Maciej Pinkwart

13 kwietnia 2023

Jedna lista, czyli koniec demokracji

Tutaj wersja video 

 

Myślę, że nie warto już dłużej dyskutować nad konfiguracją bloku wyborczego opozycji. Jeśli do tej pory kilku ambicjonerów nie potrafiło się zgromadzić wokół najsilniejszej partii antypisowskiej, to po ewentualnym zwycięstwie w jesiennych wyborach pożrą się już między przystawką a zupą. A więc – przestańmy się oglądać na tych, którzy mówią: ja się zgodzę na tę listę, na której moi ludzie dostaną same jedynki. Jako wieloletni, choć nienadzwyczajny nauczyciel, też uważam, że należą się im same jedynki. Jeśli przywódcy polityczni naprawdę sądzą, że ludzie będą kierować się kolejnością matematyczną i zagłosują na pana Iksińskiego z jedynką chętniej niż na Donalda Tuska z szóstką – to sięgając do klasyka powinno im się zaproponować nie politykę, a wyprowadzanie kaczek na siusiu (wiem, że Piłsudski w innych czasach mówi o kurach…), ale ja chyba muszę poszukać sobie innych przywódców, innych list i innych wyborów.

Jak tak dalej pójdzie, to może problem jednej listy rozwiąże się sam: bezjajeczny PSL zejdzie na jednoprocentowe miejsce opuszczone przez partię Pawła Kukiza, który jako antysystemowiec dostanie jedynkę na pisowskiej liście w Paczkowie. To rodzinne miasto byłego piosenkarza wspominam dobrze, bo kiedyś kupiłem tam na rynku Ulissesa Joyce’a ze snobizmu i wobec faktu, że w Warszawie dzieło to było nie do dostania, bo choć nikt go nie czytał, to wszyscy chcieli to mieć, żeby nie czytać. Kupiłem też w Paczkowie czeską wersję kolorowej książki The Beatles v písních a obrazach Alana Aldridge’a. Paweł Kukiz jest równie antysystemowy jak Ulisses pod Troją, równie zrozumiały jak Joyce i równie popularny jak Beatlesi, nad którymi ma tę przewagę, że żaden z chłopców z Liverpoolu nie ściskał dłoni Jarosława Kaczyńskiego, a Kukiz ściskał. Polska 2050, nie chcąc uwiązać sobie PSL-owskiego kamienia u szyi, weźmie głęboki oddech i oświadczy, że poczeka na rok 2050 i wtedy zobaczy, córki marnotrawne powrócą do Platformy, a Szymon Hołownia przeniesie się tymczasowo z misją dominikańską do Kampali, gdzie w telewizji ugandyjskiej poprowadzi program Nina kipaji, czyli Mam talent. Lewica podzieli się na Nową Lewicę, Nowszą Lewicę i Najnowszą Lewicę, po czym zjednoczy się tuż przed wyborami w formację, która będzie reprezentować wszystkich, z wyjątkiem tych, których z partii wyrzuci Włodzimierz Czarzasty za to, że im się nie podoba jego żółty sweter. Adrian Zandberg przekształci partię Razem w partię Osobno i wyjedzie do Mongolii, ugrupowanie Wiosna zmieni się w Jesień i z opadniętymi liśćmi wstąpi do Koalicji Obywatelskiej, a pozostałe ugrupowania lewicowe utworzą Frakcję Rewolucyjną Socjaldemokracji Królestwa Polskiego, Litwy, Łotwy i Estonii i wyjadą do Finlandii, w nadziei przekonania Sanny Marin, by objęła wakujący tron Polski, którego z niewiadomych powodów nie objął Chrystus Tronujący.

W tej sytuacji jedyną, a zarazem jedną listą opozycji, będzie lista Koalicji Obywatelskiej, która raczej przekroczy wymagane osiem procent i będzie mieć w Sejmie tyle mandatów, ile w ciągu ostatnich lat wystawiła mi lokalna policja i straż gminna w Kościelisku, za przekraczanie szybkości w Witowie.

Gdyby jednak partie opozycyjne jeszcze przed wyborami przystąpiły do rozmów o stworzeniu wspólnej listy, możliwe, że najrozsądniej i najbardziej demokratycznie będzie utworzenie jednej dowolnie długiej listy, na której umieszczeni zostaną wszyscy, którzy będą mieli na to ochotę, w kolejności alfabetycznej. I do Sejmu wejdą ci, którzy otrzymają największą liczbę głosów. Pewnym mankamentem tego pomysłu może być to, że wymagać on będzie dużo papieru, a papier tworzy się ze szmat (jedna z działaczek PiS zapewne podpowie, by na listy wyborcze zużyć flagi Unii Europejskiej) lub z drewna, ale zapewne jeszcze przed wyborami wszystkie państwowe lasy zostaną przez Lasy Państwowe wywiezione do Chin. Karty wyborcze z nieodbytych wyborów kopertowych Jacka Sasina zostały podobno zutylizowane i przekazane Wytwórni Papierów Wartościowych, w celu wyprodukowania pensji prezesa Narodowego Banku Polskiego oraz prezesa Spółki Orlen.

Jak widać, kłopotów z tymi wyborami jest co niemiara. I nie sposób mi się zgodzić z tymi, którzy uważają, że co cztery lata obchodzimy największe święto demokracji, bo możemy na liście odnaleźć nazwisko osoby, którą chcemy uczynić naszym przedstawicielem w parlamencie, by reprezentowała nasze poglądy i walczyła o to, o co my sami nie możemy walczyć, bo nas nie wybrali. I na tej osobie postawić krzyżyk. No, ale tak z ręką na sercu: kto z Państwa zna wszystkich posłów ze swojego okręgu wyborczego, choćby tylko z nazwiska i przynależności partyjnej (aktualnej)? Ty? Pan? Pani? Brawo, zazdroszczę. Ja nie znam. Ale tak naprawdę, to osobiście znam dwoje, a z mediów jeszcze dodatkowo troje. A kto utrzymuje ze swoim posłem kontakt w inny sposób niż dziad z obrazem? Kto przy pomocy swojego posła skutecznie wpłynął na bieg zdarzeń w kraju? Albo w branży, która nas interesuje? No, proszę się tak nie pchać do odpowiedzi…

Czy wiedzą Państwo, jakie kwalifikacje do sprawowania rządów mają nasi, z przeproszeniem, reprezentanci? Jest w Sejmie 130 kobiet (28,2 %), procentowo najwięcej w KO (61,5 %). Szczegółowiej przyjrzałem się obecnym posłom z województwa małopolskiego. Jest ich czterdzieści dwoje. 26 osób reprezentuje PiS, 7 Koalicję Obywatelską, 3 Koalicję Polską, 2 Lewicę, 2 Porozumienie, jedna Konfederację, jedna koło Polskie Sprawy. Zdecydowana większość ma wykształcenie magisterskie, jest dwóch profesorów belwederskich, kilka osób ma tytuł licencjata i inżyniera, jest też trzech techników. Najwięcej jest absolwentów wydziału prawa, administracji i zarządzania (ośmioro), jest też pięcioro politologów, tyluż ekonomistów oraz filozofów i socjologów, troje polonistów, dwóch historyków, jeden lekarz (ale z tytułem doktorskim), jedna pielęgniarka, jedna lekarka weterynarii, jedna pani magister sztuki w dziedzinie teatrologii, jedna trenerka narciarstwa. Najwyższe stanowisko – wicemarszałka sejmu – zajmuje profesor, jeden z najniżej wykształconych posłów jest ministrem.

Czy wszystkie te panie i panowie reprezentują jakiś przekrój społeczny naszego województwa? Bynajmniej, ale też wcale nie muszą: zostali wybrani, bo jakieś partie uznały, że będą najlepiej reprezentować ich, partyjne interesy. Z prawdziwą demokracją, czyli władzą ludu ma to niewiele wspólnego – ale, powtórzmy to, wybory, w wyniku których kilkuset kompletnie przypadkowych, ani nie reprezentatywnych, ani nie kompetentnych ludzi decydować będzie o naszych losach – są podobno kwintesencją demokracji. Naturalnie, nie jest to jakaś polska specyfika. Dzieje się tak we wszystkich krajach, które są uważane za demokratyczne, albo same o sobie tak mówią. Efektem tego jest trwanie w nieustannym paroksyzmie kampanii wyborczych, a rządy sprowadzają się tylko do ciągłej przepychanki o to, by u władzy się utrzymać, albo ją zdobyć. To przecież jak najbardziej demokratyczne wybory doprowadziły do władzy Victora Orbana i Jarosława Kaczyńskiego, którzy korzystają z demokracji tak, by ją przekształcić w partiokrację. Do czego to prowadzi – wiedzą ci, którzy żyli w PRL-u i nie dali sobie wmówić, że przez cały czas tak zwanej komuny jęczeliśmy pod butem sowieckim, pędzeni do urn wyborczych kozackimi nahajkami. A, sorry, kozacki teraz jest OK, więc kacapskimi batogami. Mnóstwo ludzi wtedy na te lipne wybory nie chodziło, ale ci co chodzili, głosowali bez skreśleń, nie mając żadnego praktycznego wyboru, bo to czy z urny wyleciał obywatel Kowalski czy Malinowski, nie miało znaczenia: decyzje i tak zapadały nie w Sejmie, tylko w Komitecie Centralnym. Więc akt głosowania z pewnością był demokratyczny, tylko demokracji nie było. Nie chcę już sięgać dalej, w głąb brunatnej przeszłości i przypominać, jak najbardziej niedemokratyczni wodzowie w zupełnie demokratycznych wyborach zdobywali władzę.

Najbardziej demokratyczną formę władzy wymyślono w Atenach na przełomie VI i V wieku p.n.e. Miastem rządziła Rada Pięciuset o zmiennym składzie: co 1/10 roku 1/10 składu Rady zmieniano, wylosowując po 50 reprezentantów wszystkich fyli, czyli ówczesnych jednostek terytorialnych. Po 35 dniach (w roku przestępnym – po 36 dniach) dokonywano kolejnego losowania, znów obierając do władzy kolejnych delegatów, nazywanych prytanami. A jedna dziesiąta Rady Pięciuset, której właśnie minęła roczna kadencja, szła do domu. Kolegium prytanów urzędowało przez cały dzień, a 1/3 ich składu musiała przebywać na agorze także w nocy, by w razie zagrożenia natychmiast podejmować decyzje. Musieli oni korzystać wyłącznie ze środków publicznych, na koszt Aten byli żywieni, większość mieszkała w budynkach agory – choć zaledwie przez rok. Ciekawą zasadą działania tej demokracji było to, że kolegium wybierało sobie – poprzez losowanie – przewodniczącego, który pełnił jakby obowiązki premiera, ale jego kadencja trwała… jedną dobę i nie mógł podlegać reelekcji. On sprawował pieczę nad skarbcem miejskim, miał też klucze do wszystkich świątyń i archiwów miejskich.

Losowanie jest o wiele bardziej demokratycznym i bezpiecznym dla państwa systemem wybierania władzy, bo takie rządy, w których działa się co najwyżej rok, i to w stale zmieniającym się otoczeniu, nie dają się łatwo przekształcić w kleptokrację czy tyranię. U nas, rzecz jasna, nie do zaakceptowania. Musimy żyć więc w ustawicznej kampanii wyborczej, kiedy to istotą życia politycznego jest nie poprawa działania państwa, tylko wybory, rodzaje list, personalia. Ale wygląda na to, że jeśli owa mityczna jedna lista nie zadziała – niedługo te kłopoty się skończą, parlamentaryzm może spokojnie zostać zlikwidowany, a polskie społeczeństwo zamiast utrzymywać 560 zupełnie zbytecznych posłów i senatorów, będzie utrzymywać jednego starszego pana i jego 559 ochroniarzy.

 

 

Poprzednie felietony