Maciej Pinkwart
Przedostatnie tango, niestety nie w Paryżu
21 lipca 2022
21 grudnia 2007 r. Polska weszła do
strefy Schengen. Byłem przy tym. Dosłownie. Poprzedniego wieczoru pojechaliśmy z
przyjaciółmi na przejście graniczne w Niedzicy – Łysej nad Dunajcem. Miałem i
mam do tego miejsca szczególny sentyment. Pierwszy raz znalazłem się tam od
strony słowackiej, kiedy to dawno, dawno temu, jeszcze za tzw. komuny wracając
późną porą z pobytu w Jaskini Bielskiej i nad Szczyrbskim Jeziorem z rodzicami
mojego mazowieckiego przyjaciela Zbyszka Jachimskiego zabłądziliśmy i zamiast na
Łysą Polanę skręciliśmy w Spiskiej Białej na ową Łysą nad Dunajcem i utknęliśmy
pod szlabanem. Przejście było zamknięte, bo działało tylko do 18-tej, zresztą
było dostępne tylko dla ludności miejscowej, a więc nie dla nas. Trzeba było
zawrócić i tarabanić się na tę drugą Łysą. Potem, już jako dziennikarz
zakopiańskiego oddziału „Gazety Krakowskiej” w latach 90. XX w. wspólnie ze
Zbyszkiem Ładyginem prowadziliśmy wielomiesięczną akcję publicystyczną na rzecz
otwarcia dla wszystkich posiadaczy paszportów lokalnych przejść granicznych ze
Słowacją w naszym regionie: w Chochołowie, w Lipnicy Wielkiej na Orawie, w
Jurgowie, no i właśnie w Niedzicy. Długo to trwało, bo choć merytorycznie i
politycznie nikt się temu specjalnie nie sprzeciwiał, to jednak natrafiliśmy na
swojego rodzaju obstrukcję: sprawa wymagała pewnych, niewielkich zresztą
inwestycji (dojazd, budki graniczne, parkingi, wzmocnienie mostów itp.), lokalne
samorządy pieniędzy nie miały, więc opóźniały sprawę jak mogły. Ale się udało,
co poczytuję za wielką Zbyszka i swoją zasługę dla rozwoju aktywnej przyjaźni
między Polską a Słowacją. Polska i Słowacja tego co prawda nie wiedzą, ale to
mniej istotne.
Kilka lat później zamieszkałem na
chwilę na polskim Spiszu, we Frydmanie. Były to sympatyczne dla mnie lata,
głównie dlatego, że miałem tam ponadhektarowe podwórko, na którym mogłoby
zaparkować naraz nawet kilka autobusów, co było miłą odmianą w stosunku do tego,
z czym miałem do czynienia na zakopiańskim osiedlu Orkana, gdzie w godzinach
popołudniowych zaparkowanie malucha graniczyło z cudem. Jedną z frydmańskich
atrakcji było to, że mój dom leżał w odległości kwadransa od przejścia
granicznego w Niedzicy, za którym znajdowało się kilka doskonale zaopatrzonych
sklepów z tzw. potravinami, czyli artykułami spożywczymi. Szczególnie atrakcyjne
były towary spożywcze w szklanych opakowaniach. Jeździliśmy po nie często, było
to też atrakcją dla naszych przyjaciół z centralnej Polski, którzy nas we
Frydmanie odwiedzali. Czasem wypad do słowackiej Łysej nad Dunajcem łączyliśmy z
objazdem Tatr, albo wypadem do Kieżmarku, Popradu czy Lewoczy, ale najczęściej
po dokonaniu zakupów wracaliśmy. Zawsze z duszą na ramieniu…
Bo w tamtym czasie obowiązywały
restrykcyjne ograniczenia w przewożeniu przez granicę artykułów alkoholowych.
Można było przewieźć kilka, bodaj pięć piw, jedną flaszkę wina, albo jedną
flaszkę mocniejszego alkoholu na osobę. Większa ilość łamała polski monopol
alkoholowy i mogła doprowadzić do gospodarczego upadku naszego kraju, który i
tak miał się kiepsko pod tym względem.
Szczególnie wredna i skuteczna w
rewidowaniu naszego auta w poszukiwaniu nadmiernej ilości
procentów była pewna celniczka, którą od złej strony znał cały Spisz. Zwykle
trzymaliśmy się przepisów, ale raz - nie i pani w szarym mundurku oczywiście
wytropiła nadmiarową flaszeczkę pseudokoniaku słowackiego, kazała nam wrócić i
flaszkę oddać. Wściekły, zakręciłem niemal w miejscu i zatrzymałem się przed
zdumionym pogranicznikiem słowackim, który widział, jak przed chwilą już raz
przez tę granicę przejeżdżałem. Wyjaśniłem, o co chodzi. Roześmiał się, znał tę
panią i poradził nam, żeby po prostu flaszkę lepiej schować. Tak też zrobiliśmy
i minutę później pojawiliśmy się przed celniczką.
- Oddaliście alkohol? – spytała.
- Nie – powiedziałem zgodnie z prawdą.
– Wypiliśmy – dodałem, niezgodnie z
prawdą.
Nie to, żeby się uśmiechnęła. Rzuciła
okiem do środka mojego punta, nie zagłębiała się w szczegóły i wpuściła nas do
Polski. Widać było od razu, że nie chodzi jej o bezpieczeństwo polskiego
monopolu spirytusowego, tylko o zamanifestowanie swojej władzy.
A więc wieczorem 20 grudnia 2007
uczestniczyliśmy w uroczystym przepiłowywaniu (nieprawdziwego, bo drewnianego)
szlabanu granicznego przez starostów przygranicznych powiatów i w regionalnej
zabawie przy ognisku. A kiedy minęła północ i nasze wejście do Schengen stało
się faktem - poszedłem do wciąż czynnego ulubionego sklepu po słowackiej stronie
i kupiłem dwie flaszki brandy. Po czym demonstracyjnie przedefilowałem przed ową
niemiłą celniczką, pokazując jej swój zakup. Odwróciła wzrok i udała, że mnie
nie zauważa. Wtedy widziałem ją po raz ostatni.
Jedną butelkę rozpiło się dość szybko w
domu, na drugiej (Brandy de Jerez,
501 Solera) napisałem na etykiecie
datę i miejsce tego zdarzenia, a znajomym powiedziałem, że zostawiamy ją na inną
okazję: trzeba ją będzie odpieczętować, kiedy wyjdziemy ze strefy Schengen, albo
w ogóle z Unii. Nad przyszłością mojej Solery zacząłem się zastanawiać po
ostatnim przemówieniu Jarosława Kaczyńskiego, kiedy to o dyktacie Unii (oni
wciąż mówią tak, jakby owa Unia była ciałem obcym, z którym nie mamy nic
wspólnego) prezes PiS powiedział, że „dość tego dobrego” i walił piąsteczką w
mównicę, a potem kiedy pisowski tytan intelektualny Marek Suski znów mówił o
brukselskiej niewoli, w której jakoby mamy się znaleźć, bo Unia dąży do tego
żeby w Polsce był rząd uległy, z
premierem, który mówi po polsku, ale z silnym niemieckim akcentem i chyba myśli
po niemiecku.
Solera mnie bierze, kiedy to słyszę. Co za […], za takie oszczerstwa należy mu
się po prostu solidny […]. Bo przed każdym sądem Marek S. się wybroni, że to
niby użył tylko takiej metafory. Ja w zasadzie wiem, że to wszystko mówi się
tylko dla podgrzania atmosfery wewnętrznej, że tylko w polskim piekle PiS czuje
się jak u siebie w domu, a w miękiszonowatej, albo zgoła ciapatej Unii jest
ciałem obcym, ale w takiej atmosferze łatwo o przekroczenie granicy rozsądku,
który już dawno przestał być zdrowy. Odkurzyłem brandy, Solera jest gotowa do
konsumpcji. Na razie czeka.
Prawdę powiedziawszy, już nie mogę tego
słuchać, już mnie pan Suski nie śmieszy, już od dawna Kaczyńskiego nie uważam za
kogoś, po kim mogę spodziewać się czegokolwiek nie tyle nawet dobrego, co
mądrego. Co gorsza, już od dawna nie umiem sobie wyobrazić tego, jak będzie
wyglądała Polska po upadku Kaczyńskiego i jego rechoczącej klaki, w jaki sposób
da się po nich posprzątać i jak ma się odbywać wymierzenie im kary. Już prędzej
widzę Putina przed trybunałem w Hadze, niż pisowską armię nieudaczników we
Wronkach.
*
Będziemy się chyba żegnać, przynajmniej
na podwórku felietonowym. Z kilku powodów. Przede wszystkim przestałem się
łudzić, że ta moja pisanina ma jakiekolwiek znaczenie dla spraw, o których
piszę. Jest to zwykłe, puste bicie piany i apostołowanie wśród nawróconych.
Początkowo myślałem, że to fajnie mieć taką grupkę Czytelników, którzy co
tydzień utwierdzają się w przekonaniu, że ich poglądy znajdują wyraz także w
moich felietonach. Ale to musi być cholernie nudne – co chwilę cieszyć się tym,
że nie jest się samemu z takim myśleniem. Nie to, żebym
nie próbował wpłynąć na cokolwiek za pośrednictwem swoich felietonów – w gronie
moich Czytelników są (lub byli) i politycy, i ważni publicyści, i osoby z kręgów
opiniotwórczych. Żaden z nich nigdy na mój tekst nie zareagował w żaden sposób.
Zapewne dlatego, że jestem im kompletnie nieznany (to po co są wśród moich
znajomych?), że traktują mnie jako takiego dziwaka, hobbystę z prowincji, ale to
nie powinno mieć znaczenia, jeśli moje teksty byłyby dobre i ważne. No, ale żeby
to stwierdzić, trzeba by je przeczytać. A to jest w sumie niemały wysiłek w
naszym społeczeństwie… Po drugie – taka cotygodniowa pisanina jest dla mnie
jednak poważnym obowiązkiem, który sam sobie nałożyłem i wykonuję go, jakby siłą
rozpędu. Póki felietony te drukował „Tygodnik Podhalański” miałem coś w rodzaju
poczucia misji, a może potrzeby ekspresji zawodowej, chęci udowodnienia sobie i
innym, że umiem to robić i wywiązuję się z obowiązku. No, bo do tego pisania się
zobowiązałem i ktoś mi za nie płacił, więc byłem zawodowcem. Od dwóch lat robię
to społecznie (by nie rzec: po amatorsku) i niejako sam dla siebie, przy
otwartej widowni. No więc, to już jest jakby
passé:
forma i treść są z pewnością anachroniczne. Widzę to po Facebooku, gdzie te
teksty też zamieszczam – kliknięciem aprobaty, czy nawet zgoła potwierdzeniem
odczytania tekstu obdarowuje mnie co tydzień od 3 do 10 osób. Komentarze? No,
nie żartujmy… W mailach piszą Państwo do mnie najczęściej refleksje typu:
tak samo myślę, u mnie było to samo…
To mi sprawia frajdę, bo jestem dla pewnej grupy osób typowy. Ale na tym samym
Facebooku moje zdjęcie (przedstawiające mnie czy przeze mnie utrwalony pejzaż
lub obiekt architektoniczny) ogląda kilkadziesiąt osób. Zdjęcie psa czy
tatrzańskiego szczytu – ponad sto. Jakieś udostępniane bluzgi antyrządowe –
kilkaset. Nie warto więc się wysilać, łatwiej sfotografować psa czy coś
udostępnić niż napisać czterostronicowy tekst felietonu, potem go nagrać i
zmontować, nadać temu formę w html i na YouTube…
I
last but not least:
mam zamiar napisać jeszcze coś większego, a oczy powoli odmawiają mi
posłuszeństwa, więc muszę używać ich oszczędnie i w sposób rozsądnie
ukierunkowany. Kręgosłup po dłuższym siedzeniu nie pozwala wstać…
Nie bez tego, że czasem jeszcze coś
chlapnę na tematy bieżące, jeszcze przez jakiś czas 2-3 razy na tydzień będę
pokazywał odkurzone teksty piosenek z Teatrzyku „Scherzo”. Drugi tom moich
felietonów (pierwszy - Góral z powyłamywanymi zębami
ukazał się w 2018 r.) może się ukaże w przyszłym roku, pod zachęcającym tytułem
Cycki Zoścynej kury.
Jak kto się w to zaopatrzy, to moje
felki zostaną z nim dłużej, niż ja.
Zatem wracamy do tytułowej pointy,
którą w wersji na ¾ wyśpiewa dla Państwa Wojciech Młynarski, wypowiadając i moje
myśli.
https://www.facebook.com/watch/?v=10155990196973856