Maciej Pinkwart

Rzeczy, odcinek 6. Zwis męski

 

19 maja 2022

Tutaj wersja video na YT

 

Czy Państwa też śmieszy w dzisiejszych czasach sformułowanie: „nie wypada”? W sumie śmieszyć nie ma co, bo jest raczej czymś smutnym, że to, czego kiedyś nie wypadało robić, mówić, wkładać na siebie, czytać, pisać i oglądać mogłoby teraz wyglądać na normę, gdyby nie to, że norm też już nie ma – no może poza tzw. polską normą, co samo w sobie już brzmi jak ironia, jeśli nie dotyczy np. PN-82/B-02003, w zakresie podstawowych obciążeń technologicznych i montażowych.

Kiedyś mężczyźnie nie wypadało pokazać się w teatrze, na przyjęciu czy oficjalnym spotkaniu inaczej niż tylko w marynarce i krawacie. Potem normy się nieco rozluźniły, więc krawaty owszem, były, ale też rozluźnione, niedociągnięte, przy niezapiętych kołnierzykach koszuli. Widząc to po raz pierwszy podczas przemówienia jakiegoś, pożal się Boże, męża stanu, pomyślałem, że mąż ów przytył w szyi i nie miał czasu kupić nowej koszuli, ale potem stało się to nagminne. Następnym etapem dekrawatyzacji było nie wkładanie owej męskiej ozdoby i paradowanie w koszuli pod marynarką rozpiętej, i to bynajmniej nie z kołnierzykiem wykładanym à la Słowacki, tylko zwyczajnym. Notabene, poziom, czy może raczej: pion rozpięcia miał też znaczenie: rozpinanie tylko jednego guzika znamionowało osobę stateczną, niechętnie podążającą za trendami mody, dwa guziki rozpinał luzak i człowiek otwarty wobec ludzi, trzy i więcej ktoś, kto udawał macho i wydawało mu się, że widok jego nagiego, zwykle gęsto owłosionego torsu, gdzie wśród kudłów połyskiwał złoty łańcuch, albo krzyżyk komunijny, rzuci na kolana (ma się rozumieć – na jego kolana) całą okoliczną płeć piękną, przy czym rodzaj przyrodniczy owej płci był kwestią drugorzędną. Ostatnio wszakże obserwuje się powrót krawatu do łask – zarówno na mównicy sejmowej, jak i w studiach telewizyjnych politycy, a niekiedy także i dziennikarze manifestują porządnie zawiązane krawaty, choć rzecz jasna nie wszyscy i nie w każdych okolicznościach.

Ubiór polityka, zwłaszcza takiego ważniejszego, wiąże się z okolicznościami, w jakich pokazywać go będzie telewizja. W Sejmie czy Parlamencie Europejskim – garnitur, podczas kibicowania nieszczęściu – kurtka i buty wojskowe przy pożarze czy katastrofie budowlanej, przy powodzi – kurtka z kapturem i gumofilce. W studio TVP – marynarka bez krawata, w studio TVN – sweterek. Podczas poświęcenia rzeźni miejskiej – krawat i marynarka luźna, podczas poświęcenia sali porodowej w szpitalu – kitel lekarski i czapka pielęgniarska.

Co do rodzajów węzłów krawatów, najczęściej nie mają one nic wspólnego ani z rodzajem, ani z okolicznościami, w jakich krawat wraz z jego posiadaczem występuje. W zasadzie najpopularniejszy wydaje się być asymetryczny węzeł włoski, często występujący pod angielskim pseudonimem four-in-hand. Bardziej eleganccy panowie stosują skomplikowany symetryczny węzeł windsorski lub jego odmianę, u mnie w domu nazywaną wirginia. Krawat z już uformowanym węzłem, przechowywany w szafie w formie zawiązanej występuje, jak mi się wydaje tylko u jednego polityka, który ma najmniej czasu, bo ma na głowie całą Polskę, w dodatku także Węgry i kawałek Włoch. Krawat w formie muszki został całkowicie skompromitowany przez polityka, który swoją działalność publiczną pomylił z pracą w cyrku, co uczynić jest stosunkowo łatwo, bo Sejm ma architektonicznie kształt do cyrku podobny, a zachowania wielu zatrudnionych tam osób przypominają zachowania raczej klaunów niż woltyżerek, no może także zapaśników w stylu Pytlasińskiego czy Cyganiewicza. Krawaty na gumce występują rzadko i w ukryciu.

Kobiety w krawatach pojawiają się nie często i jakby manifestacyjnie: albo eksponując swoją antykobiecość, w marynarkach i koszulach z okrągłymi kołnierzykami, albo eksponując kobiecość, nosząc tylko krawat.

Powoli odchodzi do historii krawat obowiązkowy, stosowany w tzw. dress-code w instytucjach wysokiego zaufania publicznego, jak na przykład firmy ubezpieczeniowe czy banki. Jak się jednak wydaje, zaufanie publiczne w dziedzinie bankowości w Polsce zbliża się do poziomu zaufania publicznego do kabaretów, więc być może i krawaty także przestaną tam obowiązywać. Kościelna wersja krawata w postaci koloratki u tzw. nowoczesnych księży także odchodzi w przeszłość. A w ogóle to krawaty zawdzięczamy żołnierzom, którzy jeszcze w czasach rzymskich i starochińskich nosili fantazyjnie zawiązywane chusty, co szczególnie upowszechniło się wśród najemników chorwackich. Oddział taki służący w wojskach króla Ludwika XIV, przyozdobiony chustami z węzłem zawiązanym pod brodą tak się spodobał w Paryżu, że ową chustę zaczęto nazywać tym samym mianem, co jej posiadaczy – od słowa Croate zrobiło się cravate, no i potem się już rozeszło wraz z francuską modą po całym świecie.

Mężczyźni z mojego pokolenia widywali krawaty na szyjach swoich ojców codziennie. Jak już wspominałem, tato nosił krawat i do marynarki, i do rozpinanego swetra, nazywanego blezerem. A nawet do swetra w serek. W zasadzie – poza długimi, niestety, okresami, kiedy chorował i w piżamie paradował przez cały dzień – bez krawata go nie pamiętam, więc i ja chciałem ów męski atrybut nosić jak najwcześniej. Zasadniczo taka krawatowa inicjacja przychodziła wraz z pierwszym garniturem, który zakładało się do pierwszej komunii. Patrzę na swoje zdjęcie z 1956 r. – nie mam na nim krawata! Miękka biała koszula z zapiętym kołnierzykiem zapewne lepiej pasowała do ciemnego garnituru, w którym marynarce towarzyszyły… krótkie spodenki. Nikogo to nie szokowało, bo ta moda przyszła do Milanówka, nazywanego wówczas małym Londynem z wysp brytyjskich, gdzie wielu z nas miało swoich krewnych, ja też, i stamtąd nadszedł garnitur. Ale na pokomunijnym zdjęciu klasowym sporo kolegów już ma krawaty.

Potem tato nauczył mnie owych dwóch podstawowych węzłów, z których używam do dziś jedynie windsora w wersji uproszczonej. Przez długi czas miałem tylko dwa krawaty i to mi zupełnie wystarczało. W latach 70-tych, w ramach intensywnej polonizacji połączonej z ludowością, narodowy w formie i socjalistyczny w treści handel zaczął nazywać krawat zwisem męskim ozdobnym. W tym samym czasie często używane w moim domu śliniaczki (wytłumaczcie kilkumiesięcznemu panu, żeby nie pluł po ubranku marchwianą przecieranką!) można było kupić pod nazwą podgardle niemowlęce. Najciekawsze były wprowadzane wówczas podgardla plastikowe z małym zbiorniczkiem u dołu, skąd zwrócone przez konsumenta potrawy można było zebrać i ponownie podać doustnie. Praktyczne i oszczędne…

Potem, kiedy los rzucił mnie do PGR-u na dalekich peryferiach Opolszczyzny, zacząłem się na codzienny krawat snobować, chcąc zdecydowanie odróżnić się od siermiężnej rzeczywistości, która mnie otaczała. Do pracy krawat i marynarka, w domu wieczorem krawat pod swetrem, na stole koniak Martell i paprykarz szczeciński – tylko takie luksusy zapewniały „Delikatesy” w Kietrzu, gdzie przez kilka miesięcy próbowałem budować drugą Polskę. Nie wyszło i tak trafiłem do Zakopanego, gdzie już była trzecia Polska, reaktywowana niedawno po wojnie, choć nieco mniej elegancka niż ta poprzednia. Tutaj nosiłem pod szyją wszystko – krawaty i muszki, aksamitki, czarne fulary i kolorowe fontazie, apaszki i arafatki. Jednak krawaty kolekcjonowałem i z własnych zakupów, i z prezentów rodzinno-towarzyskich. Kiedy zacząłem prowadzić koncerty i pokazywać się w okolicznościach, które uważałem za uroczyste - wypadało mi wyglądać tak, żeby sprawiać pozory człowieka statecznego i okazującego także swoim strojem szacunek dla publiczności. Atrybutem owego szacunku był krawat. Moje krawatowe zbiory powoli rozsadzały szafę. Ale nigdy nie zapomniałem wspaniałej frazy z wystawianej w naszym uniwersyteckim Teatrze „Wagant” Pluskwy Majakowskiego, kiedy to brawurowo grany przez Tomka Miłkowskiego towarzysz Prisipkin, wchodzący przez ożenek do wyższych handlowych sfer okresu Nowej Polityki Ekonomicznej otrzymuje od Olega Bajana rady z dziedziny savoir-vivre’u, między innymi tę: nie wkładajcie dwóch krawatów jednocześnie, zwłaszcza w różnych kolorach… No i zacząłem się z krawatami rozstawać, ograniczając swój stan posiadania do kilku.

Ale tak naprawdę zniechęciłem się do krawatów tam, gdzie powstała na nie moda: w Paryżu, kiedy to na Polach Marsowych koło Wieży Eiffla zobaczyłem łachmaniastego kloszarda, który z miną dworzanina Ludwika XIV wyprowadzał na spacer psa, mającego na szyi elegancką czerwoną bandankę. Pies był rasy bokser. Nie jestem rasistą, więc mi się to spodobało i postanowiłem zaadaptować to dla siebie.

Z rasizmu można się w Paryżu wyleczyć, można też stać się rasistą, w zależności od sytuacji. Doświadczyłem obu opcji. O swojej niechęci do paryskich przedmieść dziś nie powiem, bo mi nie wypada. Do akceptacji równości rasowej przekonały mnie dwie okoliczności. Najpierw przed Teatrem Champs-Elysées zobaczyłem na podjeździe elegancki samochód, z którego wysiadł szofer w liberii i otworzył drzwi dżentelmenowi w stroju dość oryginalnym, ale niewątpliwie uroczystym. Szofer był biały, dżentelmen był czarny. Potem zacząłem zauważać na ulicach Paryża ludzi o ciemnej, czasem wręcz czarnej cerze i z zupełnie europejskimi rysami oraz ludzi zupełnie białych o cechach negroidalnych. Dość oczywiste w kulturze, w której mieszane małżeństwa są normą. U nas do dziś trudno akceptowalne. Z Murzynem? Nie wypada…

W moim wieku rozważania dość teoretyczne. Mnie w zasadzie już nic nie wypada. O, przepraszam, z pewnym wyjątkiem. W moim wieku jedyne, co zwykle wypada, to dysk.

 

 

 

Poprzednie felietony