Maciej Pinkwart

3 sierpnia 2023

Balkon

Tutaj wersja video 

 

 

Mam na osiedlu sąsiadów, których bardzo lubię, bo ich nie znam. Mieszkają w innym bloku, ale okno w okno z moimi oknami. Zauważyłem ich przed paroma laty, gdy były ciepłe letnie wieczory, a ja wychodziłem na balkon popatrzeć w gwiazdy. Pojawiali się na swoim balkonie nieczęsto, właściwie tylko wieczorem, czasem po południu. Pewno w dzień pracowali – byli w średnim wieku, chyba jeszcze przed emeryturą. Wychodzili na balkon razem, siadywali na krzesełkach i palili papierosy. Mało było ich widać, bo balkon zasłonięty był sztucznym bluszczem, między liśćmi którego siedział sztuczny sokół, odstraszający gołębie. Czasem pani wychodziła sama w sobotnie przedpołudnie, żeby rozwiesić pranie na suszarce. Małe chmurki dymu unosiły się nad nimi i odpływały w poprzek ulicy, na łąki, za którymi majaczyły dalekie sylwetki gór. Chyba rozmawiali, ale dystans, który dzielił nasze bloki uniemożliwiał podsłuchanie tego, o czym. Całe sylwetki zasłaniał ten bluszcz, widać było tylko głowy, czasem twarze, przysłonięte papierosowym dymem.

Wyjechałem na jakiś czas, wróciłem, przyszło lato, siadłem na balkonie i z przyzwyczajenia spojrzałem na balkon w sąsiednim bloku. Przez dobrych parę dni nic tam się nie działo – balkon był pusty. Pomyślałem, że jest sezon urlopowy, może sąsiedzi wyjechali. Ale nie: wieczorem plastikowe żaluzje bywały spuszczone i sączyło się przez nie światło, w pochmurne dni podnosiły się nieco, nie całkiem, w słoneczne znów zasłaniały wnętrze pokoju. Nie specjalnie miewałem czas, by na swoim balkonie zasiadać godzinami w różnych porach dnia i obserwować sąsiadów, ale sąsiedni pusty balkon smucił mnie i intrygował. Któregoś dnia pojawiła się pani. Tak jak przedtem rozwieszała pranie, zasłaniała okna, niekiedy – rzadko – zapalała papierosa. Ale na balkonie była sama.

Zastanawiałem się, co stało się z panem. Oczywiście, możliwości było wiele. Mógł wyjechać na dłużej niż ja, mógł podjąć pracę za granicą, choć raczej nie był w wieku, kiedy takie decyzje podejmuje się łatwo. Mógł rzucić palenie, nie chciał wąchać dymu, w związku z tym przestał wychodzić z żoną na balkon. Mógł się z panią rozwieść, choć przedtem wyglądało na to, że ich komitywa – wyrażana w tych papierosowych wycieczkach na balkon – jest doskonała. Ale jak wiadomo, pozory mylą, a ludzi łączą nie tylko wspólne nałogi. Mógł też odejść na zawsze tam, skąd się już nie wraca: to się zdarza, podobno, każdemu.

Tak czy inaczej, było puściej. Moje osiedle stało się mniej moje, bo zniknął ktoś, z kim to przywiązanie do miejsca dzieliłem, choć zdalnie i bez znajomości. Balkonowi sąsiedzi byli dla mnie niezbędnym elementem scenografii, do którego przez kilka lat się przyzwyczaiłem – jak do innej pani umiejętnie eksponującej swoją figurę i brawurowo jeżdżącej wyścigowym peugeotem, jak do pana z ratlerkiem, który przy każdej okazji wiesza na swoim balkonie polską banderę morską, jak do bloków, z których każdy, gdy był budowany, był reklamowany jako posiadający najpiękniejszy widok na Tatry, i widok ten po kilku latach był zasłaniany przez następny blok, w którym mieszkania miały mieć najpiękniejszy widok na Tatry – no i miały, przez jakiś czas.

Dziś z panoramy tatrzańskiej widzę tylko okolice Kasprowego Wierchu i Świnicy, ale jak się wychylę – także Gerlach. Jak się wychylę w drugą stronę – dostrzegam jakiś ruch w pokoju sąsiadów, ale nie wiem, czy jest ich dwoje, czy tylko pani.

*

Z szerokiego tarasu balkonowego na piętrze willi „Annoula” w Kardamenie na wyspie Kos z jednej strony widać morze, za którym w odległości 20 kilometrów na wschód majaczą wybrzeża tureckie, a na południe – góry innych wysepek greckiego Dodekanezu. Z drugiej strony, na północny zachód, widać góry w centrum wyspy, a bliżej rozproszoną zabudowę. Wieczorem się uspokaja, turyści odjeżdżają do stolicy wyspy lub rozpraszają się po okolicznych pensjonatach i niewielkich knajpkach, gdzie teraz, poza sezonem, więcej jest Kardameńczyków niż gości. Od prawie tygodnia co dzień o tej porze obserwuję jednego pływaka, bez zmęczenia pływającego dokładnie naprzeciw mojego balkonu, gdzie siadujemy z przyjaciółmi przy dość dobrym czerwonym winie o pięknej nazwie Moderne Allegorie i czekamy na widowiskowy zachód słońca. Pływak wreszcie wychodzi na plażę.

Z zazdrością patrzę na jego sylwetkę. Ma niewiele lat mniej ode mnie, ale o wiele więcej mięśni, mniej tłuszczu i imponującą głowę Zeusa z rzeźby Fidiasza w Olimpii, z siwo-blond włosami na głowie i srebrną, starannie przystrzyżoną brodą. Typowy Grek, który zabłąkał się do współczesnego kurortu po kilku tysiącach lat. Nie ma ręcznika, jest tylko w kąpielówkach, gdzieś przy nabrzeżu rzucił koszulkę polo, którą teraz ubiera, nie czekając aż wyschnie. Przechodzi chodnikiem pod naszym balkonem, mija niewielką uliczkę koło parkingu i wchodzi do knajpki. Siada przy stoliku najbliżej ulicy i mrużąc oczy, patrzy wprost w zachodzące słońce. Po kilku chwilach kelnerka przynosi mu piwo, a potem dosiada się do niego jakieś wesołe, głównie damskie towarzystwo rozprawiające głośno – o czym, nie wiem, nie znam tak dobrze greckiego, zresztą poszczególne słowa giną w przedwieczornym szumie ulicy.

Rytuał wieczornego pływania, popijania piwa i spotkania z młodymi, dość awangardowo ubranymi dziewczynami Zeus powtarza codziennie i codziennie z naszego balkonu obserwuję z zazdrością jego kondycję. Któregoś dnia zostawiam moich towarzyszy na balkonie i pod pretekstem koniecznego wyjścia do sklepu idę do pobliskiej restauracji, gdzie Zeus rozmawia z dwiema dziewczynami. Najwyraźniej cudzoziemki, którym imponuje piękny Grek, może widzą w nim pierwowzór Aleksisa Zorby? Jego angielski wydaje mi się mocno sztuczny, ale podsłuchuję, że rozmowa dotyczy pływania i statku, na którym Zeus podróżuje. Nadal nie wiem, jak się nazywa i skąd przypłynął do Kardameny.

*

Siedzę z laptopem na kolanach i patrzę w niebo, na którym stado jaskółek ściga się z kilkoma samolotami, zostawiającymi smugi kondensacyjne na niebie. Wstał dzień, jeszcze nie jest upalnie, ale nie ruszam się, czekając, aż ogrzeję się na tyle, że będzie mi się chciało zdjąć sweter i zacząć pisać. Świergot ptaków przewierca uszy co mnie cieszy, bo przez parę lat wydawało mi się, że ta część Nowego Targu jest zupełnie pozbawiona latającej fauny. Zapatrzony w stronę lotniska kątem oka dostrzegam lecącą w moją stronę jaskółkę. Nie ruszam się. Siada w najwyższym kątku koło drzwi do pokoju, rozgląda się i nie zauważając mnie najwyraźniej, przykleja do ściany grudkę błota. A może gliny. Odlatuje, po paru sekundach przylatuje druga, przykleja następną grudkę na ściance sufitowej. Budują gniazdo.

Przypomina mi się wejście do niewielkiej tawerny w Vouves, gdzie rośnie podobno najstarsza oliwka na Krecie (takich najstarszych na świecie rośnie na wyspie kilka). Koło wejścia jaskółki-oknówki zbudowały gniazdo. Gospodarze ostrzegają, żeby nie podchodzić: sterta jaskółczego guana pod ścianą jest kilkakrotnie większa od samego gniazda. Teraz myślę, że ochrona przyrody dotyczy także i ochrony mojego balkonu przed guanem. Wstaję, macham rękami. Latają wokół mnie szybciej i najwyraźniej agresywnie, jakbym naruszył ich terytorium, które na razie składa się tylko z kilku grudek błota, przylepionych na ścianie balkonu. To samo dzieje się koło okien sąsiedniego bloku. Tego jednego dnia swoje problemy mieszkaniowe na naszym osiedlu zamierza załatwić kilkadziesiąt par jaskółek. Wieszam w oknie po zewnętrznej stronie kolorową reklamówkę. To samo robią sąsiedzi na osiedlu. Jaskółki odlatują i niebawem odnajdują kilka mieszkań, najwidoczniej pustych, albo czekających na lokatorów, którzy wyjechali na dłużej. Po paru dniach prawie wszędzie tam, gdzie nie ma powiewających reklamówek, pojawiają się gniazda.

*

Ostrożnie przysiadam na balkonie i staram się nie zamykać oczu. Wysiedlone jaskółki najwidoczniej mnie widzą i pikują w moją stronę jak małe bombowce, po czym w ostatniej chwili podrywają lot i lądują na ścianie balkonu piętro wyżej. Tam zdaje się mają bazę. Chronię oczy okularami, pamiętny losu Hioba, którego dobry Bóg za jego oddanie poddał próbie, nasyłając na niego ptaki, by mu wypaliły oczy guanem.

*

Zagaduję wreszcie gospodarzy Annouli o Zeusa, który właśnie nas mija i znów idzie na randkę z kolejnymi pięknościami Kardameny. Znają go. Z domu ma przeszło 700 kilometrów do morza, konkretnie do Zatoki Meksykańskiej, więc pływać przyjeżdża co roku na Kos. To Amerykanin, nazywa się Joshua Brown, jest baptystą i mieszka w Oklahomie.

*

Pogodnym wieczorem znów patrzę w okna sąsiadów, mających balkon naprzeciwko mnie. Tym razem żaluzje nie są spuszczone. Słabe światło oświetla pokój. Pani krząta się w środku, jakby przynosząc coś do jedzenia. Wyobraźnia pracowała mi zbyt mocno. Bo po chwili oboje wychodzą na balkon, małe obłoczki dymu płyną w stronę, gdzie do niedawna było widać Tatry. Ucieszyłem się, że znów są, że są razem i że są na tyle zdrowi, że nie muszą rzucać palenia. Bardzo ich lubię, bo ich nie znam.

 Teraz znów wyjeżdżam i nie wiem, czy kiedy wrócę, będę miał jeszcze możliwość lubić kogoś, kogo nie znam. Zastanawiam się też, czy przyjdzie chwila, gdy to sąsiedzi zaczną się zastanawiać, dlaczego na balkonie vis-a-vis zabrakło faceta, którego nie znali. Czy wyjechał na urlop, czy się wyprowadził, czy wyszedł na papierosa w Tatry.

 

 

Poprzednie felietony