Maciej Pinkwart
Rzeczy, odcinek 6. Zwis męski
19 maja 2022
Czy Państwa też śmieszy w dzisiejszych czasach sformułowanie: „nie wypada”? W
sumie śmieszyć nie ma co, bo jest raczej czymś smutnym, że to, czego kiedyś nie
wypadało robić, mówić, wkładać na siebie, czytać, pisać i oglądać mogłoby teraz
wyglądać na normę, gdyby nie to, że norm też już nie ma – no może poza tzw.
polską normą, co samo w sobie już brzmi jak ironia, jeśli nie dotyczy np.
PN-82/B-02003, w zakresie podstawowych obciążeń technologicznych i montażowych.
Kiedyś mężczyźnie nie wypadało pokazać się w teatrze, na przyjęciu czy
oficjalnym spotkaniu inaczej niż tylko w marynarce i krawacie. Potem normy się
nieco rozluźniły, więc krawaty owszem, były, ale też rozluźnione,
niedociągnięte, przy niezapiętych kołnierzykach koszuli. Widząc to po raz
pierwszy podczas przemówienia jakiegoś, pożal się Boże, męża stanu, pomyślałem,
że mąż ów przytył w szyi i nie miał czasu kupić nowej koszuli, ale potem stało
się to nagminne. Następnym etapem dekrawatyzacji było nie wkładanie owej męskiej
ozdoby i paradowanie w koszuli pod marynarką rozpiętej, i to bynajmniej nie z
kołnierzykiem wykładanym
à la
Słowacki, tylko zwyczajnym. Notabene, poziom, czy może raczej: pion rozpięcia
miał też znaczenie: rozpinanie tylko jednego guzika znamionowało osobę
stateczną, niechętnie podążającą za trendami mody, dwa guziki rozpinał luzak i
człowiek otwarty wobec ludzi, trzy i więcej ktoś, kto udawał macho i wydawało mu
się, że widok jego nagiego, zwykle gęsto owłosionego torsu, gdzie wśród kudłów
połyskiwał złoty łańcuch, albo krzyżyk komunijny, rzuci na kolana (ma się
rozumieć – na jego kolana) całą okoliczną płeć piękną, przy czym rodzaj
przyrodniczy owej płci był kwestią drugorzędną. Ostatnio wszakże obserwuje się
powrót krawatu do łask – zarówno na mównicy sejmowej, jak i w studiach
telewizyjnych politycy, a niekiedy także i dziennikarze manifestują porządnie
zawiązane krawaty, choć rzecz jasna nie wszyscy i nie w każdych okolicznościach.
Ubiór polityka, zwłaszcza takiego ważniejszego, wiąże się z okolicznościami, w
jakich pokazywać go będzie telewizja. W Sejmie czy Parlamencie Europejskim –
garnitur, podczas kibicowania nieszczęściu – kurtka i buty wojskowe przy pożarze
czy katastrofie budowlanej, przy powodzi – kurtka z kapturem i gumofilce. W
studio TVP – marynarka bez krawata, w studio TVN – sweterek. Podczas poświęcenia
rzeźni miejskiej – krawat i marynarka luźna, podczas poświęcenia sali porodowej
w szpitalu – kitel lekarski i czapka pielęgniarska.
Co do rodzajów węzłów krawatów, najczęściej nie mają one nic wspólnego ani z
rodzajem, ani z okolicznościami, w jakich krawat wraz z jego posiadaczem
występuje. W zasadzie najpopularniejszy wydaje się być asymetryczny węzeł
włoski, często występujący pod angielskim pseudonimem four-in-hand.
Bardziej eleganccy panowie stosują skomplikowany symetryczny węzeł windsorski
lub jego odmianę, u mnie w domu nazywaną wirginia. Krawat z już uformowanym
węzłem, przechowywany w szafie w formie zawiązanej występuje, jak mi się wydaje
tylko u jednego polityka, który ma najmniej czasu, bo ma na głowie całą Polskę,
w dodatku także Węgry i kawałek Włoch. Krawat w formie muszki został całkowicie
skompromitowany przez polityka, który swoją działalność publiczną pomylił z
pracą w cyrku, co uczynić jest stosunkowo łatwo, bo Sejm ma architektonicznie
kształt do cyrku podobny, a zachowania wielu zatrudnionych tam osób przypominają
zachowania raczej klaunów niż woltyżerek, no może także zapaśników w stylu
Pytlasińskiego czy Cyganiewicza. Krawaty na gumce występują rzadko i w ukryciu.
Kobiety w krawatach pojawiają się nie często i jakby manifestacyjnie: albo
eksponując swoją antykobiecość, w marynarkach i koszulach z okrągłymi
kołnierzykami, albo eksponując kobiecość, nosząc tylko krawat.
Powoli odchodzi do historii krawat obowiązkowy, stosowany w tzw. dress-code w
instytucjach wysokiego zaufania publicznego, jak na przykład firmy
ubezpieczeniowe czy banki. Jak się jednak wydaje, zaufanie publiczne w
dziedzinie bankowości w Polsce zbliża się do poziomu zaufania publicznego do
kabaretów, więc być może i krawaty także przestaną tam obowiązywać. Kościelna
wersja krawata w postaci koloratki u tzw. nowoczesnych księży także odchodzi w
przeszłość. A w ogóle to krawaty zawdzięczamy żołnierzom, którzy jeszcze w
czasach rzymskich i starochińskich nosili fantazyjnie zawiązywane chusty, co
szczególnie upowszechniło się wśród najemników chorwackich. Oddział taki służący
w wojskach króla Ludwika XIV, przyozdobiony chustami z węzłem zawiązanym pod
brodą tak się spodobał w Paryżu, że ową chustę zaczęto nazywać tym samym mianem,
co jej posiadaczy – od słowa Croate zrobiło się
cravate, no i potem się już rozeszło wraz z francuską modą po całym świecie.
Mężczyźni z mojego pokolenia widywali
krawaty na szyjach swoich ojców codziennie. Jak już wspominałem, tato nosił
krawat i do marynarki, i do rozpinanego swetra, nazywanego blezerem. A nawet do
swetra w serek. W zasadzie – poza długimi, niestety, okresami, kiedy chorował i
w piżamie paradował przez cały dzień – bez krawata go nie pamiętam, więc i ja
chciałem ów męski atrybut nosić jak najwcześniej. Zasadniczo taka krawatowa
inicjacja przychodziła wraz z pierwszym garniturem, który zakładało się do
pierwszej komunii. Patrzę na swoje zdjęcie z 1956 r. – nie mam na nim krawata!
Miękka biała koszula z zapiętym kołnierzykiem zapewne lepiej pasowała do
ciemnego garnituru, w którym marynarce towarzyszyły… krótkie spodenki. Nikogo to
nie szokowało, bo ta moda przyszła do Milanówka, nazywanego wówczas
małym Londynem z wysp brytyjskich, gdzie wielu z nas miało swoich krewnych, ja też, i
stamtąd nadszedł garnitur. Ale na pokomunijnym zdjęciu klasowym sporo kolegów
już ma krawaty.
Potem tato nauczył mnie owych dwóch
podstawowych węzłów, z których używam do dziś jedynie
windsora w wersji uproszczonej. Przez długi czas miałem tylko dwa krawaty i to
mi zupełnie wystarczało. W latach 70-tych, w ramach intensywnej polonizacji
połączonej z ludowością, narodowy w formie i socjalistyczny w treści handel
zaczął nazywać krawat zwisem męskim
ozdobnym. W tym samym czasie często
używane w moim domu śliniaczki (wytłumaczcie kilkumiesięcznemu panu, żeby nie
pluł po ubranku marchwianą przecieranką!) można było kupić pod nazwą
podgardle niemowlęce.
Najciekawsze były wprowadzane wówczas podgardla plastikowe z małym zbiorniczkiem
u dołu, skąd zwrócone przez konsumenta potrawy można było zebrać i ponownie
podać doustnie. Praktyczne i oszczędne…
Potem, kiedy los rzucił mnie do PGR-u
na dalekich peryferiach Opolszczyzny, zacząłem się na codzienny krawat snobować,
chcąc zdecydowanie odróżnić się od siermiężnej rzeczywistości, która mnie
otaczała. Do pracy krawat i marynarka, w domu wieczorem krawat pod swetrem, na
stole koniak Martell i paprykarz szczeciński – tylko takie luksusy zapewniały
„Delikatesy” w Kietrzu, gdzie przez kilka miesięcy próbowałem budować drugą
Polskę. Nie wyszło i tak trafiłem do Zakopanego, gdzie już była trzecia Polska,
reaktywowana niedawno po wojnie, choć nieco mniej elegancka niż ta poprzednia.
Tutaj nosiłem pod szyją wszystko – krawaty i muszki, aksamitki, czarne fulary i
kolorowe fontazie, apaszki i arafatki. Jednak krawaty kolekcjonowałem i z
własnych zakupów, i z prezentów rodzinno-towarzyskich. Kiedy zacząłem prowadzić
koncerty i pokazywać się w okolicznościach, które uważałem za uroczyste -
wypadało mi wyglądać tak, żeby sprawiać pozory człowieka statecznego i
okazującego także swoim strojem szacunek dla publiczności. Atrybutem owego
szacunku był krawat. Moje krawatowe zbiory powoli rozsadzały szafę. Ale nigdy
nie zapomniałem wspaniałej frazy z wystawianej w naszym uniwersyteckim Teatrze
„Wagant” Pluskwy Majakowskiego, kiedy to brawurowo grany przez Tomka Miłkowskiego
towarzysz Prisipkin, wchodzący przez ożenek do wyższych handlowych sfer okresu
Nowej Polityki Ekonomicznej otrzymuje od Olega Bajana rady z dziedziny
savoir-vivre’u, między innymi tę:
nie wkładajcie dwóch krawatów jednocześnie, zwłaszcza w różnych kolorach…
No i zacząłem się z krawatami rozstawać, ograniczając swój stan posiadania do
kilku.
Ale tak naprawdę zniechęciłem się do
krawatów tam, gdzie powstała na nie moda: w Paryżu, kiedy to na Polach Marsowych
koło Wieży Eiffla zobaczyłem łachmaniastego kloszarda, który z miną dworzanina
Ludwika XIV wyprowadzał na spacer psa, mającego na szyi elegancką czerwoną
bandankę. Pies był rasy bokser. Nie jestem rasistą, więc mi się to spodobało i
postanowiłem zaadaptować to dla siebie.
Z rasizmu można się w Paryżu wyleczyć,
można też stać się rasistą, w zależności od sytuacji. Doświadczyłem obu opcji. O
swojej niechęci do paryskich przedmieść dziś nie powiem, bo mi nie wypada. Do
akceptacji równości rasowej przekonały mnie dwie okoliczności. Najpierw przed
Teatrem Champs-Elysées zobaczyłem na podjeździe elegancki samochód, z którego wysiadł szofer
w liberii i otworzył drzwi dżentelmenowi w stroju dość oryginalnym, ale
niewątpliwie uroczystym. Szofer był biały, dżentelmen był czarny. Potem zacząłem
zauważać na ulicach Paryża ludzi o ciemnej, czasem wręcz czarnej cerze i z
zupełnie europejskimi rysami oraz ludzi zupełnie białych o cechach
negroidalnych. Dość oczywiste w kulturze, w której mieszane małżeństwa są normą.
U nas do dziś trudno akceptowalne. Z Murzynem? Nie wypada…
W moim wieku rozważania dość teoretyczne. Mnie w zasadzie już nic nie wypada. O,
przepraszam, z pewnym wyjątkiem. W moim wieku jedyne, co zwykle wypada, to dysk.