Maciej Pinkwart
23 lutego 2023
Słowa i wieszcze
Pisząc w Dziadach, że język kłamie głosowi, a głos myślom kłamie,
Adam Mickiewicz nie był jakimś wybitnym prorokiem, bo zawierająca te słowa
Wielka Improwizacja ma, rzecz jasna, kontekst polityczny, zaś zacytowana
fraza jak nic może być mottem, a zarazem opisem działania polskich polityków.
Nie tylko polskich, nie tylko w czasach Mickiewicza, także współcześnie. W
zadziwiający sposób jednak nie stanowi ona opisu działania prominentnych osób z
kierownictwa Prawa i Sprawiedliwości. Oni, wbrew temu, co piszą niechętne im
media, są w swoich wypowiedziach bardzo szczerzy. Szczerość tę nie zawsze łatwo
jest zobaczyć pod rozmaitymi maskami i kostiumami, ale przecież ona tam jest.
Przypomnijmy sobie słynną diatrybę Krystyny Pawłowicz na temat formy
bezokolicznikowej czasownika, odnoszącego się do tak miłego działaczom PiS-u
słowa branie. Ówczesna posłanka, a dzisiejsza sędzina trybunalska
facebookowo bluzgając na TVN w 2015 roku użyła sformułowania wziąść, a w
stosunku do krytykujących ją obrońców poprawności językowej najpierw pisała, że
obie formy – wziąść i wziąć są
poprawne, a potem zapewniła, że o wyższości formy wziąść uczono ją już w
latach 60. w szkole, a kto uważa inaczej, ten jest lewackim komuchem. Krystyna
Pawłowicz z pewnością mówi prawdę, przynajmniej w tym zakresie, że tak ją w
latach 60. nauczono w szkole, choć nie pisze, jaka to była szkoła. Być może tę
szkołę dało jej podwórko w Wojcieszowie (dawniej Kauffung) nad Kaczawą, gdzie
się urodziła, a może szatnia zawodów lekkoatletycznych, w czasie przerw w
biegach, rzucie oszczepem i zwłaszcza dyskiem, które to dyscypliny sportowe z
umiarkowanymi sukcesami uprawiała. W 2022 roku, plując na Donalda Tuska w
kontekście smoleńskim, znów użyła słowa wziąść informując, że już totalną
opozycję pouczała, że tak właśnie jest prawidłowo. Uważam, że sędzia Pawłowicz
(obiektywna i apolityczna, jak to sędzia, nieprawdaż) ma rację. Subiektywną
rację, ale rację: przecież będąc posłanką nie takie rzeczy pomagała uchwalić w
sejmie i po uchwaleniu największe nawet bezprawie stawało się prawem. Uchwalenie
poprawności wziąścia jest wszak drobnostką wobec innych uchwał, do
których profesor Pawłowicz miała stosunek nieortodoksyjny, na przykład w 2017
roku przyznając dziennikarzom, że jeden z zapisów projektu ustawy o Sądzie
Najwyższym jest niekonstytucyjny, ale głosowała za nim, bo taka była umowa
polityczna w klubie PiS. W nagrodę za tę szczerość i poparcie dla
niekonstytucyjnej ustawy Krystynę Pawłowicz wybrano do Trybunału
Konstytucyjnego, którego prezesem była sędzia słynąca z talentów
gastronomicznych. A te miłośniczce podwójnych sałatek podjadanych na sali
sejmowej muszą być bliższe niż Konstytucja. Niewykluczone, że gdy Julia
Przyłębska znajdzie trochę czasu w przerwach między przerwami w działaniu
Trybunału, ustali się, że jedynymi prawidłami językowymi ważnymi prawnie będą
takie, jakimi posługuje się PiS-owski elektorat.
Jednym z liderów owej politycznej szczerości, występującej
w górnej strefie rządców PiS-u jest według mnie profesor Ryszard Terlecki,
realizujący politykę informacyjną w korytarzu sejmowym między toaletą a
gabinetem wicemarszałka Sejmu, czasem przy pomocy własnego tyłu, a czasem
przodu. Jego bezpośrednia szczerość ujmuje biegających za nim dziennikarzy,
którzy zwykle nagrywają go dla beki, nie zauważając, jaki prosty i jasny przekaz
otrzymują: po przywróceniu do orzekania sędziego Igora Tulei poproszony o
komentarz Terlecki stwierdził, że to jest zła wiadomość, a dopytywany o
to, dlaczego zła, odparł z nieco kwaśnym, jak to u niego, uśmiechem, że jakoś
go nie lubi. To wyznanie jest prawdziwsze niż tysiąc słów uzasadnienia
pisowskich trybunałów dyscyplinarnych.
Tak samo szczery w swych wypowiedziach jest Jarosław Kaczyński, który raczej nie
kieruje się językiem swojego elektoratu, a nawet jakiegokolwiek elektoratu, poza
wąskim gronem miłośników słów trudnych, obcych i niepotrzebnych. I zapewne ten
jego ulubiony elektorat – czyli kum spod Krosna – nie powtórzy obelg prezesa w
swojej awanturze z kumem z Podlasia, zwłaszcza tych, jakimi Kaczyński obrzucał
mnie i innych przedstawicieli gorszego sortu w poprzedniej kadencji, kiedy to
wyzywał nas od ojkofobów, elementów animalnych, prezapaterystów, dyfamerów czy
permisywistów społecznych. Kum spod Krosna nie słucha prezesa ze słownikiem
Kopalińskiego w ręku i Wikipedią w smartfonie, wie tylko, że prezes im
solidnie dowalił. I to go cieszy, a ci oni mogą tylko powiedzieć: nie
wiem, co pan ma na myśli, ale licz się pan ze słowami. Inna rzecz, że te obelgi
poza swoim skansenowym brzmieniem, jakoś większego wrażenia nie robią: no bo kto
z Państwa poczuł się obrażony wziętym do siebie sformułowaniem prezapaterysta?
Ja nawet nie wiem, dlaczego nazwisko byłego socjalistycznego premiera
Hiszpanii Zapatero jest bardziej obraźliwe niż nazwisko byłego premiera Edwarda
Babiucha? Bo co do mnie, poczułbym się bardziej dotknięty, gdyby mnie nazwano
pre- a może nawet post-babiuchowcem… Chociaż – bo ja wiem…
Z drugiej strony jednak, poza tymi dobrze wyćwiczonymi słowami–obelgami,
Jarosław Kaczyński potyka się na słowach znacznie prostszych i w dodatku
znacznie powszechniej znanych, jak smarfon, karamata, zbliża się
też do ludowego stanowiska Krystyny Pawłowicz propagując słowo wyłanczać
zamiast wyłączać, ma kłopoty z syndromem sztokholmskim, który nazywa kompleksem
ze Sztokholmu, w dodatku ma szalone trudności z wymową nosówek, nie mówiąc już o
tekście i melodii polskiego hymnu narodowego –
to zresztą są zwykłe trudności językowe przejawiane przez człowieka, który nie
umie mówić, umie tylko przemawiać. A przecież drugi z wieszczów, Juliusz
Słowacki, w poemacie Beniowski, wzdychał: Chodzi mi o to, aby język
giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa… No – jak widać – wszystkiego
nie da się powiedzieć. Może to zresztą zależy od sposobu myślenia i rodzaju
głowy.
Rzecz jasna, dyfamacja znaczeń wielu słów, w dzisiejszym permisywizmie
poznawczym obejmuje nie tylko polityków. W znacznym stopniu sięgnęła także do
kręgów publicystycznych, a od nich, jak wirus SARS Cov-2 może przenieść się do
społeczeństwa, a szczególnie tych jego kręgów, które umieją czytać, a także
starają się słuchać ze zrozumieniem. O to zrozumienie najczęściej jest niełatwo,
więc słowa są adaptowane, a może nawet: adoptowane do języka bez większego
związku z ich zasadniczym znaczeniem, które zostaje zastąpione przez ich
znaczenie metaforyczne, albo zgoła przez usus i kontekst. Dobra,
już możecie odłożyć słownik. Mówiłem tu już kiedyś o nowej modzie na słowo
dożylnie, używane w znaczeniu głęboko, do bólu. Ostatnio takim słowem
stało się DNA. Oczywiście, w ósmym roku rządów dożylnych amatorów z PiS-u
jesteśmy przyzwyczajeni do sięgania do DNA, ale tu chodzi o niezwykle
metaforyczne znaczenie akronimu kwasu deoksyrybonukleinowego, czyli znajdującego
się w każdej komórce nośnika informacji genetycznej u organizmów żywych i
wirusów. Ponieważ owa informacja genetyczna jest specyficzna dla każdego
organizmu i jej treść decyduje o cechach osobniczych – zaczęto używać skrótu DNA
w znaczeniu: główna, zasadnicza cecha kogoś lub czegoś. Mówi się więc o DNA
polskiej gospodarki, DNA liderów biznesu, DNA chrześcijaństwa, śląskim DNA i tak
dalej.
Pozostając w sferze ryzykownych metafor, proponuję zwrócić uwagę na modne
ostatnio słowo algorytm, które jak wiemy (niektórzy wiedzą), oznacza
zapis czynności, koniecznych do wykonania konkretnych zadań. Najpopularniejszymi
algorytmami są przepisy kulinarne, określające jak i przy pomocy czego wykonać –
na przykład – fasolkę po bretońsku. Ale najbardziej znane znaczenie tego słowa
wiąże się z programami komputerowymi, które są zapisanymi w sztucznym języku
maszynowym instrukcjami wykonania zadania: naciskam na klawiaturze literkę „A”,
program zmienia ją w szereg impulsów elektrycznych, odczytuje to ekran komputera
i wyświetla określoną liczbę pikseli w określonym miejscu. Dziś modne jest
używanie słowa algorytm w znaczeniu sztuczna inteligencja lub
wręcz maszyna wyposażona w komputer. Najbardziej zachwyciła mnie neorealistyczna
metaforyka, gdy na łamach „Rzeczpospolitej” przeczytałem rozważania na temat
tego jak zareagujemy, kiedy algorytm będzie mógł powiedzieć, że jest
szczęśliwy. Jako sybaryta gastronomiczny wolałbym żeby algorytm kuchenny,
czyli na przykład przepis na bigos - powiedział nam, że jest dobry.
Takie użycie synekdochy ma już długą tradycję – ileż to już lat dziennikarze
opowiadają nam o szusowaniu w znaczeniu każdej jazdy na nartach, o
puchu jako każdym rodzaju śniegu, zamiast słowa film, książka czy piosenka
używają słowa produkcja, a autora tej produkcji nazywają osobą
odpowiedzialną za nią, itp. W ostatnich czasach karierę zrobiła najpierw
mapa drogowa, w znaczeniu plan działania, a teraz kamienie milowe,
w znaczeniu podstawowe warunki, czy wręcz żądania. Zawsze mnie zaskakuje,
że dziennikarze bez wahania czy też brania w cudzysłów mówią o realizacji
mapy drogowej czy wypełnianiu kamieni milowych. Kamień, nawet milowy,
ma to do siebie, że bardziej się nie da go wypełnić niż jest, kamień to nie
balon, ani prezerwatywa, ani nawet pączek z nadzieniem. Oczywiście, takie
poetyckie figury są jak najbardziej dozwolone, ale raczej w literaturze, bo na
co dzień po prostu zaciemniają, albo zgoła unicestwiają prawdziwe znaczenia
słów. A przecież, jak pisał trzeci z przywoływanych dziś wieszczów – Cyprian
Kamil Norwid: Ponad wszystkie wasze uroki, ty, poezjo, i ty, wymowo, jeden
wiecznie będzie wysoki: odpowiednie dać rzeczy słowo!
Ba! Ale kto określi, czy słowo jest odpowiednie? Krystyna Pawłowicz? Jarosław
Kaczyński? Czy może jednak Jan Miodek lub Jerzy Bralczyk?