Maciej Pinkwart

16 lutego 2023

Emanacje

Tutaj wersja video 

 

 

Jeden z obecnych władców Polski opowiadał przed kamerami, że rząd ma prawo robić, to co robi, bo jest emanacją parlamentu, a parlament jest emanacją społeczeństwa, które wybrało go w wolnych wyborach. No cóż, gdyby to było prawdą, musiałbym się wypisać ze społeczeństwa, a tego bym nie chciał, wolałbym, żeby to emanacja wypisała się z naszego życia społecznego. Na szczęście, w tym przypadku zachodzi zapewne kolejne niezrozumienie pojęcia, którego ów prominent używa: słownikowo emanacja to promieniowanie, lub  wydzielanie się czegoś z jakiejś substancji, powstające w wyniku procesów chemicznych lub fizycznych. Zwracam uwagę na słowo proces, będzie one jeszcze użyte w trzecim akcie, jak strzelba u Czechowa. Potocznie słowo emanacja używane jest też w znaczeniu: uzewnętrznianie się czegoś, co jest bliskie słowu enuncjacja. Pewien poseł, miłośnik Katarzyny Wielkiej, zapewne używałby słowa emanacja w znaczeniu eminencja, które to słowo jest czymś wielkim, świętym i godnym szacunku, przynajmniej w kręgach, z których wywodzą się obecni prominenci. Mam jednak wrażenie, że ja przebywam w innych kręgach.

Oczywiście, są parlamenty gorsze od naszego sejmu, gdzie nie tylko rozmaici kretyni uzewnętrzniają swoje kompleksy, lecz także przeklinają, biją się, nawet strzelają do siebie. Jeśli w najbliższych wyborach społeczeństwo wyemanuje z siebie to co jest w nim najgorszego, czeka nas wiele dramatycznych scen i zanim one nastąpią, warto przekształcić hotel sejmowy w zamknięty oddział specjalny rządowego szpitala MSWiA.

Ale tak naprawdę niedawne zachowanie posła, wiceministra i ulubionego bohatera memów Janusza Kowalskiego nie specjalnie odbiegało od normy, z jaką mamy do czynienia w tym sejmie. Klaskanie i wzywania do wstawania dla uczczenia ministra Przemysława Czarnka za to, że porozdawał oświatowe pieniądze na zakup nieruchomości dla prawackich organizacji, kierowanych przez osoby bliskie ministrowi nie jest niczym specjalnie nowym. Może tylko ekspresja, z jaką ten cyrk – z pełną aprobatą większości sejmowej – wykonywał poseł Kowalski jest czymś wyjątkowym. A może po prostu wyjątkowo głupim. Ale niektórzy do dziś pamiętają podskakującego posła Gabriela Janowskiego i jego okupacje mównicy sejmowej, oraz rozrzucanie rzekomego wąglika i rózg dla prezydenta i premiera. Oklaski i wrzaski posła Kowalskiego przypomniały mi posła Stanisława Piotrowicza, dawnego komunistycznego prokuratora, a potem usłużnego podnóżka prawicy, który witany przez opozycję okrzykami „Precz z komuną”, sam - pokazując palcem swoich przeciwników - wykrzykiwał „Precz z komuną”, że to niby komuną są ci, którzy do niego krzyczą „Precz z komuną”. Nie chodzi zresztą o pojedyncze aberracje umysłowe i kulturowe naszych, jakoby, reprezentantów w Sejmie, chodzi o system. Niekiedy uważamy, że śmieszność i oburzenie, jakie wywołują tacy ludzie swoim postępowaniem jest niewielką ceną, jaką rządząca prawica płaci za poparcie, które pozwala jej utrzymać się przy władzy. Że te ekscesy to indywidualne cechy charakterologiczne poszczególnych osób, którym w ramach demokracji wolno jest robić to, co robią.

Bynajmniej.

Gdy Krystyna Pawłowicz nazywa flagę Unii Europejskiej szmatą, to nie wyraża tym swojego prywatnej opinii, tylko odsłania rzeczywiste poglądy PiS-u. W tym samym mniej więcej czasie ówczesna premierka Beata Szydło demonstracyjnie każe usunąć owe „szmaty” ze swojego urzędu, a cała późniejsza polityka władz PiS jest potwierdzeniem nienawiści, jaką ta partia, jej działacze i – w znacznym stopniu – jej elektorat żywią do organizacji, do której należymy i której tyle zawdzięczamy. I nie chodzi tu tylko o to, że władze Unii patrzą naszym władzom na ręce i sprawdzają to, czy standardy, których zobowiązaliśmy się przestrzegać są zachowywane. Nie: chodzi o zasady wolności, które w Unii obowiązują, a w Polsce stanowią gwóźdź w bucie katoprawicy.

Gdy Marek Suski, czy Zbigniew Ziobro i jego wiceministranci opowiadają duby smalone o tym, że będąc z woli narodu członkami Unii Europejskiej znajdujemy się pod okupacją tejże Unii, gdy europoseł Ryszard Legutko nasze relacje z Unią nazywa wojną, a europoseł Zdzisław Krasnodębski – obaj profesorowie, a więc nie byle kto – przekonuje w telewizji Republika, że „zagrożenie dla naszej suwerenności ze strony Zachodu jest większe niż ze strony Wschodu” – to nie są pojedyncze refluksy polityków, którzy co prawda pobierają lub pobierali pensje w Brukseli, ale są lub byli tam nic nie znaczącymi pionkami. Krasnodębski był zresztą przez jakiś czas milczącym wiceprzewodniczącym Parlamentu Europejskiego, na którym to stanowisku zastąpił Ryszarda Czarneckiego, wyrzuconego za obrażanie europosłanki Róży Thun. Teraz Różę Thun obraża minister Czarnek, ale jego nikt ze stanowiska nie usuwa, bo jest dla PiS-u pożyteczny i może swoim chamstwem zjedna dla Kaczyńskiego kilka głosów ludzi, którzy dotąd popierali Konfederację. Teraz Zjednoczona Prawica w chamski sposób obraża Ursulę von der Leyen, którą kiedyś popierali przeciw Fransowi Timmermansowi. A wszystkich urzędników Unii uważa za osobiście winnych temu, że Unia nie akceptuje antydemokratycznych i niepraworządnych działań PiS-u. Pomijając już to, że Unia ma do tego prawo na mocy traktatów, które Polska podpisała, polska prawica zdaje się uważa, że Unia jest rządzona tak jak PiS: przyjdzie jakiś prezes, palnie coś jak gołąb o parapet i wszyscy ze strachu przed utratą stanowiska na wyprzódki popędzą te idiotyzmy realizować. W razie czego poprawi się przed głosowaniem. Słowa demokracja, konsensus, pertraktacje są dla nich pustym słowem: no ale każdy sądzi według siebie…

Stosunek PiS-u do Unii Europejskiej to jest emanacja (tak, właśnie tak!) myślenia, widzącego Polskę jako ostatni bastion katolickiej Europy, a zarazem jako ową chatę z kraja, która rządzi się swoimi (dokładniej: ichnimi) prawami i nikogo do weryfikacji tych rządów nie dopuści. Nie, bo nie. Pieniądze nam musicie dawać, ale żądać przestrzegania zasad ich wydawania nie macie prawa.

Kiedy Krystyna Pawłowicz pluje jadem na wszystkich, którzy jej się nie podobają, nazywając ich lewacką lewicą, kiedy arcybiskup Marek Jędraszewski nawołuje do obrony przed tęczową zarazą, gorszą od czerwonej zarazy (o czarnej zarazie nie wspomina, rzecz jasna), kiedy minister Przemysław Czarnek krzyczy, że nigdy żadne organizacje lewackie i komunistyczne nie dostaną od niego dotacji, kiedy przedstawiciele władz opowiadają o tym, że ideologia LGBT (nigdy się nie dowiedziałem, co to za ideologia) wywodzi się z neomarksizmu (nie wiem, co to jest neomarksizm), a ten skutkuje postkomunizmem (nikt nie wyjaśnił, czym jest postkomunizm), którym cechują się wszyscy nie popierający PiS-u, w dodatku ten neomarsizm daje w efekcie pederastię, która przekształca się w pedofilię – można się po prostu popukać w głowę, jak poseł Janusz Korwin-Mikke na widok wrzeszczącego i bijącego z trybuny brawo posła Janusza Kowalskiego. Ale nikt mi nigdy nie pokazał, na podstawie jakich przepisów lewicowość jest w Polsce zabroniona. Choć komunizm władz chińskich nie przeszkadza jakoś naszym władzom w utrzymywaniu z nimi relacji.

Kiedy Krystyna Pawłowicz nawołuje Micka Jaggera do tego, żeby przed świętami Christmasowymi poszedł do spowiedzi, można uważać, że to tylko czkawka kogoś, kto szalenie chce podkreślić swoją wierność ideologii Marka Jędraszewskiego. Ale kiedy prezes partii rządzącej mówi o obcości kulturowej Zachodu – myślę, że mówi serio. Podobnie, jak mówi o tym, że alkoholizm powstaje po dwóch latach picia u kobiety, a po dwudziestu latach u mężczyzny. Widać, mówi co wie, choć może nie wie, co mówi. Kiedy Przemysław Czarnek krzyczy o wytrzebieniu lewicy i komunistów, myślę, że starannie ukrywa wobec swoich słuchaczy to, że w większości krajów świata partie socjalistyczne, socjaldemokratyczne, lewicowe i komunistyczne są w pełni uprawnionymi uczestnikami życia społeczno-politycznego.

W Grecji ortodoksyjne prawosławie jest religią państwową. Gdy w 2021 r. w Atenach zmarł członek Komunistycznej Partii Grecji kompozytor Mikis Theodorakis - jego ciało przewieziono do miasteczka Galatos koło Chani na Krecie, gdzie mieszkali kiedyś jego rodzice i gdzie on sam spędził dzieciństwo. Tam po nabożeństwie z udziałem prezydentki Grecji, bezpartyjnej prawniczki Ekaterini Sakielaropulu, prawicowego premiera Kiriakosa Mitsodakisa (syna Konstantina – byłego premiera, w prawicowym rządzie którego komunista Theodorakis był ministrem bez teki), byłego premiera i przewodniczącego socjalistycznej partii Syriza Alexisa Kipriasa, sekretarza Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Grecji Dimitrisa Kutsonasa i przewodniczącego parlamentu Konstantinosa Tasulasa z Nowej Demokracji - w procesji przeniesiono trumnę na miejscowy cmentarz, gdzie kompozytor spoczął obok swoich rodziców i brata. Na trumnie znalazły się insygnia Leninowskiej Nagrody Pokoju, którą Theodorakis otrzymał w 1983 r. Wyobraźcie sobie taką uroczystość we współczesnej Polsce…

No, wiem, to w Grecji wynaleziono demokrację, choć i tam wolność słowa była iluzją w czasach rządów postfaszystowskiej junty czarnych pułkowników. Wolność słowa… Czy to pojęcie jest w ogóle znane PiS-owi? Nie wolność swojego słowa, tylko wolność słowa? Cóż, nie jestem pewien, czy nowe elity znają historię i kulturę Francji (jeśli prezes był zgorszony tym co zobaczył w Wiedniu, to co dopiero by powiedział po pobycie w Paryżu?). Więc przypomnę. Oto angielska pisarka Evelyn Beatrice Hall tak podsumowała poglądy francuskiego filozofa Voltaire’a na temat wolności słowa:

Nie zgadzam się z tym, co mówisz, ale oddam życie, żebyś mógł to mówić.

No, ale Wolter, który naprawdę nazywał się Franciszek Maria Arouet, to, wiadomo – komuch, lewak, neomarksista, a może nawet osoba transpłciowa. W dodatku – to podpowiadam szczególnie Markowi Suskiemu i Zbigniewowi Ziobrze – za swego doradcę uważali go król Prus Fryderyk II i caryca Katarzyna Wielka. Wolter aprobował rozbiory Polski i gratulował rozbiorcom tego wspaniałego pomysłu, który ograniczy ciemny autorytaryzm polskiej szlachty, maltretującej chłopów. No i baby, oczywiście. Naturalnie, nie zgadzam się z tym, ale Wolter miał prawo głosić to, co głosił dzięki wolności słowa. Inna rzecz, że siedział dwukrotnie w Bastylii między innymi za pisanie pamfletów przeciwko władzy, z Fryderykiem II pokłócił się i ledwo uszedł z Prus z życiem, a jego związki z Katarzyną Wielką były tylko trochę bliższe niż związki Marka Suskiego.

Interesujące będą procesy obecnych prominentów – jeśli w ogóle do nich dojdzie, w co wątpię. Czy wymienionych wcześniej emanentów będzie się sądzić za obrażanie nas określeniami, których nie rozumieją, czy za wykorzystywanie stanowiska służbowego do propagowania głupoty, co może przynieść szkodę społeczeństwu, które ich emanowało do władz?

 

 

Poprzednie felietony