Maciej Pinkwart
24 sierpnia 2023
Czasoprzestrzeń
Życie człowieka bezustannie dowodzi prawdziwości twierdzeń Einsteina o związkach
czasu i przestrzeni. Dokładniej: każdy czas w naszym życiu ma swoją przestrzeń.
Przez pierwsze miesiące naszym horyzontem zdarzeń jest brzuch mamusi. Niby coś
tam słyszymy z tego co się dzieje poza nim, niby dajemy światu o sobie znać
mniej czy bardziej gwałtownymi ruchami, ale na to, co się tam gdzieś dzieje –
wpływu nie mamy. Potem naszą przestrzenią jest łóżeczko, wózek, kojec. Za jakiś
czas granice się poszerzają – najpierw za rękę z rodzicami, potem sami nabijamy
sobie guza, rozdrapujemy kolana, usiłujemy poznać i nazwać świat, który co i raz
wokół nas się rozszerza. Mieszkanie, dom, podwórko, ulica, miasto, kraj. Kiedyś
tam świat staje przed nami otworem, choć nie zawsze mamy możliwość, pieniądze i
ochotę, by z tego skorzystać. A potem – sami nie wiemy, dlaczego ten czas
przyszedł tak szybko, niemal z dnia na dzień – nasza przestrzeń zaczyna się
gwałtownie kurczyć. Kraj. Miasto. Ulica. Podwórko. Dom. Mieszkanie. Wózek.
Łóżko. Wreszcie zostaje nam już tylko przestrzeń naszego ciała, nad którym w
coraz mniejszym stopniu dajemy radę zapanować. A potem i to zostanie nam
odebrane: gdy przyjdzie czas, naszą przestrzenią stanie się kilka desek lub
niewielka, nawet niekiedy ozdobna urna, bynajmniej nie wyborcza…
Moi rodzice mieli czasoprzestrzeń o wiele bardziej ograniczoną, niż ja. Mama:
Kraków, Warszawa, Milanówek, Warszawa. Jakieś wczasy zakładowe niedaleko
Warszawy. Raz w życiu Bułgaria, też na wczasach. Ojciec: dzieciństwo w
Warszawie, młodość w Tobolsku na Syberii, wiek średni znów w Warszawie, po
powstaniu – obóz pracy w niemieckim Zella-Mehlis, w Turyngii, potem znów
Warszawa i Milanówek. Kiedy w szkole zaczęła fascynować mnie geografia, ojciec
przestrzegał, żebym - zanim zacznę poznawać świat - dobrze poznał Polskę. Nie
wiem, czy był to przejaw patriotyzmu, czy pragmatyzmu: żyliśmy w PRL-u… W czasie
studiów autostop pokazał mi sporą część tej Polski, której ojciec nie znał. Za
granicą byłem wtedy raz, kiedy to na paszport zbiorowy pojechałem z przyjaciółmi
na uniwersytecki obóz wędrowny po NRD-owskiej Saksonii. Praca dziennikarska, w
charakterze reportera „Trybuny Mazowieckiej”, „Walki Młodych”, „Polityki”,
„Prawa i Życia” oraz – z czego jestem szczególnie dumny – organu Związku
Zawodowego Pracowników PGR o nazwie „Robotnik Rolny”, zmusiła mnie do poznania
wszystkich, zdaje się, miast powiatowych i niezliczonej liczby innych
miejscowości. Adresy? Po Milanówku – Warszawa, potem Kietrz na Opolszczyźnie,
gdzie byłem wicedyrektorem PGR-u, wreszcie Zakopane i koniec końców: Nowy Targ.
Świat otworzył mi się jeszcze w końcu lat 70-tych, kiedy to dzięki wkładce
paszportowej, a potem pieczątce w dowodzie zacząłem poznawać Słowację. Ale w
1981 roku generał zrobił nam kuku i wszystko się omsknęło. Było okropnie, bo
wcześniej przez pomyłkę uwierzyliśmy, że jak jest nas tylu związanych z
„Solidarnością”, to komuchy nic nam nie zrobią i już zawsze będzie karnawał.
Świat, który nas pokochał, otworzy nam drzwi i staniemy się jego częścią. A tu
zamiast otwarcia drzwi na świat, zrobiło się obrzydliwie, tam gdzie my staliśmy
stanęło ZOMO, a potem było już tylko duszno, przaśnie i kłamliwie.
I pod koniec tego czasu utraconego niespodziewanie zobaczyłem kawałek takiego
świata, o jakim zawsze marzyłem: za sprawą Wojciecha Kilara, który
zarekomendował mnie w Ministerstwie Kultury i Ministerstwie Spraw Zagranicznych
– pojechałem na tydzień do Paryża, z wykładem o Tatrach jako inspiracji
kulturowej. Po francusku. Tam, spacerując po Champs Elysées,
siedząc nad Sekwaną, włócząc się po Montmartre i Montparnasse doznałem dziwnego
uczucia, że tu jest mój świat, że chciałbym tu zostać. Ale, co skonstatowałem ze
zdziwieniem, największą frajdę miałem, kiedy samolot Air France dotknął kołami
lotniska Okęcie, a ja wsiadłem w autobus i pojechałem na Grochów do mamy, żeby
dać jej medalik, kupiony w Notre Dame. Pomyślałem, że moja przestrzeń życiowa
powinna po prostu być otwarta i obejmować Warszawę i Paryż, Poprad i Zakopane,
Milanówek i Kietrz. Niespecjalnie odkrywcze, wiem.
Ale w Polsce dalej był PRL i wypad nad Sekwanę niczego nie zmienił, a jeśli – to
na gorsze, bo pozwolił mi liznąć te lody, które znów znalazły się za szklaną
szybą. Jednak świat gdzieś tam był i czekał. Znajomi z Nowej Zelandii przez
kogoś przesłali zaproszenie. Zanim zacząłem myśleć o pisaniu podania o paszport
emigracyjny, popatrzyłem na globus: Auckland leżało dokładnie po drugiej stronie
Ziemi, gdzie ludzie chodzili do góry nogami, a na Wigilię trzeba było iść w
kąpielówkach na plażę między palmami. No i jak można by mieszkać na stałe w
kraju, gdzie myślałoby się w jednym języku, a mówiło w innym? Zastanawiałem się
nad tym, po ilu latach za granicą zaczyna się mieć obcojęzyczne sny? No właśnie,
obcość… Żeby nie wiem co, nie potrafiłbym tam być „u siebie”, choć ci, którzy
nas do siebie zapraszali zapewniali, że kraj jest przyjazny i wszystkich
„obcych” traktuje prawie jak „swoich”. No i jeszcze w tej sytuacji, w której w
kraju ojczystym można było liczyć tylko na biedę i opresję…
Języków uczyłem się od dziecka, skończyłem studia filologiczne, i jak się potem
okazało, we wszystkich odwiedzanych krajach umiałem się porozumieć. Ale
porozumieć się, a porozmawiać to zupełnie różne sprawy. Przez długi
czas prześladowała mnie apokaliptyczna wizja przedstawiona w anegdocie, jaką
opowiedział mi jeden z polskich speleologów. Kilkuosobowa grupa jechała
eksplorować jakąś jaskinię na Węgrzech. Trzeba było dojechać do Budapesztu, tam
przemieścić się z jednego dworca na drugi i dotrzeć do miejscowości z jaskinią.
Jeden z uczestników wyprawy przez całą drogę z Krakowa nad Dunaj uczył się z
rozmówek pytania jak mamy dojechać stąd do tamtego dworca (tu padała
nazwa). Nauczył się świetnie, więc wszyscy z podziwem patrzyli jak zagadnął w
Budapeszcie jakąś panią, wypowiadając pytanie świetnie po węgiersku. Pani
uśmiechnęła się, odpowiedziała po węgiersku i poszła, a oni zostali z tą
odpowiedzią jak Himilsbach z angielskim. Bo można się nauczyć na pamięć pytania,
ale nie można się nauczyć odpowiedzi.
Po latach w moim kraju znów zrobiło się duszno i trochę beznadziejnie.
Oczywiście, jeszcze nie wsadzają do paki za felieton, jeszcze można słuchać
innych wiadomości niż chce partia, jeszcze swoje poglądy można wyrażać w miarę
publicznie. Ale niewiele z tego wynika, jesteśmy tak jak owi polscy speleolodzy
w Budapeszcie: powiedzieliśmy, cośmy chcieli i jesteśmy tam, gdzieśmy byli.
Przed nami wybory, w których, jak to się uważa, będzie wóz albo przewóz: albo
PiS wygra i wtedy mamy na długo, na pewno dłużej niż na jedną kadencję
przechlapane. Albo przegra i co? Zrobi się milej i normalniej? Bynajmniej. Zanim
się ten bardak posprząta, minie kilka kadencji. A czy ci, którzy zostaną
pokonani, zrezygnują ze swoich ambicji i możliwości dalszego zdobywania władzy i
pieniędzy? Zostaną pozbawieni możności sprawowania urzędów? Wolne żarty… Widział
kto w Polsce skutecznie działający Trybunał Stanu? Wszystkich do więzienia się
nie zamknie, ani wszystkich sądy nie skażą na infamię. Zresztą, nie ma takiego
paragrafu, który pozwoliłby skazać kogoś za chamstwo, głupotę, arogancję,
niekompetencję, łgarstwa, nieznajomość języków obcych, zupełny brak wiedzy o
współczesnym świecie, pobieranie pieniędzy za nic, jeśli pobierający wcześniej
ustanowili prawo, które im na to pozwalało… Czy poseł, którzy będąc w koalicji
rządzącej, przez osiem lat żył medialnie z tego, że lżył opozycję, będąc sam w
opozycji przestanie po chamsku atakować nowych rządzących? Pod tym względem nic
się nie zmieni, a jeśli już, to na gorsze. Niestety, nie wrócą też do kraju
tysiące specjalistów, którzy szukając lepszych pieniędzy i przyjemniejszej
atmosfery niż w kraju oczniali tzw. patriotyzm i wyjechali na saksy. A
ilu nowych wyjedzie, nie chcąc patrzeć na to co będzie po wyborach – bez względu
na to, czy poczują się wygrani czy przegrani…
Ja zostanę. Nie umiem wybrać emigracji realnej, choć emigrację wewnętrzną już
przerabiałem i zapewne będę musiał wybrać ją znowu. Czy będę kierował się
patriotyzmem? Może. Tylko mój patriotyzm jest zdecydowanie inny niż ten, którego
opisy zalewają nas w mediach. Mój patriotyzm nie potrzebuje biało czerwonej
flagi do wymachiwania czy wywieszania na balkonie, bo to trochę tak, jakby
cukier krzyczał na cały głos, że jest słodki. Mój patriotyzm nie skłania mnie do
wyśpiewywania w kościele o tym, by Bóg raczył nam zwrócić wolną ojczyznę, co
zawsze sprowadza się do podtekstowego myślenia, że „moja” ojczyzna jest „mojsza”
niż twoja. Mój patriotyzm nawet nie zmusza mnie do tego, bym w sklepach wybierał
produkty polskie a nie lepsze i tańsze zagraniczne, choć czytałem o tym, że im
krótsza droga od producenta do klienta, tym zdrowiej. Jakoś też nie czuję się
bardziej patriotycznie, gdy tzw. nasi pokonują innych w piłce czy tenisie.
Jednych lubię, innych mniej, wolę żeby wygrali lepsi i oczywiście cieszę się,
jak tymi lepszymi są „nasi”. Ale czy to jest patriotyzm czy po prostu aprobata
dla lepiej grających?
Dawno temu młody – kiedyś – pisarz opowiadał mi, że na spotkaniu autorskim w
Kielcach został zapytany przez młodzież, jaki zespół lubi. Po chwili wahania
stwierdził, że „Queen”, choć „Nirvanę” też. Roześmieli się i powiedzieli, że
chodzi im o zespół piłkarski. Pisarz bez wahania wymienił FC Barcelonę.
Naburmuszyli się, i powiedzieli, że są ciekawi, czy woli „Koronę” Kielce, czy
„Błękitnych” Kielce, czy „Tęczę” Kielce. Spotkanie skończyło się bez sukcesu.
Młodzi kielczanie byli z pewnością patriotami lokalnymi, ale to nie jest mój
patriotyzm. I wcale nie dlatego, że moimi ulubionymi zespołami są „Gronicki” i
LKS Poroniec. Mój patriotyzm zawsze polegał na tym, że starałem się pracować
dużo i uczciwie, płaciłem podatki, choć ze zgrzytaniem zębów, mówiłem i pisałem
w miarę możności poprawnie po polsku i starałem się za granicą zachowywać tak,
by zyskać dla reprezentowanego przez siebie kraju opinię pozytywną. Nie uważałem
Ukraińców, Syryjczyków, Francuzów czy Duńczyków za gorszych dlatego, że nie byli
Polakami. Marzyło mi się, żeby całe Tatry, Lwów i Frankfurt, Paryż i Asuan były
polskie w tym sensie, żebym w Polsce – czy gdziekolwiek – mógł zarobić tyle
pieniędzy, żeby mnie było stać tam pojechać, gdybym chciał i gdyby mój paszport
czy dowód osobisty na to pozwalał. W pewnym sensie stało się to możliwe 1 maja
2004 roku, kiedy weszliśmy do Unii Europejskiej, a jeszcze bardziej 21 grudnia
2007 roku, kiedy weszliśmy do strefy Schengen. I kiedy stać mnie było na
posiadanie takiej ilości euro, które mi ten mój świat oswoiły. Mam nadzieję, że
nie doświadczę tego, że mój dowód osobisty pozwoli mi tylko na wyjazd do
Murzasichla.
Ale największą przestrzenią mojego patriotyzmu jest i pozostanie język polski.
Może to prymitywne, ale znam go najlepiej i tylko w nim potrafię wyrazić to, co
naprawdę czuję. A i to nie zawsze. Bo czasem swoją przestrzeń trzeba zawęzić
tylko do nie wyrażanej słowami myśli.
Tak myślę.