Maciej Pinkwart
Kwadratura Putina
31 marca 2022
Kupuję w sklepie jabłko. Ładne, czerwone, pachnące, z błyszczącą skórką, na
której widzę naklejkę, w kształcie może centymetrowego owalu z wydrukowaną nazwą
i adresem producenta – Grójec, oczywiście - oraz z mikroskopijnym kodem
kreskowym. Tę naklejkę pani w kasie podsuwa pod skaner, krótki pisk, wczytała
się nazwa towaru, automatyczna waga sprawdza ilość jabłka w jabłku, na
wyświetlaczu pojawia się cena. Nowoczesność w domu i zagrodzie…
I w tym świecie, w którym w centymetrowej naklejce można zmieścić kod, którego
odczytanie ujawnia wszystkie niezbędne informacje, od trzydziestu sześciu dni
trwa brutalna, prymitywnie tępa wojna, prowadzona według standardów z epoki
kamienia łupanego. Jej jedyne cele są od tysiącleci takie same: unicestwienie
tego, kogo ktoś uznał za wroga. Kain z zabicia Abla nie odniósł żadnej korzyści,
poza tym, że usunął ze świata żywych tego, kogo uważał za nadmiernie
faworyzowanego przez Boga. Bóg, cóż – jest wszechmogący, więc mógł albo nie
dopuścić do tego, żeby Kain znienawidził Abla, albo sprawić, żeby Kain nie
znalazł na podorędziu oślej szczęki, albo obdarzyć Abla stosowną siłą, żeby się
Kainowi odwinął, albo Abla wskrzesić i całą sprawę zresetować. Ale nie,
ograniczył się do dość taniej reprymendy i wygnania Kaina tam, gdzie udają się
russkije karabli i gdzie morderca nieoczekiwanie znalazł jakichś ludzi, a
nawet żonę i szczęście rodzinne wśród tych, których zgodnie z księgą Genezis nie
miało prawa być, bo przecież w owym czasie na świecie było tylko troje ludzi:
Bóg stworzył tylko Adama i Ewę, a oni mieli wówczas tylko dwoje dzieci –
mordercę Kaina i błogosławionej pamięci Abla. Kto stworzył tych, wśród których
znalazł się Kain na wygnaniu – nie wiadomo.
Jabłko z kodem kreskowym na moim stole, a na Ukrainie unieruchomione koktajlami
Mołotowa czy stingerami czołgi, odciągane z dróg przez traktory miejscowych
kołchoźników. Te traktory powinny orać pola, na których mogłaby niebawem
wyrosnąć pszenica, z której słynie Ukraina i jej czarnoziem. Ze zdziwieniem
przeczytałem informację, że ubolewanie i przestrach z tego powodu wyraził Egipt,
będący jednym z największych importerów ukraińskiego zboża. Pomijając fakt, że
to zdaje się jedyny komentarz egipski do toczącej się wojny – wiemy, że kiedyś
kraj nad Nilem, gdzie zboże zbierano trzy razy w roku, był spichlerzem całego
imperium rzymskiego, największym na świecie producentem pszenicy, która rosła
jak szalona na wąskim skrawku uprawnej ziemi między dwiema pustyniami, nawożonym
jedynie przez muł wylewającego Nilu. Dziś przez tamę w Assuanie Nil nie wylewa,
Egipt nawozi swój zielony skrawek nawozami sztucznymi, które spływają z wodami
Nilu i niosą śmierć Morzu Śródziemnemu. A pszenicę nad Nil importowano do
niedawna znad Dniepru.
Kapitalista kupował ukraińską pszenicę płacąc, powiedzmy, dolara za kilo, po
czym sprzedawał ją u siebie za półtora dolara, powiększając swoje dochody.
Socjalista kupował ukraińską pszenicę płacąc, powiedzmy, dolara za kilo, po czym
sprzedawał ją u siebie za pół dolara, uszczęśliwiając społeczeństwo. Ruskie
sołdaty pszenicy nie kupują, tylko kradną towary z okolicznych sklepów i
zabijają rolników, których traktory zamiast wyjechać na pole odwożą ruskie
czołgi do punktów skupu złomu, na polach zamiast oziminy rosną transportery
opancerzone, a jeśli przeżyje ktoś, kto będzie mógł latem wejść na pola,
znajdzie tam zamiast pszenicy tysiące min przeciwpiechotnych. Wojna jest
największym anachronizmem we współczesnym świecie, bo kierują nią tępe instynkty
Kaina, który zapomniał, że w krótszym lub dłuższym czasie przekona się, że
zbrodnia nie popłaca. A w każdym razie popłaca mniej, niż inwestowanie w
maszynę, która naklei na jabłko kod kreskowy.
Coraz częściej jako argument w sporach politycznych, międzynarodowych i
krajowych stosowany jest strach przed agresją Rosji, która podobno szykuje się
do ataku na Polskę, Europę, może na cały świat. W wystąpieniach polskich władz
pobrzmiewają coraz ostrzejsze tony, co mi przypomina stare pokerowe powiedzenie:
grubo idzie, cienko ma… To, rzecz jasna, może być odniesione także do
retoryki Kremla, ale Kreml, niestety, ma grubo, znacznie grubiej niż
Polska. W wystąpieniach polskich triumwirów na P – prezydent, premier i
najważniejszy: prezes – jest tyle buty i agresji, że przypomina mi się z czasów
mojego dzieciństwa powiedzonko: jedna bombka atomowa i wrócimy znów do Lwowa,
druga mała, ale silna i wrócimy też do Wilna… Oczywiście, jest to retoryka
ludzi, którzy swoją rusofobią przykrywają anachronizm myślenia, albo bezmyślenia:
akurat i Lwów, i Wilno nie są dziś we władaniu Rosji, więc zawsze wobec Kremla
można będzie się wytłumaczyć, że to wcale nie jest rusofobia. Tyle tylko, że
tam, pod czerwonymi kopułami, nikt takiej dialektyki nie uprawia – każdy, kto
nie jest z nimi, jest przeciw nim i tylko kwestią opłacalności jest to, czy
zaatakują go już teraz, czy dopiero potem. Bezprzykładne bohaterstwo i sukces
wojenny Ukraińców, którzy nie dali się zjeść w kaszy podczas Blitzkriegu jest
dla nas niemniejszą tarczą niż słynny artykuł piąty NATO: Kaina z oślą szczęką
może powstrzymać nie gniew Jahwe, tylko Abel z większą oślą szczęką.
Przyjaciele coraz częściej namawiają mnie, żeby zabrać duszę w troki i wyjeżdżać
(oni używają zdecydowanie innego słowa), póki jeszcze możemy – do Grecji, do
bezpszenicznego Egiptu, czy do Australii. Nie zamierzam. Trzyma mnie tu
ciekawość wobec tego, jak się to potoczy dalej i jak się, ewentualnie, skończy.
Moja ciekawość jest większa niż mój strach. Po drugie: obserwowanie z
perspektywy kilku czy kilkunastu tysięcy kilometrów tego, jak świat szybciej czy
wolniej umiera już kiedyś było opisane. Nikt tego nie zrobi lepiej niż zrobił to
Nevil Shute w powieści Ostatni brzeg, której akcja toczy się w
niezbombardowanej atomowo Australii, która tylko czeka na śmierć popromienną.
Słyszy się ostatnio coraz częściej, że ta wojna musi się skończyć kompromisem:
za cenę jakichś ustępstw terytorialnych (Krym, Donieck) Rosjanie, ogłaszając
oczywiście swoje zwycięstwo i realizację swoich celów powstrzymają swoje
rakiety, wycofają czołgowy złom, zabiorą żywych i martwych żołnierzy i na jakiś
czas będzie pokój, a Ukraina przy pomocy funduszy wolnego świata zacznie lizać
rany i odbudowywać infrastrukturę. Zapewne Rosja by zażądała jeszcze deklaracji,
że Kijów nie przystąpi do NATO, na co i tak się nie zanosi, w ramach kompromisu
ze swojej strony nie żądając rezygnacji z członkostwa Ukrainy w Unii
Europejskiej. Na co zresztą też się nie zanosi. Można, rzecz jasna,
argumentować, że tą drogą ocalono by miliony Ukraińców, że życie ludzkie jest
ważniejsze od skrawka terytorium, ale to nie jest byle jakie terytorium – taki
pokój spowodowałby, że Rosja zyskałaby lądowe połączenie z Krymem i Morzem
Czarnym i ustawiłaby rakiety na nowej wschodniej granicy Ukrainy. A my
zyskalibyśmy już nie możliwość, ale zgoła pewność, że jutro czy pojutrze
będziemy handlować z Putinem kwestię przynależności państwowej Białegostoku i
Suwałk oraz negocjować przebieg korytarza z Białoruskiej Republiki Ludowej do
Kaliningradu, czyli dawnego Królewca, a wcześniej Königsbergu,
który trzej panowie P usiłują podgryźć przez przekopanie Mierzei Wiślanej.
Naturalnie, pan Janusz Kowalski i jego kumple podrzucą tu jeszcze temat
ewentualnych żądań niemieckich wobec Wrocławia, Szczecina czy Zielonej Góry.
Jednak alternatywa jest taka: ciągnąca się – jak prorokował Joseph Biden w
Warszawie – nie przez tygodnie czy miesiące, ale przez lata i dekady wojna w
Ukrainie i być może w okolicy z jednej strony, a rokowania pokojowe między
Zełeńskim a Putinem z drugiej. Tylko jak można usiąść do stołu z kimś, kogo –
zupełnie słusznie zresztą – nazywa się zbrodniarzem, rzeźnikiem i przestępcą
wojennym oraz akceptować jego podpis na traktacie pokojowym? Czy ktoś, kto
powinien być osądzony i skazany przed międzynarodowym trybunałem we współczesnej
Norymberdze może być partnerem w ustalaniu pokoju?
Nie, nie może. Stąd pewno słowa amerykańskiego prezydenta w mało zawoalowany
sposób nawołujące Rosjan do obalenia swojego prezydenta, którego według
wiarygodnych statystyk popiera o wiele więcej obywateli niż Bidena w Ameryce czy
Dudę w Polsce, nie mówiąc już o Macronie we Francji czy Zemanie w Czechach.
Nawet, gdyby to się stało w wyniku zamachu stanu dokonanego przez oligarchów czy
wojskowych – co jest skrajnie mało prawdopodobne, choć nie niemożliwe – to kto z
ewentualnych zamachowców siądzie do stołu z tymi, którzy mogą ich potraktować
jak przestępców lub wspólników przestępców?
Świat, jak na razie, koncentruje się na pomocy dla emigrantów z Ukrainy,
bardziej wspierając Ukraińców u siebie, niż Ukraińców na Ukrainie. Z Rosją – i
słusznie – walczymy głównie ekonomicznie, dyplomatycznie i słownie. Jeśli chodzi
o waleczne słowa, to najczęściej są to słowa ostre i wulgarne. Ogromnie nas
cieszy słynna fraza, skierowana do załogi rosyjskiego okrętu, atakującego
żołnierzy ukraińskich na Wyspie Żmii. Gdy wykrzykiwał ją zagrożony śmiercią
żołnierz, było w tym coś z desperackiego bohaterstwa. Gdy wykrzykuje to z
bezpiecznej sceny wybitny aktor polski, zyskując oczekiwany aplauz publiczności
– jest to zapewne tylko próba powtórzenia medialnego sukcesu innej aktorki,
która w studiu telewizyjnym wieszczyła upadek komunizmu. Tylko że Joanna
Szczepkowska w 1989 roku była oryginalna, a Andrzej Seweryn kilka dni temu
doczepił ów russkij karabl do wiersza Tarasa Szewczenki. Cóż, aktor jest
głównie od powtarzania tego, co stworzyli inni. Żałosne jest dopiero to, że ową
frazę powtarzają teraz w Polsce dziennikarze, politycy i dzieci na podwórku jako
wyraz patriotycznego wzmożenia, albo z radości, że można sobie bezkarnie
poprzeklinać. Ale wojny nie wygrywa się przekleństwami, tylko rakietami i
samolotami.
W słowie pisanym ową postulowaną dyslokację rosyjskiego okrętu wojennego
kamufluje się kilkoma literkami z jedną gwiazdką w środku. Stosunek znacznej
części polskiego społeczeństwa do polskich władz określa się przy pomocy ośmiu
gwiazdek. Na tym polu z Rosją już wygraliśmy.