Maciej Pinkwart
17 sierpnia 2023
Akt przerywany
Przerywanie jest niezdrowe. I w dodatku, per saldo, nieskuteczne. Efekty mogą
być nieoczekiwane. Na razie mam na myśli rozmowę. Ale rozmowa jest w zaniku. Nie
od dziś wiadomo, że dla wielu osób najwyższą formą dialogu jest monolog.
Codziennie obserwujemy pożałowania godne obrazki, kiedy to w studiu
telewizyjnym, czy na korytarzu sejmowym, czy na konferencji polityków jakiejś
partii pojawia się polityczne chamidło i niekiedy bez żadnego związku z
wypowiedzią adwersarza, wyklepuje swój przekaz dnia, zagłuszając „rozmówcę”, od
czasu do czasu wtrącając rytualny zwrot: Ja panu/pani nie przerywałem.
Fakt, że przerywał, nie ma znaczenia.
W owych żałosnych scenkach pojawiają się – niejako w charakterze bohaterów
drugiego planu – dawno obumarłe, lub odwrócone pojęcia, którym czas i niemądrzy
ludzie nadali znaczenie przeciwstawne do kiedyś obowiązujących. Weźmy na
przykład słowo: polityczny. Czy ktoś jeszcze jest w stanie uwierzyć, że kiedyś
znaczyło to grzeczny, miły, dobrze wychowany – czego jakieś echo dźwięczy
do dziś w angielskim polite? Gdy w dawnej literaturze znajdziemy
informację, że któryś z bohaterów został ranny w niepolitycznym miejscu,
to oznaczało, że trafili go w tyłek. A kto jeszcze pamięta, że język
parlamentarny, to kiedyś był język, zgodny z dobrymi obyczajami? Bo w
parlamencie rozmawiano (parlare, parler – to mówić, rozmawiać). Dziś należy to
do przeszłości: polski parlament służy do wrzasków, obelg, kłótni, zagłuszania i
odbierania głosu, wyzwisk pod adresem zdradzieckich mord, a w wolnych chwilach
do modlitw, występów cyrkowych, mówienia wierszy, szyderstw, niekiedy też do
obwieszczania narodowi woli Jarosława Kaczyńskiego w postaci kuriozalnych
dokumentów, przebranych w kostium aktów prawnych.
Orwellowską metamorfozę przeżyło też słowo kłamstwo. Wszystkie strony
narodowego sporu zarzucają przeciwnikom (a przeciwnicy PiS-u są wrogami narodu
polskiego, pamiętajmy o tym!) kłamstwo, przy czym jedna ze stron z zarzutu tego
zrobiła rytualną mantrę, nie fatygując się bynajmniej, żeby podać choć jeden
przykład. Dokładniejsza analiza pokazuje jednak, że kłamstwem jest dla PiS-u
ujawnianie przez przeciwników (sorry: wrogów) jakichkolwiek niewygodnych dla
władzy prawd. Zwykle wiąże się to z aferami, które już też przestały być
nazywane aferami, bo pojęcie to się zdewaluowało i teraz afery są tylko
pożałowania godnym, niewłaściwym czy przestępczym postępowaniem partii władzy.
Podobnie uczciwość, rodzina, chrześcijaństwo, solidarność… Wszystkie te pojęcia
– i o wiele więcej – stały się maskami, wkładanymi przez tych, przed którymi
akurat staje reporter z mikrofonem i kamerą. Czasem nie ma nawet masek, ale już
tak się przyzwyczailiśmy do tego codziennego teatru, że nie wierzymy nawet w
prawdę.
Chcielibyśmy już wyjść na świeże powietrze, a przynajmniej do baru w czasie
antraktu, ale prawdę powiedziawszy nie wiemy, czy i kiedy zakończy się obecny
akt tej sztuki, nie wiemy nawet czy jesteśmy na widowni czy na scenie, czy
jesteśmy publicznością, czy aktorami-wolontariuszami, wciągniętymi do akcji
tylko dlatego, że historia nas ogarnęła i nie sposób się z niej wywikłać bez
strat. Jedno wiemy na pewno – to, czego od pewnego czasu doświadczamy, jest
przerwą w normalnym życiu, logice, systemie prawnym i kulturze, w której się
dotąd odnajdywaliśmy.
Czy nadchodzące wybory przerwą ten chocholi taniec? Jestem prawie pewny, że nie.
Oczywiście, tak jak każdy, biorę pod uwagę trzy możliwości: 1. Oni wygrają. 2.
My wygramy. 3. Wybory się nie odbędą. Ale żadna z tych możliwości nie
rozstrzygnie definitywnie ani o przyszłości naszej, ani tym bardziej – o
przyszłości naszego kraju. Gdy wygra tak zwana zjednoczona prawica, czyli
Kaczyński pod rękę z Ziobrą, ciągnąc na sznurku kilka przystawek - będzie tak
jak dotąd, bo zupełnie nie wierzę w radykalną faszyzację Polski, nawet gdy
języczkiem u wagi stanie się flirtująca z brunatnym, czarnym i czerwonym
Konfederacja. Na to nie pozwoli nasz instynkt samozachowawczy. Nie wierzę też w
możliwość orbanizacji czy erdoganizacji Polski, z tych samych powodów plus
jeszcze jeden: pozwalamy do pewnego stopnia brać się za mordę, w imię doraźnych
korzyści materialnych czy zwykłego świętego spokoju, ale od pewnego momentu
działamy tak jak kierownica w nowoczesnym samochodzie: im auto szybciej jedzie,
tym większy opór stawia przy próbie skrętu. Najbardziej prawdopodobne jest to,
że prawica nie będzie miała samodzielnej większości i po kilkutygodniowych
próbach kałużyzacji niektórych posłów z Konfederacji czy Trzeciej Drogi
nie uzyska wotum zaufania i prezydent będzie zmuszony rozpisać nowe wybory, na
które pójdzie 20 % elektoratu… Podobny scenariusz jest możliwy w sytuacji, kiedy
wygra tak zwana demokratyczna opozycja. Bo, niestety, na skutek głupiej polityki
jej przywódców, opozycja nie uzyska przewagi wystarczającej do zdominowania
sceny politycznej. A jeśli nawet ją uzyska – to nie na tyle dużą, by móc
odrzucać weta prezydenta i zmienić zasady działania Trybunału Konstytucyjnego,
więc przez kolejne lata zostanie z tą wygraną jak Himilsbach z angielskim. A w
takich okolicznościach nie da się spokojnie i zgodnie z prawem rządzić nie dla
samego rządzenia, tylko dla dobra Polski, mając przeciwko sobie Andrzeja Dudę i
cały ten rząd opozycyjny, który prezydent natychmiast stworzy przy swojej
kancelarii, Julię Przyłębską z Krystyną Pawłowicz i Stanisławem Piotrowiczem,
e-PIS-kopat, dyrektora z Torunia, legion strażaków i górników, koła gospodyń
wiejskich w strojach regionalnych, Związek Podhalan z ciupagami, amerykański
Ku-Klux-Klan i Magdalenę Ogórek, no i przede wszystkim wszystkich pretorianów
nieoczekiwanie emerytowanego zbawcy ojczyzny. Przy pierwszej nadarzającej się
okazji prezydent rozwiąże parlament i nastąpi przerwa w tej kulawej demokracji.
I wreszcie możliwość trzecia: rosnące zagrożenie ze strony Prigożyna, czyli
odkrycia towarzyskiego i wybitnego talentu gastronomicznego kucharza Putnia,
ciepłego człowieka z Białorusi, Alaksandra Ł. oraz samego Władimira
Władimirowicza daje wicepremierowi i jego służbie bezpieczeństwa tak zwany
asumpt do wprowadzenia stanu wyjątkowego na terenie – powiedzmy – powiatu
suwalskiego. No i po wyborach, bo konstytucja, którą w tak dużym poważaniu mają
nasze władze, zabrania organizowania wyborów w czasie trwania owego stanu
błogosławionego.
Ten projekt nr 3, co prawda, nie rozwiązuje problemu, bo stan wyjątkowy może być
wprowadzony najwyżej na 90 dni, a potem można go za zgodą Sejmu, wciąż tego co
do tej pory, przedłużyć tylko raz i tylko na 60 dni. To daje pięć miesięcy
kolejnej przerwy w demokracji i czas na zapudłowanie wrogów polskiego narodu
(no, a wiemy kto jest wrogiem polskiego narodu), a jeśli to się nie uda – to na
spakowanie się, dokonanie stosownych przelewów, zniszczenie dokumentów i
wyczarterowanie samolotu do Ułan Bator.
„Akt przerywany” Różewicza to sztuka o niemożności napisania sztuki. Dziejące
się od lat akty przerywane w polskiej polityce, to czkawka pokazująca
nieumiejętność rządzenia i brak perspektyw sprawowania władzy, której jedynym
celem jest… sprawowanie władzy. A co z nami, co z Polską, co z demokracją,
poczuciem bezpieczeństwa nie tylko zewnętrznego, ale i wewnętrznego? Nie ma na
to dobrej odpowiedzi, ale też nie powinniśmy udawać, że skoro tak niewiele od
nas zależy, to w czasie wyborów zostaniemy w domu i zobaczymy, jak się ta cała
awantura skończy. Niestety – jeśli się skończy bez nas, to nawet nie będziemy
mieli tej satysfakcji, że próbowaliśmy. I nie będziemy mieli nawet możliwości
wyrażania pretensji do samych siebie, żeśmy czekali, aż ktoś wybierze z ognia te
kasztany. Nie wybierze. Wybrać musimy sami i obyśmy wybrali dobrze – jeszcze
jest czas, by ci, na których chcemy postawić, przedstawili nam mądre propozycje.
Chociaż, obawiam się, że mądrość jest w dzisiejszych czasach towarem mało
poszukiwanym.