Maciej Pinkwart

Rzeczy, odcinek 5. Żyletka

 

12 maja 2022

Tutaj wersja video na YT

 

Znajoma, która brawurowo odbywa kurs na prawko, pochwaliła się, że oto podczas jazdy z instruktorem zaparkowała na żyletkę. Zrozumiałem, że zatrzymała auto bliziutko, ciasno, tuż obok innego auta. A więc żyletka jest dla niej metaforą czegoś bardzo cienkiego. Co, oczywiście, ma mocne zakotwiczenie w rzeczywistości. Musiałem jednak zrobić minę pełną niedowierzania, a może zapytałem, jak wobec tego ona i instruktor mogli wysiąść z auta, zaparkowanego na żyletkę, bo naskoczyła na mnie, atakując ostro, jak żyletką. Bo żyletka to równocześnie coś niezwykle ostrego. To też się zgadza. Zastanawiam się wszakże, kiedy znajoma ostatni raz mogła widzieć prawdziwą, nie metaforyczną żyletkę. Czyli ostry, cienki, twardy i specjalnie wyprofilowany kawałek stali, służący ludziom do pozbawiania się części owłosienia podczas procedury skomplikowanej, ryzykownej i zabierającej mnóstwo czasu.

Zanim w 1895 roku Amerykanin (a nie Francuz, jak się zwykle uważa) King Camp Gillette wymyślił, a dziesięć lat później rozpropagował wymienne ostrze ze stali, które zyskało miano od jego nazwiska – ludzie od czasów epoki kamiennej golili się kawałkiem czegoś ostrego: krawędzią skorupy morskiego małża, krzemiennym lub łupkowym ostrym kamieniem, przypominającym sierp narzędziem z brązu, wreszcie brzytwą, która była nie tylko narzędziem estetycznym, ale i białą bronią. Krew lała się strumieniami, ale cel bywał osiągnięty: insekty i pasożyty traciły schronienie, jakie im dawał gęsty zarost, kobiety zyskiwały wzruszającą, dziecięcą gładkość skóry, co prawdopodobnie podnosiło ich atrakcyjność, a wojownicy pozbawiali się bród, za które wróg mógł ich chwycić na polu bitwy, ułatwiając sobie, z przeproszeniem, podrzynanie gardła. Aż mister Gillette wymyślił kawałeczek cienkiej stali z odpowiednimi otworami, który wkładało się do niewielkiej maszynki z rączką i mocno przykręcało, nadając żyletce odpowiednią stabilność. Potem trzeba było tylko zmiękczyć włosy na gębie czy gdziekolwiek indziej przy pomocy mydła, najlepiej spienionego dzięki specjalnemu pędzlowi – i można było rozpoczynać całą, trwającą niekiedy kilkanaście minut operację.

Pierwszy raz maszynkę do golenia miałem w ręku w wieku może sześciu lat. Nie żebym tak wcześnie zarastał, tylko szalenie fascynowała mnie procedura golenia, którą celebrował mój ojciec. Codziennie rano (a niekiedy także drugi raz wieczorem) stawał przed lustrem umieszczonym nad kuchennym zlewem (łazienki w milanowskim domu nie mieliśmy), otwierał pozłacane (no, w każdym razie żółte) puzderko, wyłożone fioletowym pluszem, w ogromnym skupieniu skręcał wszystkie elementy maszynki do golenia, po czym namydlał twarz, mocno zaciskając usta, w efekcie czego po chwili wyglądał jak biała maska z czerwonymi, kontrastującymi wargami. Dla mnie w tamtych czasach upodabniał się, trochę paradoksalnie, do białego Murzyna, właśnie przez te wyeksponowane wargi. Wiem, że biały Murzyn to określenie metaforyczne, i że w ogóle nie wolno teraz mówić Murzyn, bo to jest dla Murzynów obraźliwe. Wiem co mówię, bo pierwszego w życiu Murzyna widziałem pod tylko co oddanym do użytku Pałacem Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina w czasie piątego Międzynarodowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w Warszawie w 1955 roku. Był prawie biały, tylko wargi miał wyeksponowane, choć bez mydła. Ten Murzyn oczywiście, bo na pałac w zasadzie w ogóle nie zwróciłem wtedy uwagi, interesowała mnie międzynarodowa młodzież, bo miałem już przeszło sześć lat i ciągnęło mnie do wielkiego świata. A mama przywiozła mnie pociągiem z Milanówka do Warszawy, żeby mi pokazać ten wielki świat, reprezentowany przez Murzyna. Ale nie mówię tu o Murzynach, zwłaszcza, że o Murzynach nie można mówić: Murzyni, tylko o własnym ojcu, który zresztą po namydleniu był bardziej biały niż mu się to należało, z racji zachodnioeuropejskiego pochodzenia. Po czym chwytał się lewą ręką za nos, a prawą skrobał się po twarzy, z chrzęstem pozbawiając się twardego zarostu. Nie pamiętam swojego taty nieogolonego, w zasadzie nie pamiętam go też by w ciągu dnia nie nosił krawata. Ale krawat to inna historia, która będzie opowiedziana kiedy indziej.

Kiedyś, widząc mają fascynację procesem golenia, namydlił mi twarz (pamiętałem, by mocno zacisnąć wargi i, na wszelki wypadek, oczy!), wyjął żyletkę z maszynki i kazał się ogolić samą metalową, ale tępą krawędzią złotego urządzenia. Po czym sam się musiałem umyć z tego mydła. Byłem strasznie dumny, ale mama krzyczała, bo nachlapałem po całej kuchni.

Pierwsze regularne golenie rozpocząłem tuż po maturze, kiedy szykowałem się do wyjazdu na studencki obóz przygotowawczy. Miałem własną maszynkę i kupiłem do niej kilka żyletek marki Polsilver, które właśnie zastąpiły wcześniejsze ostrza o nazwie Rawa-Lux, złośliwie przechrzczone na Krwawa-Lux, z uwagi na efekty golenia. Potem albo się goliłem, albo zapuszczałem brodę. Wygląd zmieniałem, rzec można, cyklicznie. Ale dzięki żyletkom, a właściwie przez żyletki postanowiłem porzucić stolicę i w efekcie przeniosłem się do najwyższej dziury w Polsce. Nie miałem wtedy mieszkania, praca dziennikarska w pierwszej połowie lat 70-tych nie była specjalnie satysfakcjonująca, urodziło się nam dziecko, a w Warszawie pojawiły się brutalne bandy chuliganów, nazywanych gitowcami. Git to oczywiście w grypserze więziennej to samo co gut, dobry człowiek, w przeciwieństwie do nie-ludzi, na przykład zwykłych obywateli czy, co gorsza – hipisów. Mówiono, że gitowcy chodzą po ulicach z żyletkami w rękach, podchodzą do samotnych przechodniów, przeciągają im po twarzach ostrzem, pozostawiając na policzku spływający krwią krzyż. Miejska legenda dodawała do tego, że potem odchodzą, mówiąc do swojej ofiary, nie wiedzieć czemu po angielsku: Red Cross… Go to hospital…

Cóż, ani w Kietrzu, gdzie przez jakiś czas byłem wicedyrektorem PGR-u do spraw pracowniczych, ani potem w Zakopanem, gdzie byłem…, no, mniejsza z tym – nie było gitowców, co nie znaczy, że trafiłem tam na beztroskie krainy szczęśliwości. Żyletki wciąż mieszkały w łazience i – jeśli akurat nie miałem brody – goliłem się codziennie. Nie było jeszcze mody na niechlujów, którzy prezentując swoje nieogolone mordy w studiach telewizyjnych, na estradach czy w Ministerstwie Edukacji i Nauki pokazują nam, że estetyka się zmieniła albo wyszła z mody. Niedogolona gęba faceta ma pokazywać jego męskość (szybko mi odrasta), zaangażowanie w pracę (nie mam czasu się ogolić) i bycie ponad mieszczańskimi drobiazgami (zajmuję się poważniejszymi sprawami), ale tak naprawdę każe się zastanowić, czy facet ma czyste skarpetki.

Żyletki przez długi czas pełniły jeszcze jedną ważną funkcję: gdy stępiły się już nieodwracalnie i nie pomagało nawet ich ostrzenie w specjalnie konstruowanych piramidkach – jak wiadomo, pobyt w piramidzie, w konkretnym miejscu jej wnętrza pomaga na wszystko, uzdrawia, przenosi do gwiazd i ostrzy żyletki – wykorzystywało się ostrza do temperówek. Żyletkę wkładało się do innej specjalnej konstrukcji, między dwa kawałki wyprofilowanej tekturki, a potem plastiku i już można było ścinać drewnianą obudowę ołówka. Żyletka czasami się łamała, a czasami nie, czasami też obcinaliśmy sobie koniuszki palców, a czasami nie. W kwestii golenia żyletka w zasadzie z czasem poszła w odstawkę, zastąpiona rozmaitymi jednostronnymi maszynkami jednorazowymi. Zawsze chciałem kiedyś stać się taki bogaty, żeby maszynką jednorazową golić się co najwyżej dziesięć razy. Na razie jeszcze tego nie osiągnąłem, ale staram się. Próbuję też przyzwyczaić się do maszynki elektrycznej. Goli, jak mi się wydaje, nawet lepiej od metalowej, ale potem broda szybciej odrasta.

Na szczęście, metaforyka żyletkowa nadal ma się dobrze, nadal mieścimy się gdzieś (lub nie…) na żyletkę, nadal o ostrej, w sensie erotycznym, kobiecie, mówimy (niektórzy mówią…) żyleta. W tym miejscu z sentymentem wspominam Pamelę Anderson, główną bohaterkę jednego z najgorszych filmów końca XX wieku, który w polskich kinach wyświetlany był właśnie pod nazwą Żyleta. Tym określeniem nazywano główną bohaterkę Barbarę Kopetski. W amerykańskim oryginale film nazywał się jeszcze gorzej, Barb Wire, czyli w wolnym przekładzie Baśka Drucik, choć pewno chodzi o coś innego niż pomyśleliście: barbed wire to drut kolczasty. Jeśli nie może być grzecznie i łagodnie – jak film ten nazywa się po portugalsku: Bela e Perigosa, śliczna i niebezpieczna, to już niech będzie Żyleta.

Pozostałością dawnej historii polskiego przemysłu żyletkowego, który po latach wraz z europejskimi oddziałami firmy Gilette stał się częścią przemysłu rosyjskiego, więc uważajcie, czym się golicie – jest słynna Żyleta, czyli północna trybuna na piłkarskim stadionie warszawskiej Legii, gdzie dawniej była reklama żyletek Irydium. Tam właśnie siadają i tam urządzają swoje, że tak powiem, happeningi najzagorzalsi kibice tej drużyny i tę część obiektu najchętniej pokazują w rządowej telewizji.

Wspominałem na początku, że nazwisko wynalazcy rzeczy, która jest bohaterką dzisiejszego felietonu kojarzy nam się raczej z Francją niż Stanami Zjednoczonymi. Cóż – USA są krajem rozmaitych nazwisk i imigrantów z rozmaitych krajów. Żyleta Barbara Kopetski też nam się z Ameryką kojarzy słabo. A pan Gillette jest, być może, amerykańskim kuzynem francuskiego propagatora innego urządzenia, usuwającego zarost jednorazowo i definitywnie. Ten Francuz był lekarzem i nazywał się Joseph Ignace Guillotin.

 

 

Poprzednie felietony