.

W innej dziedzinie pani doktor też nie miała dla mnie dobrych wiadomości. Tego rzecz jasna żadna z analiz nie stwierdzała expressis verbis, ale z kilku danych wynikało, że jestem nadmiernie zagęszczony, więc musiałem odpowiedzieć na trudne pytanie, ile piję dziennie. Przypomniałem sobie wszystkie prezenty, jakie ostatnio dostałem z okazji urodzin, ale jednocześnie pamiętałem, że w tym roku chrześcijański Wielki Post spotkał się z muzułmańskim Ramadanem, więc picie nie wchodziło w grę, przynajmniej z tych dwóch powodów. Pani doktor spojrzała na mnie surowo i zapytała: Ile szklanek? Przypomniałem sobie, że jedna z aplikacji na moim telefonie też mnie o to pytała i podpowiadała, że powinno to być 6 szklanek i tak odpowiedziałem, trochę oszukując, bo tak naprawdę nie mam pojęcia, ile to moje dzienne picie wychodzi na szklanki, bo piję wodę wprost z butelki, herbatę z kubka o nietypowym kształcie i nieznanej mi pojemności, a inne napoje, ewentualnie, ze stosownych pojemniczków. Okazało się, że to o wiele za mało, że pod groźną gwałtownej śmierci powinienem pić co najmniej dwa litry, wszystko jedno czego. Ucieszyłem się i zapytałem, czy jest jakaś lekarska proporcja między wytrawnym i półwytrawnym (słodkie, rzecz jasna, nie wchodzi w grę z powodu indeksu glikemicznego) oraz tym z butelki i tym z puszki. Pani doktor zgromiła mnie wzrokiem i przypomniała o konieczności liczenia kalorii w każdej pochłanianej rzeczy. Więc trzeba ograniczyć się do wody, herbaty, ewentualnie cienkiej zupki. Dwa litry wody to byłoby 10 szklanek. Ale lepiej jest pić 3,5 litra.

Coś mi to przypomniało. Wróciłem do domu i sięgnąłem do swojej książki Nóż i korkociąg, czyli Pinkwart od kuchni. Cytuję: Wszystkie poradniki zdrowego żywienia stanowczo to zalecają i to w tonie ultymatywnym: jak nie wypijesz, to zejdziesz w bólach. Jak wypijesz, to wnet staniesz się młody, piękny i zdrowy do nieprzyzwoitości. Skóra ci wyjędrnieje, zapomnisz co to katar i kolka wątrobowa, rozpuszczą ci się kamienie nerkowe, a umysł będziesz miał ostry jak brzytwa. Słowem: pij 3,5 litra wody mineralnej (tu powinna paść nazwa firmy), a będziesz jak skrzyżowanie Marylin Monroe i Alberta Einsteina.

Policzyłem: 3,5 litra wody to prawie 18 szklanek. Jeśli dzień aktywności człowieka ma 16 godzin, to powinieneś pić więcej niż jedną szklankę na godzinę, bez względu na to, czy siedzisz przed komputerem, leżysz przed telewizorem, trzymasz kierownicę, stoisz przy obrabiarce, sprzedajesz mięso w spożywczym, kochasz się czy pijesz wódkę. Odkładasz wszystko i pijesz. Wychodzi ci nosem i uszami, ale pijesz. Będziesz zdrowy jak słoń. Czy słoń tyle pije? Powinniśmy pić jeden litr wody na każde 30 kilogramów naszej wagi. Słoń afrykański waży do 7,5 tony, czyli powinien wypić 250 litrów dziennie. W Afryce! No, powodzenia…

Te wypijane szklanki przypomniały najbardziej znaną różnicę między optymistą a pesymistą: rozważania na temat tego, czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta. No właśnie, tylko że ani optymista ani pesymista jakoś nie uzależniają swego optymizmu i pesymizmu od tego, jaka jest zawartość analizowanej szklanki. Bo jednak podstawowa różnica w odniesieniu do tej połóweczki jest taka, jak między Primitivo di Puglia czy whisky single malt a roztworem cyjanku potasu lub strychniną.

I o tym warto by pamiętać w przededniu nadchodzących wyborów, co do których raz jesteśmy optymistami, a raz pesymistami. A co jest w szklance?

 

 

Poprzednie felietony