Maciej Pinkwart

Ulica Topolowa

 

20 stycznia 2022

Tutaj wersja video na YT

 

 

Czy tęsknię za komuną? Nie, nie tęsknię. Po pierwsze dlatego, że choć połowę życia spędziłem w PRL-u, to komuny z tamtych czasów nie pamiętam. Socjalizmu też nie. Rzekomo lewicowa ideologia była tylko kostiumem władzy, która o tyle była ludowa, że spora jej część wywodziła się z ludu i z ludu wyniosła niektóre jego negatywne cechy: nieufność wobec nieznanego i nierozumianego, nienawiść do obcych, kompleksy wobec intelektualistów i ludzi sztuki, pogardę dla salonu, czyli tych, którzy albo w ogóle nie akceptowali władzy albo tych, którzy koniunkturalnie czy ideologicznie lizali władzy tyłek. Ba! Mam wrażenie, że na tych, którzy piali hymny pochwalne na cześć nowego ustroju władza patrzyła jeszcze bardziej nieufnie, na zasadzie: kpi czy o drogę pyta? Pamiętam siermiężność, głupotę i nieporadność władzy. Tym, którzy dziś tęsknią za komuną, pomylił się Dziennik Telewizyjny z Wiadomościami. I władza ludu z władzą nad ludem.

Oczywiście, nostalgicznie wspominam czasy PRL-u. Czasy, a nie PRL. Czasy nieodwracalnie minionej młodości własnej i otaczającej mnie, niecierpliwe oczekiwanie na kolejną wiosnę, na kolejne wakacje, kolejną Gwiazdkę, kolejną prywatkę, kolejne rozdanie i kolejnego robra, kolejny romans, kolejną przeczytaną książkę… Czasy nieodwracalnie utraconych przyjaciół, którzy jakoś tak nieoczekiwanie wypadli z kalendarzyków czy – według dzisiejszego nazewnictwa – z listy kontaktów, moich bliskich, którzy stali się moimi dalekimi, muzyków, którzy byli zaprzyjaźnieni, gdy zajmowałem się organizacją koncertów i którzy zniknęli z horyzontu zdarzeń, gdy już nie dane mi było ich dopieszczać, osób, z których zostały tylko już bardzo nieaktualne fotografie… Bardzo brak mi też poczucia zwyczajności i bezpieczeństwa, które pamiętam z minionej przeszłości.

Oczywiście, wszyscy ci, którzy zaczęli walczyć z komuną w kilkadziesiąt lat po jej upadku popukaliby się w głowę: komuna i bezpieczeństwo? niedorzeczność! – gdyby nie to, że po pierwsze: nie znają słowa niedorzeczność, a po drugie: nie czytają moich felietonów. Dla obecnych antykomunistów i prawaków walczących ze wszystkim, co nie jest ich, a więc z tak zwanym lewactwem - komuna to Sowieci i bezpieczniacy, likwidujący prawdziwych patriotów, zabijających Żydów, Słowaków, żołnierzy i pracowników Gminnych Spółdzielni, to wydarzenia poznańskie, gdańskie, kopalnia Wujek i kazamaty z czasów stanu wojennego. Nikt jakoś nie sięga do czasów strajków chłopskich z 1937 roku, do Berezy i Brześcia, o zamachu majowym i jego ofiarach też dyskretnie zapomniano. Źle jest, gdy do nas strzelają, dobrze, gdy my do kogoś strzelamy…

Jest wiosna, gdzieś u progu lat 60., Milanówek… W czasie dużej przerwy podrzucam niewielką karteczkę do ławki, przy której siedzi Jola D. Nie mogę doczekać się wieczoru. Mama wróci późno, kazała na siebie nie czekać. Zachodzi słońce. Wkładam kurtkę i jak na skrzydłach biegnę z ulicy Dębowej w stronę ulicy Topolowej. Ciemnieje, coraz intensywniej pachną bzy. Może nawet śpiewają słowiki, ale tego już nie słyszę, tak mi bije serce. Czekam chwilę. Przychodzi. Idziemy na spacer. Wiatr szumi w gałęziach drzew, pluszcze rzeka. Mamy tylko pół godziny. Niewiele mówimy. Nieśmiało bierzemy się za ręce. W zasadzie prawie zaraz odprowadzam Jolę do domu. I sam wracam. Jest dość pusto, nieliczni ludzie idą ulicami. Nic mnie to nie obchodzi, nawet na nich nie patrzę. Czuję się bezpieczny i szczęśliwy.

Dziesięć lat później, prywatka u Zbyszka w Grodzisku. No, może o jeden kieliszek dziadkowego wina owocowego za dużo. Trochę się kręci w głowie, ale w środku nocy postanawiam wracać do domu. Oczywiście ostatni pociąg już odszedł, zresztą, kto by marnował czas i pieniądze na kolej. Z grodziskiej ulicy 3 Maja do milanowskiej Dębowej są niecałe trzy kilometry. Ciemno, łąki, pola, drzewa, krzaki. Rzeka Rokitnica, którą trzeba pokonać po wąskim mostku, szumi tak, jakby ktoś wołał z daleka, może z zaświatów. Przyspieszam kroku, po chwili już widzę światła miasta. Już spokojnie.

Lata dwudzieste naszego wieku. Wychodzę na spotkanie. Jest pora telewizyjna, więc liczę na to, że po drodze ludzi prawie nie będzie: jedni po „Faktach”, drudzy na „Wiadomościach”… Ale nie: z daleka widzę trójkę lekko zataczających się na oko 20-letnich młodzieńców. Szukam, jak by można ich obejść opłotkami, ale nie ma opłotków. Nie mam nawet telefonu, bo na wieczorne spacery go nie zabieram, podobnie jak portfela. Nie zatrzymuję się, bo to byłoby podejrzane i prowokacyjne. Schodzę na jezdnię, zamierzam przejść na drugą stronę, ale z łatwością by mnie dogonili – jest pusto, nawet auta nie jeżdżą. W końcu uświadamiam sobie, że ich stan daje mi przewagę: zanim zebraliby się do pościgu, już by się powywalali. Idę na wprost. Podchodzę bliżej i widzę, że mój starzejący się wzrok znowu spłatał mi figla: owszem, trzy osoby, ale i pies, co jest jakimś wyznacznikiem bezpieczeństwa. Jedna kobieta. To może być niebezpieczne, ale kobieta ma co najmniej 70 lat. Dwaj panowie nawet starsi. Wszyscy nawaleni. Pies trzeźwy, przyjaźnie merda ogonem. Przechodzę spokojnie.

W sumie przecież nie ma się czego bać: mamy policję (wieczorami co prawda raczej niewidoczną), optymizm w narodzie, wiceministra od spraw bezpieczeństwa, który właśnie otrzymał kolejną nagrodę „Człowieka Wolności” oraz Wojska Obrony Terytorialnej, które zostały „Człowiekiem Roku”, tyle że rok wcześniej. Mamy też armię - armię księgowych, którzy (przeważnie: które) walczą teraz z przepisami, wyprowadzonymi na front naszej wolności, szczęścia i bezpieczeństwa pod kryptonimem „Polski Ład”. Gdy już zabierze się wszystkim bogatym, obieca wszystkim biednym i da wszystkim swoim – wróci spokój, bezpieczeństwo i – być może – to, co kiedyś nazywano z przesadą komuną. Bo według paranoików u władzy – komuna trwa i trwać będzie wiecznie, dopóki się nie wyeliminuje ostatniego lewackiego genu, przekazanego przez dziadów ojcom, przez ojców dzieciom, przez dzieci wnukom i innym potomkom minionej historii. Trzy razy przecierałem oczy, czytając informację o tym, że skandującej hasła przeciwko niemu młodzieży w Starachowicach Jarosław Kaczyński odpowiedział, że władza doprowadzi do twardej rozprawy ze spadkobiercami IV Departamentu MSW. Jestem od Kaczyńskiego starszy, ale nie miałem pojęcia, co to był za departament i dlaczego się trzeba rozprawić z jego spadkobiercami. Jak Kaczyński z tymi straszącymi go duchami się rozprawi? Egzorcyzmami czy plutonem egzekucyjnym? Może stratuje ich Pegazusem? Protestująca młodzież chyba po tym stwierdzeniu nie padła na kolana, bo pewno nie poczuła się spadkobiercami tych ubeków, którzy walczyli z Kościołem i polskością. Sorry, nie poczułem się bezpieczniej: jeśli ktoś uważa, że istniejący w latach 1962-1989 departament swoją nienawiść do wymienianych jednym tchem Kościoła i polskości przekazał w płynach ustrojowych swoim potomkom i to obecnie decyduje o sytuacji politycznej w Polsce – to do analizy tego potrzebny jest nie felietonista ani nie politolog, tylko psychiatra. Na szczęście, poza krasnoludkami w obecnym rządzie nikt nie rozumie o co chodzi starszemu panu i to daje nam szanse na to, by w tej dziedzinie spać spokojnie, bo na polityczne wykorzystanie genetyki nawet wicepremier do spraw niebezpieczeństwa wielkich szans nie ma.

Niestety na powrót na ulicę Topolową i na spotkanie z Jolą szans też już nie ma.

 

 

Poprzednie felietony