Maciej Pinkwart
3 listopada 2022
Epidemia androniczna
Ja wiem, że greckie słowo andron brzmi dumnie, już pisał o tym Maksym
Gorki, którego dziś nie wolno czytać, bo był Rosjaninem. Ale polskie słowo
androny dumnie nie brzmi i jest dość niebezpieczne. Największe spustoszenie
w naszych głowach i najtrudniejsze do usunięcia po przegranych przez PiS
wyborach jest przyzwyczajenie do bredni i kłamstw i tolerancja dla
niekompetencji i bylejakości. Któryś z publicystów, a może polityków opozycji
pocieszał w mediach, że androny prawne i ekonomiczne można posprzątać po PiS-ie
w czasie jednej sesji parlamentu, po prostu unieważniając te hektary złych ustaw
przy pomocy ustaw redukcyjnych. Obawiam się, że osoba mówiąca te słowa nie
orientuje się, ile tego wyprodukowano w ciągu minionych dwóch kadencji.
Uchwalanie bezsensownych ustaw przez obecny Sejm przypomina działalność
półdzikich kóz na stokach kreteńskich gór: jedna-dwie beczą, a wszystkie
rozrzucają w krąg bobki. Mam nadzieję, że żaden z posłów noworządzących już
niebawem ugrupowań nie okaże się nadmiernym skrupulantem-symetrystą, który
zechce nas przekonywać, że nie wszystko, co robił PiS, było złe, więc niektóre
rzeczy trzeba zostawić, ewentualnie je poprawiając. No dobrze, pokażcie mi
takiego ekonomistę, który jest w stanie naprawić „Polski Ład”! Czy dziś nawet
pisowscy rzecznicy byliby w stanie na jednej konferencji prasowej odpowiedzieć
na pytanie, co z Polskiego Ładu jeszcze obowiązuje, a co nie – i w jakim trybie
prawnym to, co nie obowiązuje, zostało z ustawy usunięte? Aha, i jaki PiT będzie
w kwietniu obowiązywał panów rzeczników, no i mnie?
Ale kto dziś jeszcze pamięta o Polskim Ładzie, sędziach-dublerach i ustawie
likwidującej apolityczny korpus urzędniczy? Albo o tym, kto i w jakim trybie – i
dlaczego - podejmował decyzje w sprawie ruinacji polskiego Ministerstwa Obrony
Narodowej, którego ówczesny szef zdewastował wszystko to co zastał, a nawet to,
co z sobą do MON-u przywlókł, że wspomnę tylko jego młodocianych asystentów –
Misiewicza i Jannigera?
Tyle tylko, że spustoszeń, jakie w umysłach znacznej, niestety, grupy Polaków
spowodował Antoni Macierewicz nie naprawi żadna ustawa sejmowa. I jest jeszcze
inna, też zła wiadomość: Macierewicz za to, co zrobił na stanowisku ministra
obrony narodowej i działonowy armaty smoleńskiej nie zostanie oskarżony przez
żadnego prokuratora i skazany przez jakikolwiek sąd. Owszem, może zostać
postawiony przed Trybunałem Stanu i jeśli zdrowie mu dopisze, może dożyć wyroku,
który na parę lat pozbawi go prawa do obejmowania ważnych stanowisk państwowych.
Ot tak, do końca kadencji. A w międzyczasie zostanie, wzorem pana kardynała
Głodzia, wybrany na sołtysa Grywałdu. A potem wszystkie te sprawy przykryje
ostry cień mgły zapomnienia.
Ta mgła jest niewątpliwie przyczyną tego, że rada starców, znana jako
konferencja Episkopatu Polski (choć średnia wieku Episkopatu to zaledwie nieco
ponad 63 lata, aż mi się nie chce wierzyć… Kwestia wiary jest tu kluczowa,
nieprawdaż…) otóż Konferencja, kierująca instytucją rzekomo reprezentującą 90
procent Polaków, milczy w sprawach innych niż to, co pod kołdrami robią ci
obywatele, którzy mają nieszczęście nie być księżmi.
Zapewne amnezja jest przyczyną, że jak dotąd żaden z hierarchów, a bodaj żaden z
księży, żaden z polityków – także opozycji – i żaden z dziennikarzy przy okazji
wypowiadania przez polityków PiS-u skandalicznych, agresywnych i kłamliwych
bredni o Niemcach i ich rzekomym współczesnym zagrożeniu dla Polski nie
przypomniał tego, że w 1965 roku opublikowany został List biskupów polskich
do biskupów niemieckich, ze słynnym zdaniem Przebaczamy i prosimy o
przebaczenie. Cóż na to złotousty poseł Kowalski, ceglastolicy minister
Ziobro i sypiący w krąg łupieżem nienawiści prezes Kaczyński? Czy sygnatariuszy
owego listu sprzed bez mała 60 lat oskarżą teraz o zdradę narodu, tak jak ich
mistrz, Władysław Gomułka? A może prymasa Wyszyńskiego i arcybiskupa Wojtyłę,
też tam podpisanych, nazwą agenturą niemiecką i zarzucą im ułomność umysłową?
Okropnie mnie irytuje, jak dziennikarze mediów nie będących na pasku rządu,
wyśmiewają się z seryjnych wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego i Adama
Glapińskiego, nazywając ich stand-uperami i kabareciarzami. Reporterzy na
korytarzach sejmowych dla hecy czy kompromitacji podstawiają sitka koszmarnym
posłankom, których nazwiska i dorobek nic nikomu nie mówią, a ich wypowiedzi
cechują się wybuchową mieszanką ignorancji z arogancją. Podpuszczanie Marka
Suskiego czy Janusza Kowalskiego do kolejnych eksplozji intelektualnych robione
ewidentnie dla beki czy konfrontowanie wypowiedzi premiera Morawieckiego
sprzed roku z tymi z dzisiaj, będących krańcowo przeciwstawnymi w kwestiach
merytorycznych – bardziej mnie żenuje niż śmieszy. Czy tego chcemy, czy nie – to
są osoby, które wobec świata reprezentują nasz kraj. Nie mamy innego kraju i nie
mamy innej władzy, nawet nie mamy rządu na uchodźstwie.
Oczywiście, nie mogę wymagać od Marka Suskiego tego, by wiedział kim jest
Katarzyna Wielka, bo na niego nie głosowałem i nie reprezentuje on w
najmniejszej mierze moich poglądów, ani mojej wiedzy, nawet w kwestii tego, czy
Radom jako położony bardziej na południe od Warszawy jest lepiej predystynowany
do bycia popularnym lotniskiem dla tych, którzy lecą na południe: ja latam z
krakowskich Balic, które są bardziej na południe od Radomia. Inna rzecz, że
Radom jest położony bardziej na północ od Krakowa, więc lepiej się nadaje do
latania na północ niż Kraków. Ale ja na północ nie latam, a pan Suski niebawem w
ogóle wyleci i do tego Radom mu nie jest potrzebny. Zresztą, szykowany na
przyszłą jesień odlot rozmaitego ptactwa, jeśli dojdzie do skutku, pozwoli nam
zaobserwować w jaki sposób ten kurnik się zachowa – czy okopie się na grzędach,
czy obejmie go zjawisko mimikry, czy wreszcie swoim bastionem uczyni Szpital
MSWiA w Warszawie, zamek na Wawelu i wszystkie rady parafialne.
Ale gdy najważniejszy jakoby polityk w kraju ma kłopoty z wymawianiem
trudniejszych słów zagranicznego pochodzenia, a jednak z uporem je wymawia –
obawiam się dwóch rzeczy: po pierwsze, że minister obrony oświatowej przedłoży
niebawem projekt ustawy, zabraniający używania obcych słów, których
zweryfikowana przez rządowych kuratorów lista tłumaczeń, dogodnych dla prezesa,
stanie się niebawem obowiązująca. A po drugie – że prezentowana w tym tournée
Jarosława Kaczyńskiego zasada wypowiedzi: oklaski – mlaski - bełkot – pomówienia
– ignorancja - oklaski – mlaski - he he he – oklaski - stanie się normą
społecznej komunikacji. Bo my jako społeczeństwo mamy większe skłonności do
naśladowania celebrytów i polityków niż
fachowców i profesorów. Zresztą, profesorowie są dla szeregowego posła
znacznie mniej ważni niż pasażerowie autobusów, przywożących tzw. frekwencję na
jego występy.
Aha, zapomniałem, że profesorami są też Ryszard Terlecki,
Piotr Gliński, Andrzej Zybertowicz i Zdzisław Krasnodębski. Jednak w codziennej
praktyce politycznej ich dorobek naukowy jest mało używany i pozostaje jedynie
opakowaniem, w którym ich sylwetki wyglądają nieco lepiej niż bez. Szczególnie
warte polecenia jest opakowanie profesora Terleckiego, eksponujące raczej jego
rewers niż awers, co jest posunięciem znakomitym, bo awers wicemarszałka Sejmu
może być wykorzystywany jako uzasadnienie definicji słowa awersja.
Z mojego punktu widzenia irytujące jest jeszcze co innego: bylejakość, brednie,
niechlujstwo językowe jako pierwsze udzieliło się społeczeństwu: nie wiem, czy
politykom od uczestników życia w mediach społecznościowych, czy odwrotnie.
Otwórzcie jakąkolwiek platformę internetową i przeczytajcie byle jaki post i
zamieszczone pod nim komentarze: ortografia, składnia, interpunkcja, literówki –
pomijam błędy merytoryczne - są tam raczej zasadą niż pożałowania godnym
wyjątkiem. Dotyczy to nie tylko pryszczatych aktywistów - także osób z
niewątpliwym doświadczeniem i wykształceniem. W wielu wypadkach wystarczyłoby
przed naciśnięciem klawisza „enter” własny tekst przeczytać i poprawić. Ba!
Facebook na przykład ma opcję „edytuj”, która pozwala poprawić post nawet po
jego wysłaniu. Jednak prawie nikt z tego nie korzysta. Samo pisanie jest widać
ważniejsze niż to, co mamy do przekazania, liczy się tylko intencja, najczęściej
negatywnie agresywna, a jedyna staranność, z jaką mamy tu do czynienia, jest
staraniem o to, żeby jak najbardziej ohydnie opluć przeciwników.
I tego doskonale się nauczyli żałośni stand-uperzy z partii rządzącej z
Jarosławem Kaczyńskim na czele. Zapewne to jedyna rzecz, której prezes nauczył
się ze smarfonu odpierając atak oskarżający go o bycie atatojlahem,
i wyrażając obawę, że lekarz przepisze mu położenie się na karamacie z
jakąś unijką polskiego pochodzenia. Która po południu, może się okazać
unijkiem.
Co było do okazania.