Maciej Pinkwart
Ulica Topolowa
20 stycznia 2022
Czy tęsknię za komuną? Nie, nie tęsknię. Po pierwsze dlatego, że choć połowę
życia spędziłem w PRL-u, to komuny z tamtych czasów nie pamiętam. Socjalizmu też
nie. Rzekomo lewicowa ideologia była tylko kostiumem władzy, która o tyle była
ludowa, że spora jej część wywodziła się z ludu i z ludu wyniosła niektóre jego
negatywne cechy: nieufność wobec nieznanego i nierozumianego, nienawiść do
obcych, kompleksy wobec intelektualistów i ludzi sztuki, pogardę dla salonu,
czyli tych, którzy albo w ogóle nie akceptowali władzy albo tych, którzy
koniunkturalnie czy ideologicznie lizali władzy tyłek. Ba! Mam wrażenie, że na
tych, którzy piali hymny pochwalne na cześć nowego ustroju władza patrzyła
jeszcze bardziej nieufnie, na zasadzie: kpi czy o drogę pyta? Pamiętam
siermiężność, głupotę i nieporadność władzy. Tym, którzy dziś tęsknią za komuną,
pomylił się Dziennik Telewizyjny z Wiadomościami. I władza ludu z władzą nad
ludem.
Oczywiście, nostalgicznie wspominam czasy PRL-u. Czasy, a nie PRL. Czasy
nieodwracalnie minionej młodości własnej i otaczającej mnie, niecierpliwe
oczekiwanie na kolejną wiosnę, na kolejne wakacje, kolejną Gwiazdkę, kolejną
prywatkę, kolejne rozdanie i kolejnego robra, kolejny romans, kolejną
przeczytaną książkę… Czasy nieodwracalnie utraconych przyjaciół, którzy jakoś
tak nieoczekiwanie wypadli z kalendarzyków czy – według dzisiejszego nazewnictwa
– z listy kontaktów, moich bliskich, którzy stali się moimi dalekimi, muzyków,
którzy byli zaprzyjaźnieni, gdy zajmowałem się organizacją koncertów i którzy
zniknęli z horyzontu zdarzeń, gdy już nie dane mi było ich dopieszczać, osób, z
których zostały tylko już bardzo nieaktualne fotografie… Bardzo brak mi też
poczucia zwyczajności i bezpieczeństwa, które pamiętam z minionej przeszłości.
Oczywiście, wszyscy ci, którzy zaczęli walczyć z komuną w kilkadziesiąt lat po
jej upadku popukaliby się w głowę: komuna i bezpieczeństwo? niedorzeczność! –
gdyby nie to, że po pierwsze: nie znają słowa niedorzeczność, a po
drugie: nie czytają moich felietonów. Dla obecnych antykomunistów i prawaków
walczących ze wszystkim, co nie jest ich, a więc z tak zwanym lewactwem - komuna
to Sowieci i bezpieczniacy, likwidujący prawdziwych patriotów, zabijających
Żydów, Słowaków, żołnierzy i pracowników Gminnych Spółdzielni, to wydarzenia
poznańskie, gdańskie, kopalnia Wujek i kazamaty z czasów stanu wojennego. Nikt
jakoś nie sięga do czasów strajków chłopskich z 1937 roku, do Berezy i Brześcia,
o zamachu majowym i jego ofiarach też dyskretnie zapomniano. Źle jest, gdy do
nas strzelają, dobrze, gdy my do kogoś strzelamy…
Jest wiosna, gdzieś u progu lat 60., Milanówek… W czasie dużej przerwy podrzucam
niewielką karteczkę do ławki, przy której siedzi Jola D. Nie mogę doczekać się
wieczoru. Mama wróci późno, kazała na siebie nie czekać. Zachodzi słońce.
Wkładam kurtkę i jak na skrzydłach biegnę z ulicy Dębowej w stronę ulicy
Topolowej. Ciemnieje, coraz intensywniej pachną bzy. Może nawet śpiewają
słowiki, ale tego już nie słyszę, tak mi bije serce. Czekam chwilę. Przychodzi.
Idziemy na spacer. Wiatr szumi w gałęziach drzew, pluszcze rzeka. Mamy tylko pół
godziny. Niewiele mówimy. Nieśmiało bierzemy się za ręce. W zasadzie prawie
zaraz odprowadzam Jolę do domu. I sam wracam. Jest dość pusto, nieliczni ludzie
idą ulicami. Nic mnie to nie obchodzi, nawet na nich nie patrzę. Czuję się
bezpieczny i szczęśliwy.
Dziesięć lat później, prywatka u Zbyszka w Grodzisku. No, może o jeden kieliszek
dziadkowego wina owocowego za dużo. Trochę się kręci w głowie, ale w środku nocy
postanawiam wracać do domu. Oczywiście ostatni pociąg już odszedł, zresztą, kto
by marnował czas i pieniądze na kolej. Z grodziskiej ulicy 3 Maja do
milanowskiej Dębowej są niecałe trzy kilometry. Ciemno, łąki, pola, drzewa,
krzaki. Rzeka Rokitnica, którą trzeba pokonać po wąskim mostku, szumi tak, jakby
ktoś wołał z daleka, może z zaświatów. Przyspieszam kroku, po chwili już widzę
światła miasta. Już spokojnie.
Lata dwudzieste naszego wieku. Wychodzę na spotkanie. Jest pora telewizyjna,
więc liczę na to, że po drodze ludzi prawie nie będzie: jedni po „Faktach”,
drudzy na „Wiadomościach”… Ale nie: z daleka widzę trójkę lekko zataczających
się na oko 20-letnich młodzieńców. Szukam, jak by można ich obejść opłotkami,
ale nie ma opłotków. Nie mam nawet telefonu, bo na wieczorne spacery go nie
zabieram, podobnie jak portfela. Nie zatrzymuję się, bo to byłoby podejrzane i
prowokacyjne. Schodzę na jezdnię, zamierzam przejść na drugą stronę, ale z
łatwością by mnie dogonili – jest pusto, nawet auta nie jeżdżą. W końcu
uświadamiam sobie, że ich stan daje mi przewagę: zanim zebraliby się do pościgu,
już by się powywalali. Idę na wprost. Podchodzę bliżej i widzę, że mój
starzejący się wzrok znowu spłatał mi figla: owszem, trzy osoby, ale i pies, co
jest jakimś wyznacznikiem bezpieczeństwa. Jedna kobieta. To może być
niebezpieczne, ale kobieta ma co najmniej 70 lat. Dwaj panowie nawet starsi.
Wszyscy nawaleni. Pies trzeźwy, przyjaźnie merda ogonem. Przechodzę spokojnie.
W sumie przecież nie ma się czego bać: mamy policję (wieczorami co prawda raczej
niewidoczną), optymizm w narodzie, wiceministra od spraw bezpieczeństwa, który
właśnie otrzymał kolejną nagrodę „Człowieka Wolności” oraz Wojska Obrony
Terytorialnej, które zostały „Człowiekiem Roku”, tyle że rok wcześniej. Mamy też
armię - armię księgowych, którzy (przeważnie: które) walczą teraz z przepisami,
wyprowadzonymi na front naszej wolności, szczęścia i bezpieczeństwa pod
kryptonimem „Polski Ład”. Gdy już zabierze się wszystkim bogatym, obieca
wszystkim biednym i da wszystkim swoim – wróci spokój, bezpieczeństwo i – być
może – to, co kiedyś nazywano z przesadą komuną. Bo według paranoików u władzy –
komuna trwa i trwać będzie wiecznie, dopóki się nie wyeliminuje ostatniego
lewackiego genu, przekazanego przez dziadów ojcom, przez ojców dzieciom, przez
dzieci wnukom i innym potomkom minionej historii. Trzy razy przecierałem oczy,
czytając informację o tym, że skandującej hasła przeciwko niemu młodzieży w
Starachowicach Jarosław Kaczyński odpowiedział, że władza doprowadzi do twardej
rozprawy ze spadkobiercami IV Departamentu MSW. Jestem od Kaczyńskiego starszy,
ale nie miałem pojęcia, co to był za departament i dlaczego się trzeba rozprawić
z jego spadkobiercami. Jak Kaczyński z tymi straszącymi go duchami się rozprawi?
Egzorcyzmami czy plutonem egzekucyjnym? Może stratuje ich Pegazusem?
Protestująca młodzież chyba po tym stwierdzeniu nie padła na kolana, bo pewno
nie poczuła się spadkobiercami tych ubeków, którzy walczyli z Kościołem i
polskością. Sorry, nie poczułem się bezpieczniej: jeśli ktoś uważa, że
istniejący w latach 1962-1989 departament swoją nienawiść do wymienianych jednym
tchem Kościoła i polskości przekazał w płynach ustrojowych swoim potomkom i to
obecnie decyduje o sytuacji politycznej w Polsce – to do analizy tego potrzebny
jest nie felietonista ani nie politolog, tylko psychiatra. Na szczęście, poza
krasnoludkami w obecnym rządzie nikt nie rozumie o co chodzi starszemu panu i to
daje nam szanse na to, by w tej dziedzinie spać spokojnie, bo na polityczne
wykorzystanie genetyki nawet wicepremier do spraw niebezpieczeństwa wielkich
szans nie ma.
Niestety na powrót na ulicę Topolową i na spotkanie z Jolą szans też już nie ma.