Maciej Pinkwart
24 listopada 2022
Filatelistyka i numizmatyka
W Warszawie ostatnio dokonano uroczystego odsłonięcia
znaczka pocztowego przedstawiającego Lecha Kaczyńskiego. Znaczek wydano z okazji
20-lecia objęcia przez niego stanowiska prezydenta stolicy. Nie żartuję –
oficjalny komunikat mówi właśnie o odsłonięciu znaczka.
W zeszłym roku Narodowy Bank Polski wyemitował banknot z wizerunkiem Lecha
Kaczyńskiego. Pod wizerunkiem jest motto prezydenta: warto być Polakiem. Jasne,
że warto, choć banknot ma wartość nominalną 20 złotych. Tyle, co dwa numery
„Polityki”. Ale niecałe, wydadzą jeszcze 20 groszy reszty.
Rządząca Polską mniejszość zapewne sądzi, że wielkie słowa czynią z nich
wielkich ludzi; trudno o większy nonsens. Najgłośniejszy jest pusty w środku
bęben, a prawdziwa wielkość nie chodzi po Krupówkach i nie krzyczy o swojej
wielkości. Od patosu do śmieszności jest tylko jeden kroczek - a PiS już dawno
go zrobił i jedzie po drugiej stronie bandy. Ale, jak widać, to wciąż działa.
Kto, według jednej trzeciej wyborców jest największym polskim patriotą? Ten kto
macha chorągiewką i najgłośniej krzyczy „jestem wielkim patriotą”. Tymczasem
prawdziwy patriotyzm działa do środka, a nie na zewnątrz.
Wielokrotnie już tu pisałem o nonsensach, wywoływanych przez mieszanie sacrum i
profanum. I o tym, że często nadawanie sztafażu świętości rzeczom zwyczajnym,
byle jakim lub wręcz złym skutkuje uzwyczajnieniem lub zgoła sprowadzeniem
sakralności do poziomu owej zwyczajności, bylejakości czy nikczemności. Nie jest
to specyfika obecnych rządów, bywało to już znacznie wcześniej, kiedy przed
wojną ksiądz poświęcał otwieraną właśnie rzeźnię miejską, już za demokracji –
oczyszczalnię ścieków, a teraz święci się hurtowo wszystko i byle co. Władza do
święcenia używa najważniejszych hierarchów, zapewne woda święcona z kropidła
arcybiskupa ma większą skuteczność niż z kropidła wikarego, a ja nie potrafię
zrozumieć biskupa kropiącego drogę, tunel, kanał, masarnię czy stępkę statku w
imieniu Pana Boga, który jakoby ma dać gwarancję, że droga będzie bezpieczna,
tunel się nie zawali, kanał nie zatka, w masarni nie będzie śmierdziało, a do
stępki ktoś dobuduje cały prom. Zapewne biskupom znane jest drugie przykazanie,
to o tym, że zabronione jest wzywanie imienia Pana Boga nadaremno. Niestety, w
dzisiejszej rzeczywistości Bóg wzywany jest do opieki nad ludzkimi pracami
budowlanymi, a nawet do dopomagania posłom i ministrom w ich pracy. Może mnie to
nie obchodzić, w końcu Bóg jest podobno wszechmocny, więc jeśli zechce może
sprawić, że droga, tunel, kanał i masarnia będą działały, jak Pan Bóg przykazał,
ale stępki w statek nie zamieni, nie uczyni z Marka Suskiego intelektualnej
Gwiazdy Betlejemskiej, a z prezesa Kaczyńskiego złotoustego Demostenesa. Takich
cudów to nie ma.
Jechałem ostatnio przez tunel na zakopiance, który powstał w dużej mierze dzięki
niewymienianym na liście zasług europejskim pieniądzom, był zaprojektowany za
czasów Tuska, a ochrzczony przez arcybiskupa krakowskiego imieniem Marii i Lecha
Kaczyńskich. Jako wieloletni użytkownik tej drogi cieszę się, że dwupasmówka,
którą zaczęto budować przed FIS-em 1962, a którą wówczas dociągnięto tylko do
Myślenic, prowadzi już dziś od Krakowa do Rdzawki. Zakopiance dwupasmowej do
Myślenic patronował premier Józef Cyrankiewicz, ale ówczesnej inwestycji nie
nadano żadnego imienia. Tunel jest, wygląda tak jak trzeba, czyli jak setki
podobnych inwestycji realizowanych we wszystkich krajach górskich, a imię to
rzecz mniej ważna, w dodatku koniunkturalna.
Najwyższy szczyt Tatr, Gerlach, z uporem godnym lepszej sprawy nazywany też
Gierlachem (bo niby jak Giewont, to i Gierlach, choć dawniej mówiono: Gewont),
kiedyś nosił nazwę Garłuch, Słowacy nazywali go Kotłowy Szczyt, w początkach XX
wieku podlizujący się ówczesnej władzy węgierscy taternicy nazwali go Szczytem
Franciszka Józefa (Ferenc József csúcs), a po zrzuceniu panowania madziarskiego
nad Słowacją (i oczywiście po zniszczeniu stosownej tablicy) Gerlach nazwano
Szczytem Legionistów (Štít Legionárov), w latach istnienia Państwa Słowackiego
pod protektoratem Hitlera patriotycznie wprowadzono nazwę Szczyt Słowacki, a w
latach 1949-1959 władze komunistycznej Czechosłowacji przemianowały go na Szczyt
Stalina. Nazwy zatem przychodziły i odchodziły wraz ze zmieniającą się polityką,
ale Gerlach pozostał Gerlachem – najwyższym szczytem Tatr.
Gerlach na szczęście jest jeden. Ale obiektów, noszących koniunkturalne nazwy
doraźnych politycznych bohaterów, przez małe i duże „be” są setki. Sami
Kaczyńscy patronują pośmiertnie ponad 60-ciu ulicom, rondom i skwerom, biskupi
poświęcili też już ponad 150 pomników byłego prezydenta i jego żony, które
przeważnie w swojej szpetocie tak samo urągają zasługom Lecha Kaczyńskiego, jak
pomniki Jana Pawła II wołają o pomstę do nieba, które jednak nie reaguje jak
powinno i o ile wiadomo, żaden piorun nie zniszczył żadnego konterfektu papieża,
co dowodzi łaskawości niebios, kompletnego braku gustu, lub zużycia całej
boskiej energii przez gromowładnego Zeusa. A imię Lecha Kaczyńskiego nosi
jeszcze dziesiątki szkół i przedszkoli (o żłobkach nie słyszałem), sal w
rozmaitych instytucjach, samych instytucji, czy nawet mniej czy bardziej
rozłożystych drzew. Nazwy wcześniej czy później zostaną zmienione, pomniki
znajdą się w jakimś muzeum szpetoty politycznej, ale co zrobić z zakodowaną w
umysłach wielu ludzi rozdmuchaną wielkością? Przeklęty Smoleńsk! Gdyby tej
katastrofy nie było, Lech Kaczyński w 2010 roku przegrałby wybory na drugą
kadencję, a może by je wygrał, wszystko jedno. Dziś by o nim pamiętali tylko
jego najbliżsi współpracownicy, a on sam jeździłby po świecie z wykładami,
patronował kilku fundacjom i pisał książki. Raczej mało prawdopodobne, że gdyby
żył, doczekałby się znaczka, banknotu czy tunelu, nie mówiąc o pomnikach,
szkołach i drzewach.
Inflacja sławy jest równie żałosna w skutkach jak inflacja władzy. Ludzie sławni
chcą być jeszcze sławniejsi i z bohaterów masowej wyobraźni przekształcają się w
celebrytów. Na targach książki kolejki fanów ustawiają się głównie do osób,
występujących tam pod pseudonimem pisarzy, ale znanych nie z książek, tylko z
telewizyjnych ścianek lub skandali, opisywanych w portalach plotkarskich.
Nieograniczona władza zwalnia jej dzierżycieli z myślenia i odpowiedzialności:
kiedy na jednym z monologowych występów Jarosława Kaczyńskiego publiczność
usłyszała o tym, że demokracja na zachodzie już zginęła, bo są tam co prawda
wybory do parlamentu, ale ludziom wolno wybierać tylko między partiami
lewicowymi, a za rozróżnianie płci kobiety i mężczyzny można trafić do więzienia
– nikt nawet nie klaskał, ani nie rechotał. Głupota też się nudzi, może nawet
szybciej niż mądrość. Poza tym w dobrych rodzinach – a przecież tylko takie,
nieprawdaż, popierają PiS – uczy się dzieci, że z ludzkiej ułomności śmiać się
nie wolno. To, że prawicowe partie nie wygrały w wyborach we Francji i
Niemczech, a w Stanach Zjednoczonych do władzy doszedł komunista – jak go
nazywają trumpowi szaleńcy – Joseph Biden nie znaczy, że prawacy nie mogli
startować w wyborach. Prezydent Biden, w przeciwieństwie do prezesa Kaczyńskiego
nie mówi o wartościach chrześcijańskich i konieczności obrony Kościoła
Katolickiego, ale jest praktykującym katolikiem. I zarazem demokratą, co dziwne.
Prezes starannie zapomniał, że we Włoszech premierem jest dawna jego znajoma
Giorgia Meloni, bo chyba dawnej faszystki nie uważa za lewaczkę? Rządzące w
Holandii Partia Ludowa i Partia Chrześcijańsko-Demokratyczna zapewne też nie są
lewicowe. W nielubianym przez prezesa Wiedniu najwięcej posłów ma w parlamencie
– o zgrozo! – partia socjaldemokratyczna, ale rządzi kanclerz
chrześcijańsko-demokratyczny. No fakt, nie jest to coś, na co mógłby głosować
Janusz Kowalski, w końcu Austriacy to Niemcy, ale zapewne lubiani przez polską
partię rządzącą posłowie skrajnej prawicy z antyeuropejskich i lekko
faszyzujących partii Wolnościowej i Sojuszu na Rzecz Przyszłości Austrii też są
do wyborów dopuszczani i nawet zdobywają mandaty… Szukanie dalej przykładów
nietrafionych prób oplucia domniemanych przeciwników politycznych byłoby
kopaniem leżącego, a tego dobre wychowanie nam przecież zabrania.
Ale są w wypowiedziach prezesa także wątki pozytywne: w minioną niedzielę w
Gliwicach stwierdził na przykład, że PiS chce, by Polska płynęła w czystej
wodzie i jeśli zwycięży, oczyści tę wodę. Szkoda, że nie mówił tego we
Wrocławiu, czy gdziekolwiek indziej nad Odrą. Inna rzecz, że prezes zapowiadał
oczyszczenie polskiej wody nie ze zrzutów przemysłowych ścieków, tylko z tego co
złe i antypolskie. Ciekawe, że do dzieła tego wielki polski ściekowy zamierza
się zabierać dopiero w trzeciej kadencji swoich rządów – widać dotąd to co złe i
antypolskie w polskiej wodzie mu jakoś nie przeszkadzało, bo nic z tym nie
zrobił. O robieniu komukolwiek wody z mózgu mowy nie było.
Do starych prześmiewek na temat transpłciowości i opowieści o dybiącej na naszą
niepodległość Unii Europejskiej, czyli Niemcach doszła jeszcze nie ogrywana
dotąd odklejka: informacja o tym, że Jarosław Kaczyński, będzie mocno
kibicował polskiej drużynie w Katarze w sposób dla siebie właściwy: to
znaczy będzie się za nią modlił. Tego nie wymyślił nawet papież.
Filatelistyczne i numizmatyczne cymelia z prezydentem Kaczyńskim zapewne
zainteresują kolekcjonerów. Warto jednak pamiętać, że znaczki pocztowe odeszły
już w zasadzie do historycznych klaserów, poza tym nie wiadomo, czy z szacunku
do prezentowanego na nich obiektu wyposażono je z tyłu w klej do lizania. Zaś
banknoty z tym samym modelem nominalnie warte są 20 złotych, co jest kwotą
niewygórowaną, być może jednak adekwatną do rangi przedsięwzięcia. Umieszczono
wszakże Lecha Kaczyńskiego w miejscu dotychczasowego bohatera dwudziestki –
Bolesława Chrobrego, między Mieszkiem Pierwszym, zdobiącym dychę i Kazimierzem
Wielkim, sportretowanym na pięćdziesiątce. Cóż - to Chrobry zdobywał Kijów, po
czym zgwałcił i uprowadził siostrę ówczesnego władcy Rusi, wywodzącego się z
Wikingów Jarislejfa, który do naszej historii przeszedł jako Jarosław Mądry.
Usunięcie z banknotu Chrobrego walczącego z Jarosławem jest obecnie wyrazem
polskiej racji stanu.