Maciej Pinkwart

Rzeczy

 

14 kwietnia 2022

Tutaj wersja video na YT

 

Otaczają nas, atakują, przygniatają, stanowią przedmiot pożądania albo pogardy. Gromadzimy je całe życie i kiedy to życie się kończy, nic co zgromadziliśmy, nie jest już ważne. My, zresztą, też. Rzeczy są wyznacznikiem naszego standardu, ale i ważności nas samych. Nie zawsze jest tak, że im więcej mamy, tym jesteśmy ważniejsi. Starożytni filozofowie wręcz demonstracyjnie rzeczami gardzili, traktując je jako kotwicę, która nie pozwala ich myślom popłynąć daleko i swobodnie. Diogenes, uchodzący za najmądrzejszego człowieka swoich czasów, mieszkający w beczce i mający znany w polskiej polityce przydomek Κυνικός, Pies, od czego poszła nazwa filozoficznej szkoły cyników, chodził w łachmanach, nie miał żadnych dóbr materialnych, wędrował w biały dzień po ateńskiej place z zapaloną latarnią szukając nie rzeczy, a prawdziwego człowieka. Chyba nie znalazł. Kiedyś przed jego śmierdzącą beczką stanął największy zdobywca w dziejach świata, człowiek, który miał wszystko i zapytał go, co może dla niego zrobić, bo chce spełnić każde życzenie wielkiego filozofa. Diogenes poprosił tylko o to, żeby Aleksander Wielki nieco się przesunął, gdyż zasłania mu słońce. Mało wiarygodne: nie sądzę, żeby Diogenes dbał o pięknie opaloną cerę, jako że moda na opalanie przyszła dopiero w XX wieku naszej ery, a niedoborów witaminy D w starożytnych Atenach nie znano. Inny ateńczyk, Sokrates chodził po tej samej place między straganami z rozmaitymi dobrami doczesnymi, a zapytany co robi tam człowiek, który zajmuje się filozofią, odpowiadał: Patrzę, bez ilu rzeczy jestem szczęśliwy.

Bias z Priene, jeden z siedmiu greckich mędrców, Jończyk, a więc mieszkaniec ziem, leżących w dzisiejszej zachodniej Turcji, podziwiany zresztą przez żyjącego prawie dwa wieki później Diogenesa zasłynął z kilku celnych powiedzeń, wśród nich dwóch, odnoszących się do kultu rzeczy. Nie chwal człowieka z powodu jego bogactwa to do dziś maksyma, mogąca być wypisana na sztandarze socjalistów. Ale bardziej znane jest zdanie, które przeszło do naszych czasów w łacińskiej wersji, spopularyzowanej przez Cycerona: omnia mea mecum porto. Łatwo było mówić wszystko, co moje, noszę ze sobą komuś, komu w Grecji czy nawet w Rzymie wystarczała chlamida na grzbiecie, stylus i papirus w dłoni oraz mieszek z drachmami czy sestercjami za pasem. Jeśli nie było w okolicy Aleksandra Wielkiego i nic nie zasłaniało słońca, niczego więcej do szczęścia nie było potrzeba. Resztę za filozofem niósł jego niewolnik.

Dzięki rzeczom jednakże istniejemy, a nasze jakże cywilizowane działania mogą docierać do innych, także poprzez rzeczy. Jak niewiele jednak ich potrzeba może nie tyle do życia, ile do przeżycia pokazują dzieje wojen, kiedy to pod bombami, w dymie pożarów, przy mdłym zapachu bratniej krwi mamy pięć minut na to, by spakować owe rzeczy do plecaka i uciec. Wszystko wówczas okazuje się naraz potrzebne i zbyteczne. O tych zbytecznych rzeczach, których na pewno nie spakowałbym do survivalowego plecaka, a które jakoś tam, kiedyś określały moje życie, chciałbym opowiedzieć w kilku najbliższych felietonach.

Część pierwsza. Butelka Sprite’a. Półtoralitrowa, półprzezroczysta, zielona. Jedyna rzecz, jaką dla siebie kupiłem w Paryżu podczas pierwszego swojego tam pobytu w 1986 roku. Za swój wykład o tatrzańskich inspiracjach w sztuce dostałem co prawda honorarium we frankach, ale raczej się na tym nie wzbogaciłem. Jakieś suweniry dla rodziny, szaleństwo gastronomiczne w postaci połowy bagietki, kupionej koło Pałacu Inwalidów, medalik z Notre Dame dla mamy – resztę ze stu sześćdziesięciu franków, czyli dwudziestu sześciu dolarów przywiozłem. I na Orly w strefie bezcłowej kupiłem Sprite’a, którego trochę wypiłem podczas lotu, jak już zużytkowałem spory kieliszek wytrawnego bordeaux, podany przez elegancką stewardessę z Air France na pokładzie wiozącej mnie do kraju maszyny caravelle. Kali być wielki świat – myślałem o sobie, szykując się do wyjścia na Okęciu. Butelkę z połową gorzkawo-cytrynowego gazowanego napoju niosłem dumnie w ręku i myślałem, że mi wszyscy zazdroszczą. W tym sprajcie najważniejsza była właśnie butelka: duża, lekka i wygodna do powtórnego napełniania – w Polsce Ludowej butelek typu pet wiele nie było.

Owa lekkość plastikowej flaszki okazała się przydatna już niebawem. Ówczesne dolegliwości wywołane przez, z przeproszeniem, wrzód dwunastnicy, leczyłem piciem hektolitrów świństwa, nazywającego się wodą Zubera. Bez Zubera bolało mnie wszystko i wydawało mi się, że zaraz umrę. Z Zuberem też bolało, ale mniej. Kilka miesięcy po powrocie z Paryża przyszło mi jechać na wielodniową wycieczkę do Czechosłowacji, a dokładniej – na objazd Słowacji, zorganizowany przez moje ówczesne wydawnictwo Kraj. Mówiłem już, że wtedy, w 1986 roku czułem się jak obywatel wielkiego świata. Pierwszy postój wypadł w Kieżmarku. Większość naszej autokarowej społeczności wykorzystała ten czas na odwiedzenie tamtejszego domu towarowego Prior, gdzie zaopatrzyliśmy się przeze wszystkim w kilka flaszek piwa tatran. Mój przyjaciel, pisarz Zbyszek Ładygin z Zakopanego, który także brał w tej eskapadzie, wypatrzył w moim plecaku butelkę po sprajcie. Odkręcił, powąchał, skrzywił się. Zuber, który do flaszki nalałem w domu, śmierdział zgniłymi jajami. Powiedziałem, że to moje lekarstwo na dwunastnicę. Wziął butelkę, wylał do najbliższego rowu, otworzył piwo i przelał do butelki po sprajcie. Zmieściły się trzy, nie całkiem, resztę wypiliśmy.

- Teraz będziesz się tym leczył – powiedział.

Trzy puste flaszki po tatranie zanieśliśmy do sklepu, odebraliśmy kaucję, kupiliśmy dwa nowe piwa, wypiliśmy, oddaliśmy flaszki, odebraliśmy kaucję. Autokar trąbił na parkingu, więc wróciliśmy. Butelka po sprajcie służyła nam jako wygodny i lekki magazyn napojowy przez dalszą część podróży aż do momentu, kiedy w Bratysławie znajomy Słowak przyszedł wieczorem do naszego hotelu z wiadomością, że w Ukrainie właśnie wybuchł reaktor w Czarnobylu. W kieszeniach dźwięczały mu butelki, dzięki czemu jakoś zaakceptowaliśmy opinię Milana, który powiedział, że teraz to už, chlapci, bude konec sveta. Zamieniliśmy piwo na whisky, bo lepiej odkażała. Płynu Lugola na Słowacji nikt nie używał. Tak przetrwałem aż do momentu, kiedy w Pieszczanach poczułem znajomy zapach siarkowodoru. Koło głównego sanatorium ze skały tryskało źródło ciepłego zubera. Napełniłem flaszkę po sprajcie i wróciliśmy do Polski.

Dziś Sprite jest w każdym sklepie spożywczym, ale już go nie kupuję, bo wiem, jak bardzo niezdrowe są słodkie napoje gazowane. I z pewnością nie mógłbym szpanować wchodząc z tą flaszką na pokład samolotu, zwłaszcza że z powodów antyterrorystycznych do samolotu dzisiaj nie można wnosić nawet wody mineralnej. Whisky można dostać za nieduże pieniądze na pokładzie.

 

Poprzednie felietony