Maciej Pinkwart
15 czerwca 2023
Bańki
Nie, nie, to nie będzie felieton o świętach Bożego Narodzenia, kiedy to będziemy
ozdabiać drzewka (po warszawsku: choinki) srebrnymi lub kolorowymi
bańkami (po warszawsku: bombkami). Zdaje się, że wyszło już z mody, a może
wręcz z użycia medyczne zastosowanie baniek. Kiedyś na każdy kaszel, na każde
przeziębienie stawiano mi bańki. Trochę szczypało, trochę bolało, czasem
parzyło, niekiedy pomagało. Robiły się z tego takie czerwone, a czasem niemal
czarne placki na plecach. Im ciemniejsze, tym wskazywały na gorsze stany zapalne
organizmu. Ciągle miewałem anginy z bólem gardła, ale na szyi baniek mi nie
stawiali. Teraz mamy rozmaitego rodzaju aspiryny i paracetamole, więc bańki
odeszły do lamusa. Czasem pojawiają się w wersji chińskiej jako gumowe
przyssawki. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mi na cokolwiek pomogły.
Bańka bywa niekiedy też środkiem płatniczym, kiedy to ludzie z wyższej kasty
mówią, że coś kosztuje jedną lub kilka baniek. Niestety, nie mówi się tak w
mojej bańce. No, właśnie. Słowo bańka robi ostatnio karierę w
terminologii socjologicznej. Tutaj pojęcie to może określać bardzo różne rzeczy:
środowisko, otoczenie, w którym się przebywa, małą ojczyznę. Dawno, dawno temu,
w czasach, których lepiej nie pamiętać, moją bańką był mój kraj. Potem to
pojęcie, dla mnie, znacznie poszerzyło swój – jak to mówią logicy – desygnat
znaczeniowy: moją bańką, moją ojczyzną stało się coś większego: Europa. Nie
stało to w kolizji z odczuciem, że tą moją bańką, w której czuję się najlepiej,
było Zakopane i Podhale, jako że rodzinny Milanówek stracił to miano w momencie,
kiedy wyprowadziła się stamtąd moja mama i nie miałem już tam do kogo
przyjeżdżać.
Tradycyjnie naszą bańka bywała też nasza rodzina, grupa naszych przyjaciół,
koledzy w szkole i na studiach, w pracy i w miejscach, gdzie czuliśmy się dobrze
i „u siebie”. A potem – całkiem niedawno w skali życiowej takiego dinozaura jak
ja – porobiło się coś takiego, że ta nasza bańka zaczęła pękać, a właściwie
dzielić się na mniejsze banieczki. Trochę
to tak wyglądało, jakby w naszym życiu (powinienem powiedzieć: w naszych
życiach, ale tu na Podhalu mogłoby to zabrzmieć dwuznacznie) pojawiły się takie
plastykowe dziecięce karabiny, które zanurzone w roztworze mydlanym po
naciśnięciu cyngla produkują całą serię małych baniek. Grupy przyjaciół rozpadły
się na własne, swoiste dla każdego bańki zawodowe, towarzyskie, środowiskowe i
co jest specyfiką ostatnich lat – ideologiczne i polityczne. Moją bańką poniekąd
stało się środowisko ludzi, których mam wpisanych w swoim Facebooku jako
znajomych. Choć wielu z nich nigdy nie widziałem na żywo i nie zamieniłem z nimi
ani słowa.
Bańka to nie
aluminiowy baniak na mleko i ścianki ma cienkie, ale strzegę tego, by nikt nie
wepchnął się do niej nieproszony, nikt kto mógłby zepsuć stabilność bańkowego
ciśnienia. Do mojej bańki wpuszczam osoby, co do których mam przekonanie, że
myślą i odczuwają podobnie jak ja: nie mam w sobie za grosz poczucia misji,
chęci ewangelizacji tych, których chciałbym do siebie i do swoich poglądów
przyciągnąć. Gdy okazuje się, że w gronie owych potencjalnych znajomych pojawia
się ktoś, kogo nie zaprosiłbym w realu na kawę czy wódkę – wywalam go
bezlitośnie, czasem banuję, a czasem sam po prostu odchodzę. W mojej
nawet tak teoretycznej bańce, jaką jest Facebook, chcę mieć ludzi, którzy
przynajmniej rozumieją, co ja tam piszę i nie traktują tego jako atak na ich
poglądy czy na ich świętości. A ja nie zamierzam stosować autocenzury. I
korzystam z wolności słowa, póki mogę. Jak ktoś za to będzie na mnie warczał –
znajdzie się poza moją bańką. Nie znajdzie się w moim otoczeniu także miejsce
dla tych, którzy o Wisławie Szymborskiej będą mówić stalinówa, o
Donaldzie Tusku, że to esesman, a o Adamie Strzemboszu, że to okropnie słaby
prawnik.
W czasach PRL-u,
gdy kaganiec światopoglądowy i ciasne buty polityki doskwierały nam o wiele
bardziej, potrafiliśmy się spierać, kłócić, przekrzykiwać – ale mieliśmy
świadomość wspólnoty. Dziś wspólnotę szlag trafił: podzielono nas na sorty
ludzkie tak, że jesteśmy nie tylko w różnych bańkach, ale i w różnych
plemionach. Przyznam, że nie bardzo wierzę, że Donald Tusk, gdy będzie miał po
wyborach taką możliwość, pojedna ze sobą polskich Hutu i Tutsi. Nasze bańki nie
obejmują już nawet całej rodziny – tylko tę część, która myśli tak jak my.
Owszem, w bardziej doświadczonych i mniej impulsywnych towarzystwach potrafimy
się spotykać i rozmawiać z tymi, którzy głosują inaczej niż my i inaczej
spędzają niedziele, ale musimy się strasznie pilnować, by w naszych niewinnych
rozmowach starannie omijać wszystkie rafy: nazwy programów telewizyjnych, które
oglądamy, nazwiska autorów i aktorów, których lubimy, cytaty, którymi się
posługujemy. Przedtem, kłócąc się, akceptowaliśmy różnorodność: ten lubił
blondynki, ten brunetki, ów szatynów, tamta rude, ta białe, tamten czerwone, ten
wytrawne, tamta półsłodkie. Teraz te różnice są jak radiolokacyjne
identyfikatory w nowoczesnych samolotach, od razu pokazujące kto jest swój, a
kto jest obcy.
Dziś z osobami,
które zamierzają głosować na PiS lub Konfederację spotykam się co najwyżej na
jakimś forum obojętnym, miejskim, naukowym czy kulturalnym. Możemy być wobec
siebie uprzejmi i zwykle jesteśmy, ale nie spieramy się – z jednej strony
dlatego, żeby się nawzajem nie urazić, a z drugiej – w poczuciu beznadziejności
wysiłków, zmierzających do przekonania tej drugiej osoby do tego, w co sami
wierzymy. Rzecz jasna, że każdemu człowiekowi, z racji jego człowieczeństwa,
należy się szacunek, z tym, że krok dalej jest już nieco trudniejszy do
postawienia: szacunek nie jest czymś danym raz na zawsze. Rodząc się,
otrzymujemy go w darze, jako coś potencjalnego. Ale potem, gdy wejdziemy we
względną dorosłość, możemy go pomnożyć, zmarnować lub zdefiniować tak, że będzie
on wymagał omijania się szerokim łukiem. Kiedy gdzieś tak w okolicy siódmej
klasy szkoły podstawowej dojdziesz do wniosku, że ani wykształcenie nie jest ci
potrzebne, ani znajomość świata, bo twoja kariera będzie i tak zależeć od
układów i znajomości – wtedy rób sobie co chcesz, ale w mojej bańce ciebie nie
będzie. I to nie jest z mojej strony elitaryzm, ani apartheid, tylko konieczność
izolowania się od infekcji miernoty, chamstwa, a w najlepszym razie agresywnej
arogancji, która karmi się własną ignorancją. Nasze drogi – jeśli się kiedyś
skrzyżowały – rozejdą się czym prędzej.
Oczywiście, bańka, jak to bańka – nie zawsze zdoła
powstrzymać napór tych, którzy chcą nam na siłę wmówić swoje poglądy,
przekonania, światopogląd. To usiłowania daremne, przynajmniej w odniesieniu do
ludzi świadomych tego, jaka rzeczywistość ich otacza. Także i tych, których
bańka obejmuje jedynie samych siebie. Samotność jest niezłym wyborem wobec
konieczności naginania się do czegoś, czego nigdy nie naprawdę zaakceptujemy.
Oczywiście, życie zmusza nas niekiedy do takich kompromisów. W takiej sytuacji
ludzie często oglądają się za inną bańką – taką, która sprawi, że przynajmniej
przez jakiś czas życie się do nas uśmiechnie, bo będziemy na bańce. Kiedyś
wykorzystał to znakomicie bohater filmu Casablanka: gdy gestapowiec major
Strasser pyta Ricka Blaine’a, jaka jest jego narodowość, ten odpowiada:
Jestem pijakiem. A kapitan Louis Renault to komentuje: Co czyni Ricka
obywatelem świata.
Ale wobec obecnej
rzeczywistości – nie tylko polskiej – bycie na bani może nie pomóc. Wtedy zawsze
można pojechać do Białki Tatrzańskiej i znaleźć się na Bani, w basenie
termalnym. Tam, na szczęście, wszystkie konflikty, ideologie i polityki znikają.
A jeszcze bardziej nieistotne będą nasze bańki, gdy udamy się na Bani do sauny.
Ale tam nie wszyscy mogą, a nawet na pewno nie wszyscy powinni się pojawiać.
Wkurza was obecna
sytuacja we władzach? No to wyobraźcie sobie rząd oraz komitet polityczny Prawa
i Sprawiedliwości, zgromadzony w saunie na Bani.
Mam nadzieję, że nie zastałem was przy śniadaniu?