Maciej Pinkwart
Pancerni
17 marca 2022
Coś się porobiło we współczesnej fizyce. Od początków XXI wieku czas szalenie
przyspiesza: lata przelatują jak miesiące, miesiące spadają z kalendarzy jak
liście z jesiennych drzew, dni się prawie nie zauważa. Od jakiegoś czasu mój
tydzień składa się z trzech dni: wtorku, kiedy uczę w szkole, czwartku, kiedy
publikuję felieton i soboty, kiedy robię pranie.
Jednak nie zawsze jest tak, że czas zawrotnie mknie do przodu. Chyba w naszej
okolicy musiała się pojawić jakaś inna grawitacja, a może po prostu jakaś
większa masa, zapewne ciemna, skutkiem czego możemy zaobserwować dylatację
czasu, czyli czas biegnie różnie w różnych miejscach. Im coś jest bliżej ośrodka
wielkiej grawitacji, tym czas płynie mu wolniej.
Myśleliśmy, że jesteśmy w trzeciej dekadzie XXI wieku i nowoczesność to nasze
drugie imię. Myśleliśmy też, że przemysł wojskowy i w ogóle armie całego świata
to inkubator nowoczesności: wiemy przecież jak obie wojny światowe przyspieszyły
rozwój techniki. Ale włączamy telewizor i na wszystkich kanałach informacyjnych
oglądamy wojnę drugiej potęgi militarnej świata z wojskowym Kopciuszkiem. Czy
nie odnosicie wrażenia, że to są jakieś zagubione odcinki rosyjskich „Czterech
pancernych”? Że to wojna XX wieku z XXI wiekiem? Na ekranie stoją bataliony
rosyjskich czołgów, jeden za drugim. Jak tysiąc czołgów jedzie jedną wąską
drogą, wokół której są bagniste lasy czy błotniste łąki to po pierwsze siła
ogniowa takiego batalionu jest taka, jak siła ogniowa dwóch czołgów – pierwszego
i ostatniego. Po drugie – wystarczy kilka dronów bojowych, żeby taką kolumnę
unieruchomić, trafiając tylko jeden – dwa czołgi, które zatarasują przejazd. Po
trzecie wreszcie – czołg ma to do siebie, że porusza się dzięki silnikowi
spalinowemu. A więc potrzebuje paliwa. Ma oczywiście ogromne baki, zapasowe
kanistry, z którymi może pokonać bez tankowania 600 kilometrów. Ale są to
znakomite cele dla snajperów czy stingerów. W konwoju muszą jechać cysterny z
paliwem, albo podciągany jest rurociąg. Dron bajraktar robi bum – i odwody
trzeba podciągać na nowo. I więcej paliwa zużywają przewoźne krematoria. Załoga
nowoczesnego czołgu to teraz nie cztery, tylko trzy osoby: dowódca, działonowy i
kierowca – mechanik. Psa się nie przewiduje. Ci ludzie muszą kiedyś spać, jeść,
wypróżniać się i nie zamarznąć. Czołg, jadąc, wytwarza mnóstwo ciepła od
silnika, ale stojąc – jest albo pancerną zamrażarką, albo paliwożerną farelką.
To wszystko oczywiście nie wyklucza ofensywy, bo ani bajraktary nie są
niezniszczalne, ani przepraw poza drogami głównymi nie można wykluczyć, więc na
odesskich schodach mogą znów pojawić się carscy żołnierze i zjeżdżający po nich
wózek z dzieckiem. Ale załoga pancernika „Patiomkina” zapewne się nie zbuntuje,
więc ofensywa będzie trwać, powolna i okupiona wielkimi stratami.
Jakoś nie słychać natomiast o skutecznej wojnie cybernetycznej, zdalnym
wyłączaniu systemów łączności, zdalnym przejmowaniu kierowania transportami,
telewizją i wszelką elektroniką. Nic z tych rzeczy. Jak czołgi stanęły, to do
akcji rzucono pociski dalekiego zasięgu, które po prostu rozwalają wszystko,
czyniąc ewentualną ukraińską zdobycz kompletnie nieatrakcyjną. W efekcie nie
będzie podbicia czy zdobycia Ukrainy, tylko jej zabicie i zniszczenie
wszystkiego, co się uda zbombardować.
Załóżmy jednak, że Putin zwycięży Ukrainę. Oby nie. Ale jeśli nie zastopuje
inwazji pod pretekstem, że osiągnął już założone cele (jak wiemy, powiedzieć
można wszystko) – to będzie miał nowe terytorium, złożone z ruin, pokrywających
jeden wielki cmentarz Ukraińców i Rosjan, ze zniszczoną infrastrukturą i
przemysłem i w dodatku z kilkoma, może kilkunastoma milionami partyzantów,
którzy nigdy się nie poddadzą. Nie będzie pracowników do zakładów produkcyjnych
– jeśli jakieś ocaleją - bo uciekną, będą strajkować, czy sabotować. Naturalnie,
można przy każdej linii produkcyjnej postawić pluton żołnierzy, ale tym
żołnierzom trzeba będzie wciąż dostarczać jedzenie, amunicję, paliwo, ciepłe
gacie i żołd. Można okraść wszystkie sklepy i wszystkie magazyny na Ukrainie,
ale jak już nie będzie co ukraść – to co Rosji przyjdzie z wygrania wojny? Rosja
jest ogromna i ma 143 miliony mieszkańców. Czy będą przesiedlać swoich obywateli
z pustej Syberii do opustoszałej Ukrainy? Z kwitnących miast europejskich, z
Moskwy, Petersburga, Kazania, Wołgogradu do ruin Mariupola, Charkowa, Chersonia?
Może będą. I co, dadzą im w ten sposób szczęście? I przekonanie, że oto na pewno
są mocarstwem, bo rozjechali czołgami i spalili iskanderami naród, o którym
jeszcze do niedawna ich przywódcy mówili, że nie jest żadnym odrębnym narodem,
że to tacy sami Rosjanie jak oni?
Teoretycy wojskowości mawiali, że wojna jest przedłużeniem polityki, że prowadzi
się ją dla osiągnięcia jakichś celów, takich jak na przykład Lebensraum,
nowe rynki zbytu, dla zdobycia niewolników czy surowców. Rosja Lebensraumu
– czyli przestrzeni życiowej - ma aż nadto, niewolników i surowców także.
Prowadzenie polityki na zgliszczach jest trudne, a nawet niemożliwe przy
jednoczesnym utrzymywaniu świata w przeświadczeniu, że jest się wielkim
nowoczesnym mocarstwem. Oczywiście, są jeszcze dwa podłe cele prowadzenia wojny:
utrzymanie w strachu własnego narodu oraz zniszczenie własnego przestarzałego
sprzętu. To już działało w czasie wojny wietnamskiej. Czas bezpiecznego
przechowywania sprzętu wojskowego jest ograniczony. Wystrzelenie jednego
pocisku, bez względu na to czy w coś trafi czy nie, nie kosztuje nic.
Zutylizowanie go w sposób pokojowy – kosztuje coś. Telewizja ukraińska pokazuje
czasem wnętrza zdobytych czołgów. Wyglądają jak skrzyżowanie kairskiego miasta
umarłych czy brazylijskich faweli z budą dla psa Szarika. Oczywiście, może to
być inscenizacja na użytek propagandy wojennej. Ale wątpię.
Ukraina domaga się, mówiąc wprost, by Zachód przestał popierać Dawida potępiając
i opluwając Goliata, tylko by wespół z Dawidem ruszył przeciw niemu na pole
walki. To jest zrozumiałe. Nie zrobimy tego, bo się boimy, że ruski Goliat się
odwinie i przywali nam atomową maczugą. I to też jest zrozumiałe: zarówno nasz
strach, jak i jego desperacja. Polskie władze usiłują znaleźć kompromis –
wymachują antyrosyjską szabelką pokazując Rosji, że szabelka jest amerykańska, a
naszą ręką steruje NATO. To nie my, to oni. Czasami ma się wrażenie, że Polska
udaje wielkie mocarstwo, mające na smyczy wielkiego zachodniego amstaffa. A
amstaff udaje, że jest tylko lekko wkurzonym cocker-spanielem. Na czyj użytek
premier Polski opowiada dyrdymały o tym, że Polska zrezygnuje z kupowania
rosyjskiego węgla jak tylko Unia Europejska o tym zadecyduje? Potrzebujemy
zgody ze strony Komisji Europejskiej, aby nałożyć embargo, zakaz importu
rosyjskiego węgla – mówi premier. Czyli importujemy węgiel, którego podobno
sami mamy od cholery, tylko dlatego, że Unia tego nam nie zakazała. Jak Unia nam
poleca stosować prawo europejskie, to dybie na naszą suwerenność, ale węgiel
przestaniemy importować wtedy, kiedy Unia nam tego zabroni. I znów: towarzyszu
Putin, przecież sami widzicie, że to nie my, tylko oni. Żeby nie nasza
geopolityka, no i Donald Tusk, to byśmy byli tak samo uczynni dla Was, jak
towarzysz Orban… I Salvini… I towarzyszka Le Pen.
I jeszcze jedna rana, jaką nam zadaje czas: ta koszmarna wojna, wielokrotnie
bardziej niż Pustynna Burza czy inwazja amerykańska na Irak jest wojną
prowadzoną live, choć wobec dziesiątków tysięcy zabitych określenie
„wojna na żywo” jest wyjątkowo niestosowne. Wszystko to, co powinno być robione
za kulisami: negocjacje, warunki, rokowania, kwestie członkostwa w NATO i Unii,
decyzje w sprawie dostaw broni, pomoc gospodarcza i militarna – dzieje się na
oczach milionów fejsbukowiczów, twitterowych ćwierkaczy czy instagramowych
ekshibicjonistów. I ekscytujących siebie i nas dziennikarzy. Odwaga staniała już
dawno, prawda stała się pojęciem względnym, a czas wiruje od Klausewitza przez
Szojgu do Stoltenberga i z powrotem. Tylko ludzie umierają naprawdę. Ukraina
jest żywą tarczą dla zachodniej Europy, a my, starcy, już nie wiemy co bardziej
powinniśmy podliczać – to, co już za nami od zeszłego wtorku, czy to, co jeszcze
przed nami do przyszłej soboty. A przy okazji rozmowy o pomykającym chyżo
czasie: czy czas pandemii koronawirusa już minął? Czy noszenie maseczek,
trzymanie dystansu i szczepienia są jeszcze aktualne? I jak się do tego mają te
dwa miliony nowych obywateli Polski, którym daliśmy polskie pesele i pińcet
plusy? Czy zapewnimy im w razie potrzeby odpowiednią liczbę sprawnych
respiratorów i miejsc na kwarantannę? Czy izolację będą też przechodzić na
stadionach sportowych i dworcach kolejowych?
Uchodźcom z Ukrainy rząd pomaga naszymi rękami, ale uchodźcom przybywającym z
Białorusi nie pozwala pomagać, bo to nielegalni ludzie, najczęściej innej
wiary i innego koloru, no i jak się wyraził minister od gwałconych krów –
jakbyśmy dziś pomogli dwudziestu osobom, to jutro będą w tym miejscu dwa tysiące
i co wtedy zrobimy? Na dwa miliony bieżeńców z Ukrainy płotu nie
starczyło, więc sprzedamy ich Unii, albo Unia zapłaci nam za ich wyżywienie…
Czas biegnie jak szalony. Obecna kadencja rządów PiS-u ma dobiec końca w 2023
roku. Ale słupki poparcia dla władzy znowu rosną, jak zwykle w obliczu
zagrożenia: to partia rządząca trzyma palec na spuście, tak militarnym, jak i
finansowym. Groteskowe doczepienie Jarosława Kaczyńskiego do delegacji trzech
premierów europejskich jadących z poparciem do Kijowa w zasadzie może przesądzić
o kolejnej kadencji rządów PiS-u. Za tydzień – dwa może się okazać, że
wicepremier do spraw bezpieczeństwa postanowił zapewnić bezpieczeństwo sobie i
swoim przez wybory przyspieszone i korzystające z wojennej koniunktury. Ale czy
nie będzie się bał takiego rozwiązania? W 2007 roku poszedł na taki hazard i
wywalił się na tej skórce od banana. No, ale wtedy Hannibal nie stał przed
bramami ani Celtowie nie szturmowali Rzymu. Teraz jest zupełnie możliwe, że w
obliczu zagrożenia hordami pancernych barbarzyńców polskie społeczeństwo zechce
znów postawić na wartość obronną kapitolińskich kaczek.