Maciej Pinkwart
5 stycznia 2023
Rewolucja w ewolucji
Mamy początek roku, a więc we wszystkich mediach odbywa się podsumowywanie tego
co było i prognozowanie tego, co będzie. Wybory, oszustwa, znajome gęby za
kratkami, koniec wojny, trybunał haski… Ale ja proponuję wybiec myślami daleko w
przyszłość, do czasów, kiedy już wszystkich tych, którzy dziś rządzą i tych, co
chcą rządzić już nie będzie…
Często uważa się – to rzecz jasna wpływ religii – że współczesny człowiek jest
najwyższym, ostatecznym stadium ewolucji, królem stworzenia i istotą mającą z
tego tytułu prawo do panowania nad światem. Zapewne tak samo sądziły (?) kiedyś
pitekantropy, lwy, dinozaury i bakterie. Na szczęście, człowiek współczesny jest
istotą myślącą i potrafiącą (niekiedy) wyciągać wnioski z obserwacji otoczenia.
Potrafi też – jeśli zechce – spojrzeć we własną przeszłość i na jej podstawie
zastanowić się nad przyszłością. Literatura już dawno zajmuje się ewentualnością
pojawienia się na ziemi kolejnego etapu ewolucji organizmów żywych, nazywanych
często dość zwodniczo sztuczną inteligencją. To opowieści o tym, że stworzone
przez człowieka roboty usamodzielniają się, ewoluują dalej same już bez naszego
udziału i mamy z tego powodu mnóstwo kłopotów – albo uciechy, jeśli literaturą
tą będzie na przykład Cyberiada czy Dzienniki gwiazdowe Stanisława
Lema, gdzie roboty stanowią w zasadzie niemal całość populacji Wszechświata, a
człowiek (lepniak, bladawiec) jest nędznym reliktem niechlubnej
przeszłości. Jak dotychczas, to tylko hipoteza literacka i możemy ją na razie
pominąć w rozważaniach o przyszłości ewolucji człowieka. Tymczasem też spróbujmy
pominąć to, w co zamienią się nasze ciała w wyniku ewolucji – bo tych zmian nie
zaobserwujemy zapewne przed upływem kolejnego milenium, choć one niewątpliwie
kiedyś nastąpią i może nie będą to zmiany na lepsze pod względem estetycznym.
Znacznie bliższe czasowo i realniejsze przyrodniczo są prognozy odnoszące się do
zjawiska, którego symptomy widać doskonale od lat.
Przesłanka 1. Europa, Ameryka Północna i znaczna część Azji przeżywają okres
depopulacji – mało która rodzina ma więcej niż dwoje dzieci, rośnie też liczba
małżeństw bezdzietnych i singli. Natomiast ludność Afryki powiększa się średnio
o 2,5 % rocznie: w rejonach subsaharyjskich rodziny mają przeciętnie 5-6 dzieci.
Oblicza się, że do połowy bieżącego wieku co czwarty człowiek na Ziemi będzie
mieszkał w Afryce. W Ameryce Południowej rocznie przybywa blisko 1 % populacji i
do połowy stulecia będzie tam mieszkać przeszło 778 milionów ludzi – mniej niż
1/10 obywateli Ziemi. Europa i Ameryka Północna wyludniają się zapewne głównie
dzięki szerokiej dostępności środków antykoncepcyjnych i praktycznemu
rozdzieleniu przyjemności, czerpanej z seksu od świadomej prokreacji. Polska
jest znaczącym wyjątkiem w tej dziedzinie, choć i tu zaznacza się spadek
przyrostu naturalnego, mimo tzw. polityki prorodzinnej, klauzuli sumienia i
nawoływań dzierżycieli tacy. Zapewne wynika to z tego, że wystarczy otworzyć
telewizor i zobaczyć prezesa z kołem gospodyń wiejskich, premiera z czołgiem,
ministra z wianuszkiem wuceministrów, czy Krystynę Pawłowicz z Mickiem Jaggerem
przy spowiedzi, a odechciewa się wszystkiego, zaś seks sprowadza się do mało
wykwintnej kombinacji ośmiu gwiazdek. Wniosek: już niebawem prawie każdy
ziemianin będzie kolorowy.
Przesłanka 2. Możemy sobie pokpiwać ze strachów klimatycznych i wyśmiewać fakt,
że w dobie ocieplenia klimatu ściskają nas lute mrozy. Ale szybkimi krokami
nadchodzi już świadomość, że to niewielkie nawet – półtorastopniowe w skali
planety – ocieplenie jest kluczowe. Jeśli na Podhalu przeciętna temperatura
latem podniesie się z 12 do 13,5 stopnia, to pewno nie specjalnie to zauważymy.
Ale jeśli zimą, albo w zimnych regionach z minus pół podskoczy do plus jednego –
lód zacznie się topić. Zwiększy się ilość wody w oceanach, zmniejszy się
zasolenie, zmieni się populacja żyjących tam zwierząt. Niektóre rejony
przybrzeżne zostaną zatopione, a postępujące ocieplenie wysuszy te regiony, w
których i tak wody jest za mało. W Afryce zaczną się wojny o wodę, a ludzie,
żeby nie wymrzeć, zaczną jeszcze intensywniej migrować na wschód i północ –
mimowolnie powtarzając to, co kilkadziesiąt, a może kilkaset tysięcy lat temu
zaryzykował homo habilis, człowiek zręczny, potomek naszej matki (jednej
z matek, to nieprawda, że matka jest tylko jedna) Lucy z wąwozu Olduvai,
koło parku narodowego Serengeti. Praludzie wyszli (naturalnie, nie wszyscy) z
wielkich rowów afrykańskich, przeszli do Azji i Europy i dali początek wszystkim
rasom na ziemi. Teraz, też z przyczyn klimatycznych, jako ludzie czarni wyjdą
znowu i znów dadzą początek nowej cywilizacji. Ministrowie Błaszczak i Kamiński
nie postawią im murów, a prezes Kaczyński nie będzie miał dość śliny, żeby ich
wszystkich opluć. Nie ma takiego muru, nie ma takiej przeszkody, żeby zatrzymał
pół miliarda zdesperowanych ludzi. Zła wiadomość jest taka, że większość z nich
będzie motywowana nie tylko szukaniem lepszego klimatu i lepszych warunków do
życia, ale także kwestiami religijnymi. Prawie wszyscy będą muzułmanami. Ale
konfrontacja dwóch religii nam nie grozi: katolicyzm w wydaniu polskim będzie
zbliżał się ideowo do islamu, chrześcijaństwo zachodnie ocaleje tylko jako
element historii kultury i myśli etycznej. Czeka nas coś w rodzaju wojny
kulturowej, ale jak zawsze wygra ta strona, która będzie bardziej elastyczna,
przychylna ludziom. W przeciwnym wypadku emigracja od głodu do wojny i od wojny
domowej do wojny kulturowej okaże się likwidatorem celów, dla których została
podjęta. Niech to nas jednak nie pociesza: przykład wojny Rosji z Ukrainą
pokazuje, że ani cele wojny, ani sposób jej prowadzenia, a jeszcze bardziej
skutki nie są ani koherentne, ani logiczne, ani sensowne. I, jak widać, nie
powstrzymało to ani od jej wywołania, ani brnięcia w kolejne ślepe zaułki.
Przesłanka 3. I w Europie, i w Ameryce my – biała rasa panów, jak o sobie
lubiliśmy mówić, najpierw znajdziemy się w mniejszości i jeśli nie podejmiemy
wojny z przybyszami – w której zostalibyśmy pokonani przez ludzi, którzy nie
tylko nie mają nic do stracenia, ale w dodatku usprawiedliwią swoje zbrodnie
religią (znamy to z własnych dziejów, tylko nie lubimy o tym mówić) – roztopimy
się w masie przybyszy. Oni zresztą nie muszą robić niczego, żeby nas zdominować:
zarówno ci, co nadciągną, jak i ci, którzy tu już są, mają wielokrotnie wyższy
wskaźnik rozrodczości – o czym już mówiliśmy w przesłance pierwszej. Ich
skłonność do tworzenia odrębnych struktur i mieszkania w gettach ani się nie
utrzyma, ani nie przejdzie na nas. Za trzy-cztery pokolenia wytworzymy wspólne
społeczeństwo, a nasze cechy zewnętrzne zaczną się zmieniać. Będziemy mniej
biali i będzie wśród nas mniej blondynów. Ewolucyjnym zmianom będzie podlegał
także nasz język, który z czasem musi się ujednolicić, jeśli nie na całym
globie, to w ramach obszarów większych od państw narodowych, które siłą rzeczy
po prostu zanikną. Trudno będzie o synkretyzm kulturowy, religijny (o ile
religia nie zostanie zastąpiona innym systemem etycznym) i tradycyjny, ale to
się musi dokonać: dobry przykład tego, jak to się działo dawała wielokrotnie
historia starożytnego Egiptu. O wiele łatwiej pójdzie nam z gospodarką, która
będzie funkcjonować na zasadzie naczyń połączonych.
Przesłanka 4. Niewykluczone jest także, że pod koniec tysiąclecia pojawi się
tendencja odwrotna, jeśli tylko nauka i postęp technologiczny zdołają opanować
kryzys klimatyczny. Na wyludnione ziemie południa zaczną powracać ludzie,
poszukujący swoich korzeni, albo wręcz przeciwnie – egzotyki i zmiany. To się
już dzieje, ale na niewielką skalę. Żeby do tego doszło, musimy wreszcie
zrozumieć, że dalsze podziały na Ziemi mogą nam przynieść tylko klęskę: dziś
półtora miliarda ludzi nie ma wystarczającego dostępu do słodkiej wody. A pod
Saharą znajduje się wielki podziemny zbiornik, mieszczący wodę, która mogłaby
wypełnić nieckę, siedem razy większą od Bałtyku. Zapewne to idealizm, ale
prawdopodobnie część rocznego budżetu wojskowego głównych mocarstw pozwoliłaby
na uwolnienie Afryki od głodu i pragnienia. Oczywiście, zaraz ktoś powie: to
niebezpieczny pacyfizm, Putin trzyma palec na guziku atomowym, musimy się zbroić, żeby mu
się przeciwstawić. A jakie to jest skuteczne, pokazuje przykład Ukrainy. Więc
dokupimy jeszcze tysiąc Abramsów, dwa tysiące myśliwców F-35, Iran wyprodukuje
dla Rosji dwa tysiące dronów, no to my u szwagra w Białce Tatrzańskiej w garażu
wyprodukujemy trzy tysiące. Ale jak Putin ten guzik naciśnie, to możemy sobie te
drony wsadzić w… abramsy i nawet guzik nam nie zostanie. A jak nie naciśnie –
sorry, to herezja – to za dwa tysiące lat kto będzie pamiętał, że była kiedyś
wojna putińska? Kto dziś pamięta bez sięgania do Wikipedii, kiedy i o co były
wojny punickie? I kto wygrał?
A przyjazną Saharę zapamiętamy, choćby z uwagi na skalę.
Piszący o tej sprawie przed kilku laty „National Geographic” uświadomił mi, że
Sahara ma
9 064 300 kilometrów kwadratowych (Stany
Zjednoczone: 9 834 000 km2, Chiny: 9 597 000 km2), a sama
położona u jej północnych brzegów Libia ma powierzchnię 1 759 540 km2,
czyli prawie tyle co Włochy, Francja, Hiszpania i Niemcy razem wzięte (1 762 208
km2). Cóż… Afryka jest trzy razy większa od Europy…
Zanim zaczniemy zabiegać w Unii i NATO o środki na budowę widocznego nawet z
Księżyca Polskiego Muru, odgradzającego nas od świata, który już jutro może jak
Hannibal stanąć pod naszymi drzwiami, pogadajmy może z Elonem, żeby sprzedał
Twittera Danielowi Obajtkowi i zainwestował w Saharę. Ale nie wprowadzajmy
Muskowi do spółki nikogo z naszych władz, bo już niebawem na Saharze zabraknie i
piasku, i wody, a sześć milionów obywateli Libii ustawi się w kolejkach do
Orlenowskich stacji benzynowych.