Maciej Pinkwart

29 grudnia 2022

Metafizyka czarnej dziury

Tutaj wersja na YT

 

W Święta i w przededniu Nowego Roku miałem serdecznie dość polityki, i tej małej, nikczemnej i karłowatej, panoszącej się na polskim zafajdanym podwórku, które w coraz większym stopniu przypomina niesprzątany od lat śmietnik, i tej wielkiej, od której zależy być może to, czy w ogóle będziemy mieli jakiś przyszły rok, jakieś następne święta i jakieś podwórka. Ani politycy jakichkolwiek opcji, ani dziennikarze jakichkolwiek redakcji nie zajmują się niczym, co wykraczałoby poza ramy owego podwórka, lub w najlepszym (najgorszym?) wypadku teatru działań wojennych, co miałoby horyzont czasowy większy niż następna kadencja czy następna wojna i pokój. Jak to  – powie ktoś – przecież zajmujemy się przekształceniami energetycznymi, planujemy postawienie paru ogniw fotowoltaicznych i spalanie śmieci nie we własnych kotłach c.o., tylko w elektrowniach z dobrymi filtrami. I może lodowce dzięki temu się nie stopią się tak szybko i dożyjemy do następnego mundialu, na którym Polska wyjdzie z grupy. Jeśli nawet takie działania proekologiczne (mniejsza z tym, na ile rzetelne i skuteczne) mają charakter naukowy i futurologiczny, to raczej nie ekscytują opinii publicznej w innym kontekście, niż osobisto-finansowy: ile mnie będzie kosztować ten, jak to mawia pewna pani kurator – ekologizm.

A jacy będziemy za sto kadencji? Czy państwa narodowe mają jeszcze jakikolwiek sens praktyczny? Czy wzruszanie się kolejnymi rocznicami śmierci poległych powstańców, setnymi i tysiącznymi miesięcznicami zamachów/wypadków lotniczych, wrzeszczenie „śmierć wrogom ojczyzny” będzie miało sens wtedy, gdy się przekonamy, że nienawiść do kogokolwiek nie odpowie na podstawowe dla ludzkości pytania? Energetyka… Ani Rosja, ani Arabia Saudyjska, ani Norwegia, ani Pcim i wójt Orlenu nie zapewnią nam energii za 200 lat, bo nie będą już dysponować paliwami kopalnymi. Naturalnie, węgiel jeszcze gdzieś tam pewno da się wyskrobać, poza tym można zadbać o to, żeby pojawił się nowy: można wyrąbać całą Puszczę Białowieską i Tatrzański Park Narodowy, drewno zakopać i poczekać 350 milionów lat: będzie jak znalazł. Można cały świat pokryć ogniwami fotowoltaicznymi, a całe korzystanie z tak uzyskanego prądu przenieść pod ziemię, gdzie będziemy żyć jako istoty chtoniczne – jak dżdżownice, krety, reptilianie ze snów Edyty Górniak czy mieszkańcy paryskiej dzielnicy Defense. Cały świat zastawiony wiatrakami być może przekształci nas w Don Kichotów, ale życie między Rosynantem, Dulcyneą i Sancho Pansą nie da nam ani satysfakcji, ani nawet tak pożądanego z punktu widzenia istnienia gatunku potomstwa. W żadnym środowisku politycznym nie istnieje jakakolwiek dyskusja na temat rzeczywiście alternatywnych źródeł energii, wyposażających każdego człowieka w system organicznej fotosyntezy (co zapewne skutkowałoby przybraniem przez nas intensywnie zielonego koloru skóry) czy też stworzeniem kilku światowych elektrowni zasilanych zimną fuzją termojądrową i rozsyłaniem energii bezprzewodowo, systemem Nikoli Tesli. Ale kwestie fuzji zmonopolizował u nas Polski Związek Łowiecki, któremu energii dostarczają kapelani i Polski Monopol Spirytusowy.

Jak się przez chwilę zastanowić, to żaden polski – a bodaj i światowy – polityk serio nie zajmuje się tym, czym niebawem stanie się ludzkość, no bo to nie ludzkość na nich głosuje w wyborach, tylko elektorat. A elektorat da się zapewne wyszczuć na uchodźców, gejów, transpłciowego Władka/Zosię oraz Donalda Tuska/Emanuela Macrona, ale na roboty ze sztuczną inteligencją to już na pewno nie. Rzecz jasna, w naszych ciałach przedstawicielskich sztuczna inteligencja miałaby duże pole do popisu i z łatwością mogłaby wejść w nisze ekologiczne, powstałe wskutek braku inteligencji naturalnej w wielu ławach poselskich i senatorskich, ale jeśli inteligencja, jakakolwiek, miałaby choć trochę inteligencji, to trzymałaby się od tego miejsca na duży dystans.

A teraz na poważnie. W Święta w dzień doczytywałem biografię Stephena Hawkinga, w nocy przypominałem sobie dzieło Nathana Lentsa Człowiek i błędy ewolucji. W pierwszej książce przebijałem się przez astrofizykę i kosmologię, w drugiej – przez biologię i genetykę. Czego to człowiek nie robi, żeby uniknąć kontaktu z karpiem i Kaczyńskim! W efekcie rzucało mnie od metafizyki do praktyki ewolucji i z powrotem…

Hawking, uważany przez wielu za głównego propagatora teorii czarnych dziur (choć twórcą tego pojęcia był starszy o pokolenie John Archibald Wheeler) był jednym z najwybitniejszych fizyków – teoretyków, choć większość jego teorii okazywała się po czasie błędna i uczony się z nich spektakularnie wycofywał, ale te jego błędy w znacznym stopniu posunęły naszą wiedzę o materii, Kosmosie, powstaniu i prawdopodobnym końcu wszechświata. Czarna dziura – miejsce, w którym nie widać gwiazd – znana nam najpierw tylko z rozważań wywodzących się z teorii względności Einsteina, to ostateczna (no, tego też w zasadzie nie wiemy na pewno…) faza życia masywnej gwiazdy, której przemiany termojądrowe osłabły na tyle, że siła grawitacji stała się większa od energii promieniowania, wskutek czego jej materia zaczęła gęstnieć, atomy mieniły się w bezpostaciową plazmę, siła przyciągania pokonała siłę odpychania elektrostatycznego, w efekcie czego powstał supergęsty obiekt, obdarzony tak wielką grawitacją, że nic nie może się z niego wydostać: ani materia, ani energia, ani światło, ani informacja. Są doskonale czarne – bo każdy kwant światła, zamiast się odeń odbijać i powracać do oka obserwatora – zostaje pochłonięty i przepadnie na wieki. W centrum czarnej dziury musi znajdować się osobliwość – punkt o niewyobrażalnej gęstości, grawitacji i energii. Od reszty świata czarna dziura oddzielona jest horyzontem zdarzeń, który materia i energia mogą przekroczyć tylko w jedną stronę – w głąb, w stronę osobliwości. Dlatego istnienia lub nieistnienia czarnej dziury nigdy nie stwierdzimy osobiście, empirycznie: jakikolwiek obserwator, żywy czy mechaniczny, znalazłszy się odpowiednio blisko, wpadłby do środka przez horyzont zdarzeń i nigdy by stamtąd nie wyszedł, a jego materia i energia podzieliłaby los zapadającej się gwiazdy. Cokolwiek by to było, zostałoby na zawsze w tamtym świecie.

A może nasze dusze (w momencie śmierci nasza materia pozostaje w grobie, a nasza energia z kwadratem prędkości światła nasz świat opuszcza) przy pomocy splątania kwantowego, albo zakrzywiając czasoprzestrzeń udają się w kierunku najbliższej czarnej dziury, przenikają przez horyzont zdarzeń i na wieczność pozostają w tamtym świecie, którego nie mogą opuścić, ani przesłać nam wiarygodnej informacji o sobie?

Cóż, myśl nie nowa: blisko 4,5 tysiąca lat temu nieznany nam pisarz w Pieśni harfiarza zanotował wiersz, będący staroegipską wersją Horacjańskiego Carpe diem, a w nim takie wersy:

Nikt przecież stamtąd jeszcze nie powrócił,

by opowiedzieć o swojej istocie,

by opowiedzieć nam o swoich sprawach,

i żeby serca nasze zaspokoić,

zanim my sami kiedyś podążymy

tam, dokąd oni już dawno odeszli.

(przekład: Tadeusz Andrzejewski, Dusze boga Re),

Ale z czarnej dziury – tego fizycznego, a zarazem metafizycznego tamtego świata – coś jednak się wydostaje: niezwykle słabe promieniowanie cieplne, nazywane promieniowaniem Hawkinga, które nie niesie żadnej informacji, ale podobno musi istnieć. Nie możemy z niego odczytać co tam jest, po drugiej stronie, ale dowiadujemy się, że druga strona jakaś – gdzieś – w jakiś sposób – istnieje. Duchy przodków, objawiające się nam w snach, w stukach szaf, w spadających obrazach, też nam nie mówią tego, jak tam, za horyzontem zdarzeń, jest. A my tylko możemy sobie naukowo wyobrażać (przepraszam za oksymoron), jak wygląda po tej drugiej stronie owa osobliwość, z którą nasza dusza – nasza energia – nieuchronnie kiedyś się połączy na wieczność. Uwaga: to, co teraz napisałem, to nie jest fizyka, ani nawet metafizyka. To literatura.

Wieczność… Cóż to jest? Wszechświat bez brzegów, definiowany kiedyś przez Hawkinga, bez początku i końca w swej czasoprzestrzeni, a zatem bez autora tego wszystkiego, nieważne na razie, czy będziemy go nazywać Bogiem z dużej, czy bogiem z małej litery, naturą czy prawami fizyki? A może po prostu czarna dziura, która przez niewyobrażalnie długi czas będzie wsysać całą materię i energię otaczającego ją kosmosu, po czym zapadnie się do jednego niewyobrażalnie małego, gęstego i gorącego punktu, który znów wybuchnie w Big Bangu i wszystko zacznie się od początku.

Ale co to jest wszystko? Definiować to pojęcie poprzez jego opis moglibyśmy – gdybyśmy naprawdę podeszli do tego poważnie – do końca świata i jeden dzień dłużej, jak mówi mistrz Owsiak. I o ten jeden dzień dłużej spierają się najwybitniejsze umysły świata od tysiącleci. Te najwybitniejsze umysły wiedzą też, że w badanym przez nas teoretycznie (bo w tym przypadku praktyka to zaledwie łepek od szpilki wobec milionów oceanów) Wszechświecie może istnieć około czterdziestu trylionów czarnych dziur. Czterdzieści trylionów to 40 z osiemnastoma zerami. Czterdzieści trylionów wszechświatów, czterdzieści trylionów rajów i piekieł, czterdzieści trylionów Bogów i szatanów?

No, ale przecież i tak czołówki serwisów informacyjnych będą zajmować spory między premierem, jego ministrem oraz ministrantami, sztuczne kolano Kaczyńskiego, brak sztucznej czy jakiejkolwiek inteligencji w władzach policji, wina Tuska, niegodziwość Niemców, bandytyzm zjadającego naszą kiełbasę Putina, występ lub brak występu Mel C na zakopiańskim Sylwestrze Marzeń, narzeczony Roksany Węgiel i czarna dziura, w jaką zamienił się Krajowy Plan Odbudowy, który nadal znajduje się w Brukseli, a nie u nas. Ewolucja polskich problemów i Polski jako takiej trwa i, jak się wydaje, podąża coraz szybciej w stronę zagłady, choć od nas w przyszłym roku będzie zależeć, czego dotyczyć będzie owa zagłada. O ewolucji innym razem.

Poprzednie felietony