Maciej Pinkwart
Zdolność do zdalności
10 lutego 2022
Nie, nie było żadnego przymusu, żebym wtedy kupił ten komputer - poza modą na
nowoczesność, faktem, że się pojawiły w Peweksie i zdaniem sąsiadki, która
widząc moje wahanie się, powiedziała:
- Kupuj! Bo te sk…syny, jak się zorientują co to jest, to zabronią.
Atari kosztował 80 dolarowych bonów. Parę lat wcześniej za tę sumę można było w
Peweksie kupić sto półlitrówek żyta. Wychodzi na to, że pierwszy komputer
kupiłem za pięćdziesiąt litrów wódki. Teraz zdaje się przelicznik jest podobny.
Nie stać mnie było na żaden magazyn pamięci zewnętrznej, ani magnetofon, ani tym
bardziej stację dyskietek, które zresztą pojawiły się później. Dostałem do tego
Atari kartridż z grą. Nazywała się „Atlantis”. Z platońską Atlantydą miała tyle
wspólnego, co PiS z Pizą i Pizzą: brzmiało podobnie. Kiedy już miałem ten
magnetofon wgrywający system i program, postanowiłem, że nie dam się urzec samym
tylko grom, tylko zacznę opanowywać programy użytkowe. Ale urok River Raidu,
Boulder Dasha czy Zemsty Montezumy był tak silny, że całe noce
schodziły na zdobywaniu kolejnego levelu. Jednak, by usprawiedliwić przed
sobą i przed rodziną ten koszmarnie duży wydatek, zaopatrzyłem się (słowo
„kupiłem” byłoby zdecydowanie na wyrost) w program do pisania Atariwriter oraz
bazę danych Synfile + i próbowałem je opanować. To była wielka przygoda. Program
do pisania nie miał oczywiście polskich liter, ale to było małe piwo: wgrywał
się tak mniej więcej pół godziny i kiedy już prawie, prawie dochodził do końca –
sąsiadka piętro wyżej włączała pralkę. Przez ekran przelatywała malownicza
biało-zielona linia, pojawiał się znienawidzony przez wszystkich komputerowców
napis boot error i trzeba było zaczynać od początku. Potem przyszły
atarowskie stacje dysków, a później także konwertery, przekładające 8-bitowe
zespoły danych na IBM-owskie oprogramowanie 32-bitowe. I wtedy napisałem
pierwszą książkę na komputerze. Ambitnie: była to encyklopedia Zakopane od A
do Zet. Do wydawnictwa „Sport i Turystyka” posłałem tekst na miękkich
dyskietkach o średnicy 5,25 cala. Uprzejmie poprosili, żeby dostarczyć im
wydruk. Kupiłem drukarkę Centronics, igłową oczywiście, która drukowała litery z
kropeczek na wałku papieru, co wyglądało jak papirus. Poczułem się na
pewniejszym gruncie, w końcu byłem egiptologiem.
Nie, naprawdę nie musiałem koniecznie zdawać egzaminu na Europejskie Komputerowe
Prawo Jazdy. Zrobiłem to tylko ze snobizmu. W końcu niewielu nauczycieli
podeszło do tej próby w czasie zdobywania kwalifikacji nauczyciela
dyplomowanego. Trzeba było się wykazać umiejętnością korzystania z edytora
tekstu, programu Excell, bazy danych Acces oraz obsługi sieci www. Zdałem,
dyplom mam w domu i chwalę się czymś co oficjalnie nazywa się Europejski
Certyfikat Umiejętności Komputerowych. I co? I nic. Inni tego nie mieli i
dyplomowanie zaliczyli. A niektórzy nawet zostali profesorami oświaty. Ja nie
zostałem – odrzucili mnie dwukrotnie, bo podobno nie było wolnego miejsca. Nie
było miejsca nie tyle w gospodzie, ile przy żłóbku, bo ten był zarezerwowany dla
swoich…
Spokojnie też mogłem nie kupować smartfonów kolejnych generacji i nosić w
kieszeni maszyny, która nie tylko ma możliwości większe, niż wszystkie razem
wzięte komputery funkcjonujące w połowie lat 80-tych na całym Podhalu, nie tylko
potrafi czytać, pisać, grać muzykę, budzić, usypiać, besztać mnie za zły tryb
życia, gromadzić w jednym gadżecie całą moją bibliotekę, nagrywać rozmowy, robić
zdjęcia, kręcić filmy i dodatkowo służyć jako telefon. Ostatnio dowiedzieliśmy
się też, że może dostać skrzydeł i przekazywać rządowi informacje o mnie – gdzie
jestem, co robię, co mówię i jak się zachowuję. I z kim. To wszystko było mi w
zasadzie niepotrzebne – człowiekowi z epoki polodowcowej, kiedy to na
zainstalowanie zwykłego telefonu oczekiwało się średnio piętnaście lat.
Spokojnie wystarczała mi stara nokia 2110. Ale byłem humanistą, a jak przekonał
mnie kiedyś mój nieżyjący już przyjaciel, pianista Jerzy Łukowicz – największymi
gadżeciarzami technicznymi są właśnie humaniści.
Ale ani tego gadżeciarstwa komputerowego, ani związanego z nim nabywania coraz
to nowych umiejętności technicznych nie wiązałem ze swoją pracą w szkole.
Owszem, kiedyś nawet uczyłem takiego przedmiotu, który nazywał się skromnie
„obsługa komputerów” i to nawet w pierwszej klasie podstawówki. Kiedy już udało
się zdobyć dla szkoły pierwsze trzy składaki wyszukane w demobilu jakiegoś banku
we Wrocławiu, zaczęły się regularne lekcje. Dzieci, naturalnie, chciały na
komputerach przede wszystkim grać, a ja miałem ambicje uczyć ich pisać wiersze,
opowiadania, czy choćby listy do babci. By zachować prywatność moich uczniów –
pierwszaków, kupiłem każdemu po dyskietce (już były takie nowocześniejsze,
twarde, trzy i półcalowe). Na pierwszej lekcji rozdałem, żeby każdy miał coś w
rodzaju własnego elektronicznego zeszytu i powiedziałem, żeby ołówkiem na
etykiecie wpisali swoje nazwisko. Siedzą, patrzą na mnie, jeden czy dwóch coś
tam zaczyna skrobać, reszta nic. Czemu nie piszecie? – pytam. Po chwili jeden
taki bardziej odważny powiada: Bo my, proszę pana, jeszcze nie umiemy pisać.
Dopiero jesteśmy przy dużym A.
Nikt nigdy nie wymagał ode mnie, żebym w szkole się wykazał umiejętnością
obsługi komputerów, nowoczesnych aplikacji, sieci www itd. Kiedy wprowadzano
dziennik elektroniczny, który zastąpił zwykły, papierowy – w klasach pojawiły
się komputery, których przydatność ograniczała się do tego, że po lekcji
nauczyciel wpisywał z kartki hasło otwierające dostęp do sieci, a potem swoje
hasło do dziennika, wypełniał odpowiednie rubryki, zamykał program, po czym
szkolny informatyk przysyłał mu maila z wykazem popełnionych błędów.
Dawałem radę, ale jak wspomniałem byłem komputerowym gadżeciarzem-amatorem.
Zresztą nigdy w żadnej pracy nie wymagano ode mnie wykazywania się jakimiś
specjalnymi umiejętnościami i dyplomami, do czasu, gdy w szkołach zaczęto
zatrudniać wyłącznie ludzi z wykształceniem pedagogicznym, przyczepianym do
umiejętności fachowych jak kwiatek do kożucha. Myślę, że większość moich
nauczycieli z Liceum Ogólnokształcącego w Milanówku nie miała dyplomów
pedagogicznych, choć niektórzy mieli tytuły profesorów uniwersyteckich.
Skończyłem kiedyś m.in. studia dziennikarskie, pracowałem może w kilkunastu
redakcjach i w żadnej nikt mnie nawet o dyplom dziennikarski nie zapytał.
Oczywiście, umiem posługiwać się komputerem, czego dowodem jest choćby niniejszy
tekst. Być może nawet muszę umieć, żeby pracować tam, gdzie pracuję. Ale to
umiejętność raczej domniemana niż formalna. Wpisujemy „tak” w odpowiednią
rubrykę kwestionariusza osobowego i finito. Jednak w żadnym
kwestionariuszu nie muszę się przyznawać do tego, czy mam własny komputer, czy
nie. W jeszcze mniejszym stopniu wymóg posiadania takiego sprzętu dotyczy
uczniów. Oczywiście, pewnie każdy ma telefon, a w telefonie komputer. Ale mógłby
nie mieć, obowiązku nie ma. A może w ramach domowej kary ma szlaban na internet?
W szkołach obowiązuje zakaz korzystania z komórek podczas zajęć. A podczas zajęć
zdalnych jest nakaz?
I wtedy przychodzi pandemia pod rękę z ministrem oświaty i zarządzają, że od
teraz będziemy się uczyć zdalnie. Szkolny informatyk albo bardziej zorientowany
kolega pomoże nam wgrać stosowną platformę komunikacyjną, zdolniejszy uczeń
poprowadzi nas zdalnie za rękę, wystartujemy. Nasi uczniowie umieszczą przed
twarzą smartfony, w bardziej konserwatywnych rodzinach znajdzie się może
komputer stacjonarny czy laptop. No dobrze, ale jeśli w domu jest troje dzieci w
wieku szkolnym, rodzice pracujący na zdalnym, babcia komunikująca się z lekarzem
przez teleporady, a mieszkanie ma dwa pokoje, kuchnię i płatny dostęp do
Internetu? Jak można zmusić tych wszystkich ludzi, by wydali kilkanaście tysięcy
złotych na sprzęt, poświęcili ileś tam godzin na jego opanowanie i w dodatku
chcieli to tak urządzić, żeby nie przeszkadzać jeden drugiemu?
W szkole nauczyciel formalnie rzecz biorąc ma obowiązek prowadzić zajęcia zdalne
ze szkoły, z klasy, w której uczy. W domu wyłączam komputer, wsiadam w samochód,
jadę do szkoły, zasiadam w pustej klasie, włączam komputer, wywołuję uczniów,
uczę, wypełniam dziennik, wracam do domu, włączam komputer. Jeśli go mam,
potrzebuję i używam. Uczniowie, jeśli nie mają komputera, teoretycznie powinni
móc go wypożyczyć ze szkoły. Powinni umieć go obsługiwać, co zresztą jest w
programie nauczania szkoły podstawowej.
Kłopot w tym, że tzw. informatyka jest przedmiotem obowiązkowym od klasy
czwartej w górę. Jak uczeń klas 1-3 ma korzystać z antywirusowych dobrodziejstw
nauki zdalnej? Rodzice albo w pracy w pracy, albo w pracy w domu, na zdalnym.
Dzieci pod opieką dziadków – na szczęście w większości wypadków seniorzy nieźle
znają się na komputerach, ale na pewno nie wszyscy. A jeśli rodzice mają jeszcze
bardziej konserwatywny punkt widzenia niż minister oświaty i uważają, że
komputery to samo zło, a smartfony wydzielają szkodliwe promieniowanie, które
zamieni ich dzieci w zombie na usługach Billa Gatesa, Elona Muska i
Donalda Tuska? Jeśli uważają, że zdalna nauka na bezbożnych komputerach stoi w
sprzeczności z pielęgnowaniem cnót niewieścich u dziewczynek i cnót rycerskich u
chłopców? Wolno im. No to jak zmusić sześcioosobową rodzinę mieszkającą w bloku
do pracy i nauki zdalnej? A jeśli sąsiad obok w dozwolonych godzinach prowadzi
właśnie remont mieszkania przy użyciu wiertarki udarowej, albo podłącza
osuszacz, wywalając co parę minut bezpieczniki w całym pionie? Jemu też wolno.
Celowo pomijam tu niebagatelną w końcu kwestię jakości zdalnego nauczania i
zasadności komunikacji komputerowo-smartfonowej w takich przedmiotach jak
nauczanie muzyki, plastyka, literatura, wychowanie fizyczne czy – zachowując
wszelkie proporcje – religia? Rzecz zamienia się w swoją własną parodię, albo
zwykłe odwalanko.
Trwają ferie dla niektórych województw, inne już ferie zakończyły, jeszcze inne
czekają na przerwę zimową. Moi uczniowie, trzymani w domu dla bezpieczeństwa,
żeby nie zarazili się od swoich kolegów w szkole, kończą zajęcia i idą na
pole, gdzie na lodowisku albo na stoku narciarskim krzyżują oddechy z
kolegami, spędzającymi ferie w naszej okolicy. Ich rodzice obsługują turystów w
hotelach, restauracjach i sklepach, naturalnie noszą maseczki, podobnie jak ich
klienci… Lubię czasem pożartować. Po czym wracają do domu, włączają komputer,
ściągają film z Netflixa, dziecko odrabia lekcje na smartfonie.
A jeśli nie mają komputera, zamiast smartfona posługują się starą nokią albo
telefonem na drucie, albo tam gdzie mieszkają – gdzieś w zapadłym kącie
górskiego osiedla – internet przelatuje górą, a prąd czasem jest, a czasem nie
ma, na mikrofon i kamerę rodziców nie było stać, a komputer, przysłany przez
ujka z Chicago nie ma odpowiedniego oprogramowania i nikt z sąsiadów nie
umie akurat w tym pomóc? No to uczeń nie pójdzie na zajęcia, a w dzienniku
elektronicznym nie może się pojawić nieobecność, a co najwyżej „nieobecność
zdalna”. Jest podobno też jakaś instrukcja, zakazująca nauczycielom w ogóle
wpisywania nieobecności w czasie lekcji zdalnych. Wkładam to między bajki – nie
wierzę, żeby wśród pielęgnowanych przez ministerstwo oświaty cnót nie było cnoty
prawdomówności.
Chociaż… Od kiedy w korespondencji z miejską administracją
otrzymałem kiedyś wiadomość o tym, że list nieodebrany uważa się za doręczony, a
podobne informacje trafiają się w procedurach sądowych – uwierzę i w to, że
lekcja nieodbyta jest lekcją odbytą, a materiał nieopanowany przez uczniów uważa
się za opanowany. Nikt nie może być dyskwalifikowany za to, że nie nadaje się do
jakiegokolwiek działania, do osiągnięcia odpowiedniego poziomu wiedzy czy do
sprawowania jakiegokolwiek urzędu państwowego.