Maciej Pinkwart
14 maja 2023
Gucio i inne trutnie
Niejednokrotnie doświadczaliśmy już boleśnie faktu, że wybujała metaforyka
poniosła kogoś aż poza horyzont. Weekendowa konwencja PiS-u nazwana została
przez prezesa Kaczyńskiego spotkaniem w ulu, choć odbywała się ona w hali
nagraniowej telewizji Polsat na warszawskim Targówku. Brzęczenie rzeczywiście
było dość głośne, ale jedyne co z tego warto było zapamiętać, to to, że
pisowskie pszczółki robią dla siebie miód, by mieć bardziej słodko. To
oczywiście wiemy od dawna, a skutków owej wewnętrznej konsumpcji miodu
doświadczamy na co dzień. Ciekawe, że o owym wyrabianiu miodu mówi Jarosław
Kaczyński, który w życiu nie przepracował jak pszczółka ani jednego dnia i
głównie korzysta ze środków, wypracowywanych przez innych. Taka postawa cechuje
trutnie, nie zaś pszczoły – no, może z wyjątkiem królowej matki, do posady
której prezes PiS-u całe życie aspirował, aż wreszcie ją osiągnął i trwa,
przylepiony do głównego plastra woskiem i miodem.
Trutni na sali była większość, a tych, którzy wypracowują dla nich ten miodek
raczej się nie zauważało. Nawet pszczółki, od czasu do czasu pobrzękujące coś
samodzielnie, też są trutniami. Niemniej jednak spotkanie było niewątpliwie
potrzebne i konieczne, a w nas wlewa pewien optymizm. Bo jeśli najwyższe władze
PiS-u widzą siebie już teraz w ulu, to stwarza to nam pewną nadzieję. Prezes tej
organizacji niejednokrotnie był oceniany jako wyborny strateg, który doskonale
przewiduje przyszłość. Być może w swej profetycznej wizji widzi już ten ul, do
którego trafią najważniejsi trutnie po jesiennych wyborach. Zgadzam się, że ul
to najwłaściwsze miejsce, gdzie powinni się znaleźć. Siedzenie trutni w ulu
niewątpliwie przyczyni się do tego, że miodu dla nas wszystkich będzie więcej.
Wróćmy więc do weekendowej konwencji PiS-u i jej głównej atrakcji – przemówień
prezesa i jego pszczelno-miodkowych wypowiedzi. Tego typu infantylną metaforykę
chcieliby niektórzy wiązać z wiekiem mówcy, przeciwko czemu gorąco protestuję,
jako sporo starszy od prezesa. Niewykluczone jednak, że pewnego rodzaju
infantylizm tych wypowiedzi wynika z chęci wystrzegania się cienia podejrzeń o
seksualizację członków PiS-u, co z kolei może być resztówką działań prezesa
Kaczyńskiego przeciwko postępującej z dnia na dzień pod jego rządami
seksualizacji przedszkolaków, z czym walczy. Z seksualizacją najlepiej się
walczy, opowiadając bajki.
Ja w swoim czasie oczywiście też byłem fanem bajek, którymi jak miodkiem
karmiłem swoje dzieci, choć ów miodek wyraźniej występował w opowieściach o
Kubusiu, misiu o bardzo małym rozumku. Ciekawe, że do tej opowieści prezes nie
sięgnął - Puchatek także lubił miód, też sam ani go nie produkował, ani nawet
nie kupował za pośrednictwem ochroniarzy, a gdy raz podjął próbę osobistego
wykradzenia go z ula, mieszczącego się w dziupli, skończyło się to dość przykro,
w czym ważną rolę odegrał balon. Do balonu jeszcze wrócimy.
Kubuś Puchatek powinien być prezesowi co najmniej tak samo bliski jak pszczółka
i truteń, bo jak niektórym wiadomo, w angielskim oryginale pluszowy miś jest
misią i nosi wdzięczne imię Winifred, a pseudonim – Pooh, co przez jednego z
tłumaczy zostało spolszczone na Fredzię Phi-phi. Ale Fredzia się nie przyjęła,
został Kubuś, który przedtem był Winifredzią, a potem może zostanie Fretką.
Takie zmiany płci z Władka na Zosię i odwrotnie prezesowi są także bliskie.
Niejasne problemy transpłciowości stanowią interesujące tło konwencji
polsatowsko-pisowskiej, bo w roli królowej-matki w tym ulu występuje naczelny
truteń kraju, ale w sumie w dzisiejszych czasach wielopłciowości, w epoce gender
– dziwić nas to już nie powinno. Jednak robienie miodu przez trutnie jest
niewątpliwie ewenementem przyrodniczym, bo do tej pory samczyki pszczele znane
były z tego, że zajmowały się tylko królową matką w czasie lotu godowego, a i to
frajdy z tego doznawał tylko jeden z nich, najsilniejszy, największy i
najbardziej seksi, który w dodatku latał najwyżej. W tym przypadku oczywiście to
nie może mieć miejsca. Niespecjalnie wysokie polatywanie Gucia ani nie
przyczyniało się do tego, że pszczół-robotnic w ulu przybywało, ani królowa
matka nie miała satysfakcji, o produkcji miodu rzecz jasna też mowy być nie
może.
Apiterapia narodowa, którą teraz wypracowuje w swoim ulu PZPR – czyli
Patriotycznie Zjednoczona Partia Rządząca – jest najprawdopodobniej tak
interesująca dla naszych wschodnich sąsiadów, że wysłali nad Polskę balon
obserwacyjny, który zapewne jako główny cel miał podsłuchiwanie tego, o czym
brzęczą w PIS-owskim ulu i co mogłoby być ważne dla świata. Nie od dziś sądzimy,
że władca Białorusi, który niewątpliwie osobiście nadmuchiwał ów szpiegowski – a
może tylko meteorologiczny – balon, nie jest człowiekiem zdrowym, co zresztą
potwierdzają ostatnie doniesienia lekarskie. Balon może być wyposażony nie tylko
w czułe mikrofony i kamery, ale także w zarazki łukaszenkowskiej grypy – i to
może być dla nas groźne, bo w zasadzie wobec balonu znów okazaliśmy się
bezbronni. Co prawda nasze siły zbrojne zauważyły, jak wzbił się on ponad będący
nie do pokonania płot graniczny i ponad drzewami, które pozostały jeszcze w
Puszczy Białowieskiej, podążył z wiatrem w głąb przestrzeni powietrznej Polski.
Potem zniknął i rząd wydał komunikat do obywateli proszący o to, że jeśli ktoś
go odnajdzie, to żeby nie zabierał do domu, a nawet nie dotykał, tylko dał znać
policji. Niestety, policja w znacznej mierze jest teraz zajęta odgradzaniem
konwencyjnego ula PiS-u od polskiej rzeczywistości, wypędzaniem reporterów TVN,
rewidowaniem przejeżdżających obok samochodów i pilnowaniem Targówka, żeby
pszczoły mogły swobodnie i bezstresowo zajmować się opowieściami o miodzie,
kwestię zapylania okolicznych roślin pozostawiając policji, doświadczonej już
kiedyś w rozrzucaniu konfetti i zapylaniu granatnikiem własnych budynków. Kordon
jest tak szczelny, że nie przedostanie się tam nawet Maciej Knapik, ani
białoruski balon.
Oczywiście, kiedy Państwo będą słuchać tych słów, balon być może zostanie już
odnaleziony, aresztowany i posadzony w ulu, albo przynajmniej w areszcie
wydobywczym. Może też, dyskretnie odprowadzany wzrokiem przez załogi Patriotów,
Himarsów i procarzy z Wojsk Obrony Terytorialnej przeleci nad całą Polską i
zniknie za Tatrami, albo lepiej za Odrą i Nysą Łużycką. Poprzedni balon
białoruski – o czym dyskretnie dziś poinformowano -przemknął nad Polską i
znalazł się nad Danią, więc przestał nas obchodzić. Być może to jest odpowiedź
na frapujące pytanie o rosyjską rakietę z grudnia, pytanie które zadają sobie
ci, którzy nie dają się zwieść pozornemu sporowi o to, kto kogo o rakiecie nie
powiadomił. Pytanie to brzmi: dlaczego rakiety nie zestrzelono i nie
poszukiwano? Po prostu, być może, oczekiwano, że przeleci ona nad Polską i
walnie w Niemcy, z głowicą nuklearną czy bez. Czyż nie piękna wizja i dowód na
przemyślność naszego pszczelnego wodza?
A tak na marginesie: chciałbym się dowiedzieć od amerykańskich strategów (o
polskich wolę nawet nie myśleć), jaka jest regulaminowa pragmatyka postępowania
w wypadku, gdyby nad nami pojawiła się rakieta z głowicą? Zestrzeliwujemy,
powodując wybuch jądrowy nad Polską, czekamy aż walnie, mając nadzieję, że
będzie to w lesie (co ułatwi po latach pracę leśnikom) czy w Odrze (tam już
rybom nic nie zagrozi), czy modlimy się, żeby walnęła w nie nasze podwórko?
Tak czy inaczej – pszczółki pilnują swojego miodu w
szczelnie chronionym ulu, balona nie schwytały nasze orły i sokoły, a my
obstawiamy w domowych totalizatorach, jaka nowa afera dziś lub jutro przykryje
dzisiejszą lub wczorajszą. W każdym razie możemy być pewni, że jeszcze w
niejednego balona zrobią nas nasze trutnie. Oczywiście, póki nie trafią do ula
na dłużej.