Maciej Pinkwart
Rzeczy, odcinek 7
Miednica
26 maja 2022
Po dwóch latach użytkowania przez sąsiadów łazienki, okazało się że między
częścią in a częścią out pewnego urządzenia jest u nich jakieś 25
cm przerwy, po prostu 25 cm braku rury. I w efekcie po naciśnięciu przycisku
część wody leciała tam, gdzie miała lecieć, a część nie. I ta druga część
zgodnie z prawem powszechnego ciążenia trafiała wzdłuż ściany do mojej łazienki.
Przez dwa lata woda siedziała w tej ścianie, aż wreszcie przez fugi, kafelki i
inne dające się przeniknąć substancje zaczęła powolutku ujawniać się u mnie. W
efekcie w mojej łazience dopływ wody kąpielowej do brodzika zamknięto, kafelki
zerwano, przyjechał pan z dużym wiatrakiem i ogrzewaczem, a ja, żeby się nie
zaniedbać pod względem higienicznym pojechałem do sklepu ogólnotowarowego i
kupiłem dużą zieloną miednicę z plastiku.
Co przypomniało mi moje czasy milanowskie, gdzie upływało mi dzieciństwo
bynajmniej nie anielskie, choć może trochę sielskie, jako że łazienki w
mieszkaniu nie było, woda – oczywiście zimna – pojawiała się tylko wtedy, gdy
ktoś w piwnicy włączył hydrofor, a potem gdy ktoś, przeważnie ja, naniósł kilka
wiader ze studni. Jeśli paliło się w kuchni pod blachą, nagrzanie wody do mycia
trwało jakieś pół godziny. Jeśli nie, przy kuchence elektrycznej trzeba było
czekać godzinę, a przy większych ambicjach higienicznych – półtorej. No i potem
robiło się taki mini basen w miednicy, mydło prawie zawsze uciekało z rąk i
trzeba było z miednicy wyłazić i wyciągać je spod kuchennych szafek, a po
ablucjach sprzątanie trwało tak samo długo, jak samo mycie, w efekcie czego
zwykle było się brudnym tak jak przed i wszystko można by zaczynać od początku,
gdyby nie to, że trzeba było już iść do szkoły, do pracy, czy do łóżka. Miednica
lądowała pod kuchennym stołem. Była metalowa, emaliowana na biało, z zewnątrz
szara, poobijana.
A powinna być miedziana.
No bo taka jest etymologia tej nazwy: miednica, a wcześniej: miedźnica, czyli
coś zrobionego z miedzi.
Z biegiem lat nazwy rzeczy odrywają się od swych pierwotnych znaczeń, ale prawie
zawsze w nazwie tkwi coś w rodzaju skamieliny, określającej początki i cel
powstania. Zwykle z tych początków nie zdajemy sobie sprawy. W dawnych czasach,
kiedy prowadziłem warsztaty literackie nie tylko dla młodzieży, ale i dla
dorosłych, mówiąc o owych paleoznaczeniach wyrazów, lubiłem szokować kursantki,
pytając, czy mogę zadać im intymne pytanie (nie było przypadku, żeby się nie
zgodziły!), po czym prosiłem, żeby powiedziały, jakiego koloru mają dziś
bieliznę. Najczęściej bielizna owa była czarna lub czerwona.
A jaka powinna być? Biała, oczywiście. Bielizna, czyli coś białego, coś
należącego do bieli – jak ojczyzna, ojcowizna, zamoyszczyzna, włoszczyzna itd.
Ciekawe, czy ktoś jeszcze kojarzy marchewkę, pietruszkę, seler, por i kapustkę z
królową Boną i jej włoskimi kucharzami, a nie z niedzielnym rosołem? Z tym
kojarzeniem to bywa różnie – czasem jest go za mało, a czasem za dużo. Zwykle
tak się składa, że popularne metafory wypierają ze świadomości realia, na bazie
których zostały skonstruowane. Wpisuję w wyszukiwarkę sformułowanie Morskie
Oko. Na pierwszym miejscu pojawia się schronisko w Tatrach, na drugim –
jezioro w Tatrach, na trzecim – teatrzyk rewiowy w Warszawie, potem długo, długo
nic innego, tylko Tatry, a wreszcie ukazuje się hotel przy zakopiańskich
Krupówkach. Potem hotel w Bukowinie Tatrzańskiej, willa w Niechorzu, park w
Warszawie, hotel w bułgarskich Złotych Piaskach… Cierpliwi wyszukiwacze znajdą
jeszcze Morskie Oko w słowackim paśmie Vihorlatskych vrchov, legendowe Morskie
Oko na Babiej Górze, czy niewielką polodowcową kałużę Meerauge koło Bodental w
austriackiej Karyntii.
Przechodzimy do realu. Jadę nad polskie morze. Mijam willę Morskie Oko w
Gdańsku-Jelitkowie, przy ulicy Morskiej, dojeżdżam do Jeziora Nowowiejskiego w
Sopocie, popularnie zwanego Morskim Okiem, mijam restaurację Morskie Oko w Gdyni
przy ulicy Juliana Ejsmonda (ilu bywalców tej restauracji wie, że pisarz Julian
Ejsmond zginął w wypadku samochodowym w pobliżu Morskiego Oka, wracając z
kongresu PEN Clubu, który odbywał się nad tatrzańskim jeziorem?), wspominam
gdyńskie kino Morskie Oko, pierwsze w tej okolicy kino dźwiękowe, wspominam też
miłe chwile w hotelu Morskie Oko w Juracie, przemykam koło pensjonatu Morskie
Oko w Jastrzębiej Górze i koło willi Morskie Oko w Karwi i docieram do Łeby. Tam
wraca do mnie wspomnienie sprzed lat: podczas pleneru uczniów zakopiańskiej
szkoły artystycznej prowadziłem zajęcia z literatury i dziennikarstwa. Wysłałem
kilkoro uczniów na wywiady z mieszkańcami. Dwie dziewczyny poszły do pensjonatu
i restauracji Morskie Oko. Zapytały, skąd taka oryginalna nazwa. Właścicielka
Morskiego Oka opowiedziała im, że kiedyś z całą rodziną wybrała się do
Zakopanego, a potem w Tatry, zwiedzały słynne jezioro i tak ich urzekło, że
swoją willę postanowiła nazwać na jego cześć.
Poszedłem tam. Domek sympatyczny, restauracja przyjemna, za kępą sosen szumiało
niebieskie morze, które wyglądało jak oko blondynki. Zamówiłem ruskie pierogi.
Teraz, kiedy wybuchła wojna Rosji z Ukrainą, w porywie patriotyzmu z polskich
sklepów i restauracji zaczęły znikać ruskie pierogi, w myśl zasady, posyłającej
russkije karabli wiadomo gdzie. Tyle, że choć w Moskwie russkij to
znaczy rosyjski, to w Polsce nie powinno, jako że słowo to wywodzi się nie od
Rosji, ale od Rusi, a ta, jak wiadomo, obejmuje znaczeniowo Czerwoną Ruś, na
północno-zachodniej Ukrainie i w południowo-wschodniej Polsce, Ruś Czarną, na
terenie dzisiejszej Białorusi oraz polskiej gminy Michałowo i Ruś Białą, na
terenie Białorusi i częściowo Rosji. Wielkorusami nazywano Rosjan, Małorusami –
Ukraińców. W Polsce funkcjonowało słowo Rusin, odnoszące się początkowo do
wszystkich mieszkańców Małorusi, potem do wyznawców prawosławia, wreszcie do
Łemków i Bojków, co niewiele ma wspólnego z prawdą historyczną.
Tak jak pierogi ruskie z Ruskami. Już bardziej są to pierogi ukraińskie i mogą
towarzyszyć barszczowi po ukraińsku. W karcie dań narodowych będą sąsiadować z
sałatką grecką, chłodnikiem litewskim, karpiem po żydowsku, kaczką po pekińsku,
serem szwajcarskim i kawą po turecku. Inna rzecz, że dopatrywanie się
nacjonalizmów w nazwach potraw jest idiotyczne, tak jak trafianie do serca przez
żołądek. Do serca przez żołądek mogą trafić tylko skutki wzmożonego poziomu
cholesterolu, czego nikomu nie życzę. Co do Rusinów, to nie radzę sprawdzać
znaczenia tego słowa w Googlu, gdzie kilkanaście pierwszych pozycji zajmuje
Kinga Rusin.
Co zaś wspólnego ma miednica z bielizną, Morskim Okiem i ruskimi? Nic, poza
nieznajomością etymologii. Bez której, rzecz jasna, spokojnie można się umyć w
plastikowej miednicy, włożyć czy zdjąć czarną bieliznę, zachwycić się Morskim
Okiem w górach i ucieszyć ruskimi. Na talerzu, z cebulką i masełkiem. Jak ktoś
zoologicznie nie cierpi ruskich, co w Polsce staje się stanem chronicznym bez
względu na etymologie, to powinien spisać testament, porzucić swego kardiologa i
udać się do restauracji Pod Trzema Apostołami w Lewoczy lub Kieżmarku i tam
zamówić slovenské
pirohy,
z ziemniakami, bryndzą, cebulą, skwarkami, słoniną, zasmażką i śmietaną. Trudno
sobie wyobrazić coś smaczniejszego, a zarazem bardziej zabójczego dla
kardiologicznych tłuściochów. Ale już pewno się przyzwyczailiście, że wszystko
to, co jest smaczne, miłe i nam się podoba, jest albo niezdrowe, albo tuczące,
albo przynajmniej niemoralne.