Maciej Pinkwart

8 czerwca 2023

Kacza zupa

Tutaj wersja video 

 

 

Ja naprawdę nie wiem, kto pisał scenariusze do filmów braci Marx i nawet nie chce mi się tego sprawdzać, bo i tak ten ktoś nie miałby szans na rozwinięcie skrzydeł w naszej współczesnej, polskiej rzeczywistości. Rzeczywistość zresztą ma małe znaczenie w filmach, gdzie jak wiemy – jest prawda czasu i prawda ekranu. Choć prawdę powiedziawszy w tym filmie, w którym teraz gramy, największe znaczenie ma ta trzecia prawda, którą kiedyś zdefiniował ksiądz profesor Józef Tischner. W marszu w obronie demokracji 4 czerwca w Warszawie tłum był nieprzebrany i ratusz warszawski ocenił, że brało w nim udział pół miliona ludzi. Wierzę, bo sam to widziałem. Ale rzecznik policji ocenił, że było to od 100 do 150 tysięcy. Pomijam już to, że policja dostrzegła tylko 20 procent uczestników, ale ciekawe jest to, że w swoich ocenach ma 50-procentową rozbieżność. Co zresztą i tak nie ma znaczenia, bo przedstawiciele partii rządzącej mieli jeszcze gorszy wzrok i powiedzieli, że zaplątało się tam kilkuset spacerowiczów w drodze do warszawskiego zoo, którzy dołączyli do rosyjskich agentów wpływu, sterowanych po kaszubsku przez kochanka Angeli Merkel i Władimira Putina. Pan Antoni uznał, że w marszu brali udział sami agenci. No to nie jest dobrze – pół miliona rosyjskich agentów w Warszawie? To że według jednego z PiS-owskich posłów niedzielny marsz ludzi uśmiechniętych, dowcipnych, choć niewątpliwie wkurzonych na PiS był marszem nienawiści, jakoś mnie wcale nie dziwi – poseł sądzi według standardów swojej partii.

Burleski, jaka od pewnego czasu rozgrywana jest w Polsce na pewno nie dałoby się zrealizować w czasach PRL-u, Stanisław Tym i Stanisław Bareja nie byliby wtedy w stanie stworzyć komedii, której głównymi bohaterami byliby prezydent, premier, ministrowie, pierwszy sekretarz partii i pani Zalewska. Taki film mogliby zrealizować jedynie bracia Marx i w swych profetycznych działaniach nawet to zrobili, kręcąc w 1933 roku – roku dojścia do władzy w Niemczech pewnego austriackiego malarza – komedię absurdu pod tytułem Kacza zupa. Groucho Marx dzięki poparciu ambitnej milionerki zostaje prezydentem, a ponieważ do niczego się nie nadaje i co chwilę potyka się o własne sznurowadła, by utrzymać się przy władzy zostaje dyktatorem.

U nas nikt takiego filmu nie nakręci, nie dlatego, że tematów do śmiesznych gagów nam brakuje, tylko przeciwnie – mamy ich nadmiar i w dodatku są tak odleciane, że oglądane po latach wydadzą się równie absurdalne, jak moim uczniom na filmoznawstwie przekupywanie milicjanta z drogówki wianuszkiem rolek papieru toaletowego w filmie Nie lubię poniedziałku. Za kilka lat nikt nie uwierzy, że naprawdę w naszej przestrzeni powietrznej nagle pojawiła się rakieta, mogąca przenosić bombę atomową. Rakieta spokojnie przelatuje nad naszą granicą, widzą ją na swoich radarach Ukraińcy i ostrzegają nas przed nią. Polska podrywa samoloty, własne i amerykańskie, po czym rakieta znika, bo – jak powiedział to jeden z polityków – jest brzydka pogoda i mało widać. Nie widać też grzyba atomowego, nikt nie donosi o trafieniu w jednostkę wojskową, blok mieszkalny, a nawet w gminną bibliotekę publiczną, więc sprawy nie ma. Rzecz nie ma dalszego ciągu. Czy generałowie, których ludzie stracili rakietę boją się powiedzieć o tym swoim przełożonym, prezydentowi i ministrowi obrony? Czy może to prezydent i minister boją się powiedzieć o tym premierowi i pierwszemu sekretarzowi? Może pierwszy sekretarz każe wszystkim milczeć, żeby nie podważać mitu Polski wielkiej i silnej? Policja rakiety nie szuka, bo o niej nie wie, a gdyby wiedziała, to by pewno robiła sobie żarty, że to może uboczny skutek faktu, że komendant główny właśnie kilka dni wcześniej bawiąc się granatnikiem rozwalił kilka pięter komendy głównej i sam się postrzelił w ucho. Po paru miesiącach rakietą odnajduje koń i jego jeźdźczyni. Zaraz potem w przestrzeni powietrznej Polski pojawiają się balony, wojsko ani policja nie umieją ich znaleźć, ale apelują do społeczeństwa, że gdyby ktoś przypadkiem taki balon w swoim ogródku spotkał, to niech ich łaskawie powiadomi. A przed lotniskami zaczynają latać niezidentyfikowane profesjonalne drony, których nikt nie przechwytuje i odlatują w siną dal.

To wszystko może się wiązać z wojną, prowadzoną przez Rosję przeciwko Ukrainie. Rosję, która według deklaracji władz jest naszym największym wrogiem. Ale rosyjskiego ambasadora w sprawie tej tajemniczej rakiety z rosyjskimi napisami nikt do MSZ-tu nie wzywa, natomiast wzywa się na dywanik ambasadora Stanów Zjednoczonych, by wyrazić mu swoje oburzenie tym, że niezależna stacja telewizyjna, w której udziały mają przedsiębiorstwa amerykańskie, ośmieliła się zadać kilka niewygodnych pytań na temat działalności polskiego kardynała, który potem został świętym papieżem. Stacja TVN nie jest własnością rządu amerykańskiego, tylko prywatnych korporacji, ale tego nasze władze nie rozumieją, bo uważają, że telewizja ma być podporządkowana rządowi i rząd może jej nakazać lub zabronić jakiegoś działania.

Tymczasem czas biegnie, wybory się zbliżają, kompromatów rządowo-partyjnych jest coraz więcej, trzeba wymyślić coś, co odwróci uwagę społeczeństwa i przede wszystkim wrogich mediów od groteskowych błędów władzy. Wymyśla się więc komisję do spraw zbadania rosyjskich wpływów w Polsce. Nikt nie jest w Sejmie autorem tej ustawy, ale można przypuszczać, że wymyślił ją szeregowy poseł ze swoim kotem. A jego słowo jest święte, autorytet niepodważalny i nikt, kto nie będzie dość entuzjastyczny wobec jego pomysłów nie dostanie miejsca na liście kandydatów do Sejmu, a może nawet straci stanowisko w jakiejś spółce skarbu państwa. Entuzjazm jest więc szalony, ale społeczeństwo się trochę dziwi: kogo to ta komisja ma przesłuchiwać? Mówi się, że to pułapka na Tuska. Ale nie tak dawno ukazało się kilka książek, w których dobrzy dziennikarze śledczy stawiają kilka niewygodnych pytań i przedstawiają mnóstwo wiarygodnych dokumentów wykazując, że to nie Tusk i jego banda – jak się mówi w sferach władzy – tylko zupełnie kto inny jest umoczony po uszy w związki z rosyjskimi służbami, oligarchami czy dziwnymi organizacjami ze Wschodu. Wracają pytania o rozwiązanie WSI, o dewastację polskiego wywiadu, o handel rosyjskim węglem, o największe w Europie – teraz, w czasie wojny – zakupy rosyjskiego gazu, o sprzedaż Lotosu, o kontakty z prorosyjskimi siłami w Europie, a koniec końców o nieszczęsny wrak smoleński i ustalenia w kwestii rzekomego zamachu, które okazały się żałosnym, ale kosztownym humbugiem.

Wydawałoby się, że powołanie takiej komisji – którą już teraz nazywa się Komisją rosyjską – będzie dla niektórych osób ze sfer władzy wręcz samobójstwem, ale nie, skąd. Niektórzy z nas przypomną sobie ludową mądrość o wilku, któremu kazano owiec strzec, a jeszcze inni przypomną sobie działanie, określanie terminem łapaj złodzieja. Wygląda na to, że podrzucenie opozycji i mediom sugestii, że w powołaniu tej komisji jest chytrość polegająca na tym, że ma ona wyeliminować z gry politycznej Donalda Tuska i jego współpracowników to tylko kamuflaż. Te sugestie rozwiewa najprostsze w świecie pytanie: a gdzie był rząd PiS-u przez ostatnich prawie osiem lat, gdy dysponował pełnią władzy i informacji, gdy miał w ręku wszystkie jawne, tajne i dwupłciowe służby, działania operacyjne i pegazusy – i przez ten czas nic nie zrobił, by dopaść Tuska jako agenta rosyjskiego. Czy nie ufa własnym służbom – co możliwe oczywiście, lub uważa je za niesprawne – co bardzo prawdopodobne? Ale czy dziewięć wybranych przez pisowski Sejm osób będzie sprawniejsze i bardziej skuteczne? A może po prostu ktoś powołując komisję właśnie zawołał łapaj złodzieja, a na pytania o bezpieczeństwo Polski wobec nieprzyjaznych kroków rosyjskich właśnie odpowiedział pomidor?

Lex Tusk? Bynajmniej. Tuskowi zarzucono już wszystko z wyjątkiem przejechania zakonnicy w ciąży na pasach i nie wiem, co jeszcze można na niego znaleźć, czego nie znaleziono do tej pory. Oczywiście, można go jeszcze bardziej obrzucić łajnem, można mu nawet zakazać pełnić funkcje państwowe – ale to PiS-u nie uratuje i nie pozwoli utrzymać mu się przy władzy. Natomiast niewątpliwie przyczyni się do tego – przynajmniej na początku – że publiczność obserwująca działania owej komisji trochę się pogubi i złodziej, który właśnie wyrwał kobiecie torebkę i odwrócił uwagę krzycząc łapaj złodzieja – zdoła zniknąć w najbliższej bramie. Jednak po wyborach jego polisa ubezpieczeniowa już straci ważność.

Ale oto mamy już następny program rozrywkowy. Ustawa o Komisji rosyjskiej, zakwestionowana w projekcie przez wszystkich prawników, w tym sejmowych, uchwalona wbrew temu przez PiS, jaczejkę ministra Ziobry i przystawki, została odrzucona w całości przez Senat, po czym entuzjastycznie przyjęta ponownie przez Sejm i skierowana do podpisu prezydenta. Andrzej Duda miał na to trzy tygodnie, ale podpisał ją już w kolejnym dniu roboczym. Przez następne trzy dni krzyczał na wszystkich, którzy go za to potępili – po czym skierował do Sejmu projekt nowelizacji tejże ustawy. Czyli próbuje dokonać reasumpcji własnego podpisu. Złośliwcy mówią, że przeczytał ją dopiero wtedy, kiedy swoje oburzenie wyrazili Amerykanie, Unia Europejska i jego własny promotor doktorski. I teraz wykręcił potrójny tulub i czeka na oklaski. Ale lato idzie, więc pewno marszałkini Sejmu skieruje projekt prezydenta do zamrażarki, a ustawa łapaj złodzieja zacznie działać.

Oczywiście, w międzyczasie prezydent odesłał do tak zwanego Trybunału Konstytucyjnego poprzednią wersję ustawy, i tego swojego odesłania nie zreasumował. Można przy pewnej dozie wyobraźni i poczucia humoru przewidzieć, że Trybunał jednak się ostatecznie odkłóci i wyda werdykt, że Ustawa o Komisji rosyjskiej jest zgodna z konstytucją, którą łamie w 17 punktach. I wtedy Sejm zabierze się za prezydencką nowelizację właśnie zatwierdzonej ustawy. Którą prezydent apiać odeśle do Trybunału, uprzednio ją podpisawszy. A może ją zawetuje. Albo zrobi z niej samolocik i odeśle do pałacowego ogrodu.

To już nawet nie jest dowcipne. Kacza Zupa, którą jesteśmy karmieni od prawie 8 lat, jest coraz bardziej niestrawna i żadne przyprawy ani dodatki konsumpcyjne, nawet w doskonałej podobno kuchni Julii Przyłębskiej nie dodadzą jej smaku, ani nie zmienią śmierdzącej zawartości. Trzeba wziąć ten gar i wylać wszystko do wiadomego miejsca, a potem zabrać się za przyrządzenie nowego obiadu. Może w wakacje będą to nawet ośmiorniczki, a może souflaki, kalmary, moussaka, dolmadesy czy stifado. Nie, najlepsza po tej kaczej zupie będzie ryba-miecznik z ryżem i duży mythos, a na deser arbuzy, melony i mrożona raki. A jesienią wrócimy do kuchni polskiej, według naszego własnego przepisu. Nie, wcale nie mówię o tzw. bigosowaniu, chociaż, w sensie metaforycznym może się to okazać konieczne.

 

 

 

 

Poprzednie felietony