Maciej Pinkwart
Rzeczy, odcinek 9
Kości
9 czerwca 2022
Ciekawe czy pamiętacie Państwo pierwsze gry, w których braliście udział? Nie,
nie, nie chodzi mi tutaj o żadne koci koci łapci czy gdzie sroczka
kaszkę warzyła… Chodzi mi o takie gry, w których można było wygrać albo
przegrać. Zapewne u Państwa, tak samo jak i u mnie, były to gry planszowe, a
spośród nich na pierwszym miejscu pewno postawiliby Państwo Chińczyka.
Rzucało się kostką, przesuwało pionek,
zdobywało punkty, dochodziło się wcześniej czy później do celu, który był końcem
gry. Kto wcześniej, ten wygrywał. U mnie jako pierwsza była gra planszowa o
przygodach podmorskich, dokładnego tytułu
nie pamiętam. Byłem wtedy może siedmiolatkiem, umiałem czytać i miałem za sobą
nawet lekturę, dość pobieżną na pewno, powieści Verne'a 20 000 mil
podmorskiej żeglugi, a więc ryby, iglicznie, pławikoniki, czasem rekiny,
czasem flądry bardzo mnie interesowały, no może dlatego, że sam jestem spod
znaku ryb. Ale w hierarchii gier planszowych na pierwszym miejscu postawiłbym
Eurobiznes czyli polską wersję Monopoly. Grało się w to dość
podobnie: rzucało się kostką, przesuwało pionek, stawało się na określonym polu,
na którym można było kupić czy sprzedać jakieś biznesy, jakiś obiekt
inwestycyjny: hotel, bank, cokolwiek. Była to gra niesłychanie wciągająca,
zwłaszcza że grało się na pieniądze. Inna rzecz, że pieniądze nie były
prawdziwe. No, ale wtedy, w 1981 roku, kiedy po raz pierwszy do tej gry
zasiadłem, wszystkie pieniądze, z którymi miałem do czynienia, były
nieprawdziwe. Kiedy pan generał zrobił nam kuku i wprowadził stan wojenny, tak
jakoś się porobiło, że pewni nasi przyjaciele przyjechali do Zakopanego z
Krakowa i tu ich uwięziła granica Polski z Polską. I w sylwestra z roku 1981 na
1982 właściwie całą tę smutną noc spędziliśmy grając w Eurobiznes, o mało nie
przegapiając północy.
Do wszystkich tych gier potrzebna była kostka, kostka do gry. Rzucana z ręki lub
z kubka - całkowicie losowo, przypadkowo układała się do góry polem z określoną
liczbą oczek, od jednego do sześciu i o tyle pól naprzód przesuwaliśmy pionek po
planszy. Ale przecież kostka, a potem kostki same mogły stanowić przedmioty,
którymi grano. Ten, komu wypadło więcej punktów – wygrywał. Początkowo
rzeczywiście akcesoria te robiono z kości – dokładniej, z kości skokowych
zwierząt hodowlanych, które to kostki miały kształt zbliżony do sześcianu. Potem
dla arystokracji wykonywano je z kości słoniowej. A hazardowo grywali w kości
już starożytni Egipcjanie, Hindusi, Lidyjczycy i Trojanie, nie mówiąc już o
Grekach i oczywiście Rzymianach, którzy w kości nieraz przegrywali całe majątki,
a nawet wolność osobistą. To właśnie do gry w kości odnosi się słynne
sentencjonalne zdanie Juliusza Cezara, który po przekroczeniu rzeki Rubikon w
dniu 10 stycznia 49 roku przed naszą erą miał powiedzieć: alea iacta est,
kostka została rzucona, (właśnie kostka, a nie kości, jak się powszechnie
mawia). Zbrojne przejście Rubikonu, który rozgraniczał Italię i Galię
Przedalpejską było równoznaczne z rozpoczęciem wojny domowej przeciwko
Pompejuszowi i tak jak już rzuconej kostki nie można było powstrzymać, tak owego
działania Cezara nie można było cofnąć. A wynik był niepewny, bo nigdy nie można
było przewidzieć, którym polem kostka stanie do góry.
Z biegiem czasu wymyślano różne, mniej czy bardziej skomplikowane gry, z
wykorzystaniem więcej niż jednej kostki, a ich wynik nie był prostym sumowaniem
liczby oczek. Rzucając pięcioma kostkami można było rozgrywać prawdziwe batalie,
w zależności od konfiguracji pól, ujawnionych po rzucie. Można było wyrzucić
parę - dwie kostki z taką samą liczbą oczek, przy czym rzecz jasna para szóstek
była więcej warta niż para czwórek - trójkę, czwórkę, czyli karetę, fulla, czyli
konfigurację para + trójka, generała, czyli pięć jednakowych ustawień, strita
małego, czyli cztery kostki z kolejnymi wartościami punktowymi, albo strita
dużego – pięć kości po kolei – 1, 2, 3, 4, 5. Starsi i mniej grzeczni z Państwa
kojarzą niewątpliwie, że takie same figury wykorzystywano przy grze w pokera,
gdzie co prawda nie bywało generała, jako że nie było w talii kart na przykład
pięciu waletów, ale bywał kolor – pięć kart w tym samym kolorze. No i dużego
strita nazywano właśnie pokerem. Brak generała nie był przez nikogo w czasach
mojej młodości uważany za coś złego, brak koloru – i owszem. W kości zasadniczo
grało się na punkty. W pokera raczej na coś bardziej konkretnego.
Zanim jednak w moim domu pojawił się poker, królowały inne gry karciane.
Ponieważ dzieciństwo upłynęło mi w czasach powojennych, więc gra w wojnę była
oczywistą pierwszą rozrywką. Potem była gra w tysiąca i sześćdziesiąt sześć, w
makao i kanastę, w czasach studenckich w pewną część ciała biskupa oraz inne
nieprzyzwoitości. Ale nade wszystko był bridż. Dla mnie zaczął się kiedy miałem
może 9-10 lat. Mama pracując na paru etatach podrzucała mnie niekiedy swojej
starszej koleżance, będącej już na emeryturze. Pani Janina Skowrońska – kochana
Ciocia Nuna - była wielką pasjonatką gry w bridża, a że w Milanówku nie zawsze
do dyspozycji była odpowiednia liczba chętnych do gry, jako że w bridża grywa
się w cztery osoby, dwie przeciwko dwóm, więc by usunąć bolesny problem braku
czwartego – nauczyła mnie tej gry, żebym w razie potrzeby mógł zasiąść przy
stoliku. Udało się aż za dobrze… Żadna gra nie wciągnęła mnie tak bardzo jak
bridż, choć problem braku czwartego był i w moim środowisku studenckim czasami
dotkliwy. Gdy nie dało się już nic w tej sprawie zrobić – grywało się w bridża z
dziadkiem, to znaczy karty osoby wakującej pozostawały odkryte. Ów bridżowy
dziadek, czyli surogat gracza, był czymś zdecydowanie gorszym od normalnej
czwórki. Z moich bridżowych stałych partnerów zostało jeszcze kilka osób, ale o
ile wiem, każdy z nich w kwestiach bridżowych jest już tylko dziadkiem. Nawet
jeśli jest babcią. W czasie studiów odniosłem swój największy bridżowy sukces –
absolutnie przypadkowo zgłosiliśmy się z moim przyjacielem Zbyszkiem Jachimskim
na turniej par sportowych w Warszawie i absolutnie przypadkiem go wygraliśmy.
Gdy nie było czwartego, na dziadka nie mieliśmy ochoty (no bo kto w młodości
miał ochotę na dziadka?), a kości się gdzieś zagubiły – grywaliśmy w pokera.
Hazard był bardziej emocjonujący, bo grywaliśmy na pieniądze. Z tym, że w
przeciwieństwie do Eurobiznesu, tu w grę wchodziły pieniądze prawdziwe. Zwykle
niewielkie, ale prawdziwe. Grywało się też na zapałki, na guziki, na żetony,
bywały też gry w pokera rozbieranego – ale w tych oczywiście nie uczestniczyłem,
skądże by znowu. W pokera najlepiej grywało się z moją warszawską przyjaciółką
Krystyną, która jako inżynier miała wielki talent, umiejętność analitycznego
myślenia, a w dodatku umiała celnymi powiedzonkami rozładowywać napięcie w
czasie rozgrywki. To właśnie ona dezawuowała zawsze moje – przyznaję, nadmierne
- zamiłowanie do blefu i wiarę w swoją twarz pokerzysty. Mawiała wtedy, o mnie
rzecz jasna: grubo idzie, cienko ma… i wygrywała jak chciała. Do dziś
uważam, że umiała mi trafnie wskazać moje miejsce i dzięki temu przyjaźnimy się
do dziś.
A potem przyszły gry komputerowe, które w moim życiu odegrały ogromną rolę.
Najpierw, kiedy kupiłem pierwsze Atari, grałem całymi nocami w River Raid,
Mario Bros, Pacmana czy Zemstę Montezumy, potem wypchnęły
mnie sprzed monitora moje dzieci, więc zacząłem takie gry tworzyć, najpierw
spolszczając ich oryginały angielskie, potem próbując pisać je samemu w tak
zwanym basicu. Usiłowałem też tłumaczyć mniej zdolnym ode mnie – których
niewielu znajdywałem wokoło – zasady tworzenia komputerowych algorytmów przy
pomocy żółwika poruszającego się na ekranie w języku Logo. Mało kto jednak
zachwycał się tym, jak uczyłem trójkącik udający żółwia rysowania na monitorze
kwadratu o boku stu jednostek miary: idź naprzód o 100 – obróć się w prawo o 90
stopni - idź naprzód o 100 – obróć się w prawo o 90 stopni - idź naprzód o 100 –
obróć się w prawo o 90 stopni - idź naprzód o 100. Tak mnie to wciągnęło, że
założyłem firmę komputerową o wdzięcznej nazwie „Tatrasoft”, która zajmowała się
oprogramowaniem, tłumaczeniem i tworzeniem gier, programów użytkowych i
edukacyjnych. Najwięcej czasu zajmowało mi kopiowanie taśm i dyskietek, które
potem sprzedawałem. Oczywiście najwięcej schodziło gier. Klientami byli
głównie 6-10-latkowie. Dla nich gry miały prostą typologię: lata i strzela,
chodzi i bije, i inne. Te inne ich zasadniczo nie interesowały. Gdybym się
zabrał do tego z rok wcześniej, pewno zrobiłbym na tym majątek, no ale jakoś nie
zrobiłem.
Po latach chciałem wrócić do gry w kości, bo w nie można grać nawet samemu, co w
zasadzie gwarantuje wygraną. Ale po licznych przeprowadzkach i podziałach
majątkowych okazało się, że w domu nie mam ani jednej kostki do gry. Widać
została po tamtej stronie Rubikonu. Ściągnąłem sobie na telefon aplikację
Dice Roll, która rzuca za nas kostką lub kostkami, iloma chcemy, na ekranie,
ale brak charakterystycznego stukotu kostek po stole odbiera grze cały urok. Gry
jednak nadal są dla mnie bardzo ważne, zawsze bardziej towarzyskie niż wojenne,
zawsze bardziej wstępne niż finałowe, zawsze bardziej ryzykanckie niż gra w
totolotka, w której mam przekonanie graniczące z pewnością, że wygram tylko
wtedy, jeśli powstrzymam się od grania. To samo wytłumaczono mi, kiedy
usiłowałem zacząć grać na fortepianie, a nawet śpiewać.
W grze w kości podoba mi się to, że nie można sfałszować i że kości, po
opuszczeniu ręki, decydują same, jak się ułożyć. Mam to samo.