Maciej Pinkwart
10 listopada 2022
Dożylnie
Odkąd zauważyłem w TVN-ie, że jedna wypowiadająca się pani doktor została na
pasku podpisana jako chirurżka – doszedłem do wniosku, że nie potrafię
bezpiecznie pokonywać takich zakrętów leksykalnych i za każdym razem zaliczam
dachowanie. Co do zakrętów, ale historycznych, zadziwia mnie to, że po
kilkunastu latach obserwowania tych dziwnych panów i pań rządzących naszym
krajem widzę, że nadal nie mają oni niczego do zaproponowania społeczeństwu
(przepraszam: teraz się mówi: Polkom i Polakom, inni się nie liczą, bo są
to co najwyżej Ukraińcy, ochrzczeni Żydzi, Niemcy polskojęzyczni i jeden
Norweg-morderca), tylko odgrzewają wciąż ten narodowy bigos, czasem tylko
zmieniając przyprawy – dziś trochę więcej soli (bynajmniej nie attyckiej), jutro
więcej węgierskiej papryki, pojutrze szczyptę kminku włosko-faszystowskiego,
zawsze w sosie na bazie mleka rozcieńczonego wodą święconą, z dużą ilością
pieprzu. Ostatnie lata nauczyły nas, że pytanie Wojciecha Młynarskiego o to, co
by tu jeszcze można spieprzyć, wydaje się nieaktualne: w zasadzie już nic.
Do największych osiągnięć nowoczesności made in Pisland zaliczono
ostatnio budowę elektrowni atomowej i chwalą się nią rządzący, którzy jeszcze do
niedawna dające prąd wiatraki podobnie jak ogniwa fotowoltaiczne uważali za
pomiot diabelski, w dodatku urządzenia nieskuteczne, bo – jak mawiał główny
technolog Polski nowogrodzkiej – wiatr raz jest, a raz go nie ma, słońce w nocy
nie świeci, a w dzień nie zawsze, w przeciwieństwie do węgla, który jest zawsze,
w dzień brunatny, w nocy czarny i starczy nam go na 200 lat, bo jakbyśmy nie
chcieli palić węglem, to przyjadą górnicy i napalą nam oponami. Potem Marek
Falenta, wykazując się dużą umiejętnością przewidywania, a może po prostu lepiej
się znając na energetyce, większą część swojej energii przerzucił z handlowania
długami samorządów i szpitali na spółkę Polskie Składy Węgla, a potem we
współpracy z towarzyszami ze Wschodu zaczął sprowadzać węgiel, i rosyjski, i
podobno trafiejny z Donbasu. Górnicy jakoś nie palili z tego powodu opon,
może ten rosyjski węgiel wrzucano na przodki polskich kopalń, wykopany już
węgiel fedruje się łatwiej, rządzącej Platformie się to nie podobało i już
sięgała po flachcążki, żeby Falencie przykręcić śrubę, ale on przezornie
zainwestował w elektroakustykę w restauracji „Sowa i Przyjaciele” i było po
zawodach. Teraz jest ciekawe, kto będzie wyjadał konfitury z projektu atomowego,
szokująco nowoczesnego, jak na Polskę – w końcu pierwszą elektrownię atomową na
świecie zbudowali tzw. Sowieci w 1954 r., czyli niemal wczoraj. Jarosław
Kaczyński miał wtedy już 5 lat i na energii znał się jak mało kto (projekt
Księżyc co prawda nie wypalił, ale to były pierwsze w jego życiu koty,
udające się za płoty) – nic więc dziwnego, że od kilku dni pojawia się w jego
ustach zwrot atomizacja energetyki. Dotąd atomizacja oznaczała
rozproszenie czy też rozpylenie. O tym, że elektrownie, zwłaszcza atomowe, nie
powinny się rozpylać niektórzy wiedzą, ale nie wszyscy muszą znać się na języku
polskim.
Nie od dziś zresztą wiemy, że to język trudny i niejednoznaczny (opodal –
nieopodal, czerstwy chleb i czerstwy staruszek, obcować w znaczeniu być z kimś
blisko…), a szalone znaczenie ma i to jak się mówi, i kto mówi. Popularna (żeby
nie powiedzieć: wulgarna) fenomenologia, lansowana szczególnie przez dostojników
kościelnych, od papieża po wikarego, opiera się na intencjonalności, dla której
realne istnienie świata czy jakiegokolwiek obiektu jest kwestią drugorzędną. W
efekcie realia tych spraw drugorzędnych mają mniejsze znaczenie, liczy się
intencja. Spróbujcie kiedyś przeanalizować jakiekolwiek przemówienie hierarchy
czy tzw. homilię. Oczywiście, pierwszym założeniem jest podniosłość, wsparta
swojego rodzaju archaizacją. Powiedzieć o matce Chrystusa Maria to niemal
jak wygłosić herezję: trzeba mówić Maryja. Zauważcie różnicę między
słowem człowiek a określeniem osoba ludzka. Ta ostatnia składnia,
nadmiarowo wręcz używana w Kościele, trąci lekko genderyzmem, bo niejako ma
niedookreśloną płeć. Tak samo zresztą jak mundurowi reprezentanci Kościoła.
Powiedzenie do księdza proszę pana (tak samo, choć w mniejszym stopniu:
proszę pani do zakonnicy) traktowane jest niemal jak obrażenie uczuć
religijnych albo akt apostazji czy też pomylenie wycięcia migdałków z
obrzezaniem. Wnioskować z tego należy, że ksiądz/zakonnica to istota bezpłciowa,
albo z płcią trzecią. Że to nieprawda, może zaświadczyć wielu ministrantów i
uczniów z młodszych klas, tudzież seminarzystów. Nie damy sobie zamydlić oczy
noszonymi przez księży sukienkami czy przez zakonnice hidżabami. Inna
rzecz, że genderowe problemy z płcią ma już sama leksyka polska. Słowo koń
jest rodzaju męskiego, ale słowem tym określamy i ogiera, i klacz, i źrebię;
człowiek jest także trójpłciowy, bo oznacza i mężczyznę, i kobietę, i
dziecko, a nawet zygotę i Kaję Godek. Z bełkotu uszlachconego wywodzi się także
słowo prawda, które co prawda zdemistyfikował kiedyś profesor Józef
Tischner, wymieniając trzy powszechnie znane gatunki prawdy, ale od czasów
pewnego prokuratora Judei sprzed 2000 lat zastanawiamy się, cóż to jest owa
prawda. Kościół, a za nim czerpiący z jego nowomowy podniosłe androny politycy
nawołują ludzi do stanięcia w prawdzie, co zazwyczaj oznacza tylko tyle,
że mamy poprzeć ich opinie. Prawda zawsze jest nasza, a ich jest
kłamstwo. A stanąć można w słońcu, albo błocie. Czasem słyszy się, że polityk –
albo i dziennikarz – w swej wypowiedzi opiera się o opinię
ekspertów (no, politycy rzadziej). Można się oprzeć o płot, jeśli jest w
pobliżu, ale wypowiadając się opierajmy się raczej na opiniach.
Rzecz jasna, można też opierać się (ten zwrot nie powinien mieć nic wspólnego z
praniem) owym bzdurom i nie dać sobie wcisnąć w gębę głupot językowych. Słowa
nie mają większego znaczenia. Większość z nich można zastąpić jakimikolwiek
innymi, a o znaczeniu – jeśli jest jakiekolwiek – będzie decydował kontekst i
intonacja.
Niemniej ważne są składnia i szyk zdania. Weźmy przymiotnik narodowy.
Zupełnie inne znaczenie ma to słowo, jeśli postawione zostanie po
określanym przez nie rzeczowniku, niż przed. Drużyna narodowa to grupa
ludzi, którym się płaci za to, żeby w naszym imieniu biegali po boisku i
wygrywali z innymi drużynami, pozwalając nam otrzeć łzę wzruszenia przy graniu
naszego hymnu narodowego na stadionie narodowym. A narodowa drużyna, to polski
Sejm, a i to nie cały, bo wyłącznie te jego elementy, które mówią o sobie
głośniej niż inne, że są patriotyczne, to znaczy dostały odpowiedni stempel od
prezesa partii rządzącej i Narodowego Radia Maryja. Narodowy
instytut, to nie to samo co instytut narodowy. W ostatnich czasach
zresztą słowo narodowy
zastąpiło niemal całkiem słowo
polski, co jest o tyle słuszne, że Polakiem może być nawet Chińczyk, a
narodowcem tylko ci, których zadekretują wicepremier Gliński i Robert Bąkiewicz.
Polak może sobie pojechać do Niemiec i być tam przedstawicielem mniejszości
narodowej, ale członek, z przeproszeniem, Narodu Polskiego będzie Niemcy
traktował jak odwiecznego wroga, który pokonał nas pod Grunwaldem i Berlinem u
boku Armii Radzieckiej, skutkiem czego pracujemy u niego niewolniczo przy
wyrębie szparagów, czym dajemy sobie pluć w twarz i dzieci germanić. Partia
rządząca jeszcze Polską gra z Polakami w
ciuciudziadka, funkcjonując
jako grupa rekonstrukcyjna, dla której ważniejsze są ekshumacje ofiar sprzed 80
lat niż byt współcześnie żyjących ludzi. Ludzie sobie jakoś poradzą, prochy
poległych – nie. Każdemu się należy godny pochówek (oczywiście z wyjątkiem
nie-Polaków, dostających się do nas nielegalnie z Białorusi), ale czy jest to
powód do odrywania od ciężkiej pracy myślowej prezydenta i premiera tudzież
kompanii honorowej Wojska Polskiego, którzy muszą o świcie znów walczyć na
Westerplatte? Być może takie działania zdarzają się też w innych krajach, ale
jakoś nasze media nie podają, żeby we Francji, Grecji, Szwecji czy Anglii
wykopywano żołnierzy poległych w czasie wojny i grzebano ich powtórnie przy
kamerach ogólnopaństwowych (narodowych?) telewizji, w obecności najwyższych
władz. Może to jest ta obcość kulturowa, która na Zachodzie poraziła Jarosława
Kaczyńskiego? Ale trzeba też pamiętać o tym, że normalna cywilizacja, nie
zapominając o szacunku dla przodków i ich historii, wie także i to, że
maszerowanie naprzód z głową obróconą do tyłu musi się skończyć tym, że
maszerujący wyrżną o którąś latarnię.
Polski patriotyzm rekonstrukcyjny nie
pozwoliłby na pewno na to, żeby premierem naszego kraju był Hindus, choćby żył
nad Wisłą od paru pokoleń i był bogatszy od prezesa Orlenu. Może szkoda, że nie
mieliśmy kolonii, bo wówczas obecność w Polsce ludzi o odmiennej karnacji,
religii i akcencie nie byłaby dla nas takim szokiem. Owszem, mieliśmy nawet
ciemnoskórych posłów w polskim Sejmie i ciemnoskórych zawodników w reprezentacji
narodowej, a przedstawiciel narodu tatarskiego jest jednym z filarów (no,
filarków) PiS-u, ale ich kariera nie miała dalszego ciągu, napotykając na
barierę patriotyzmu.
Do robiących w Polsce karierę słów, które zyskują nowe, nieoczekiwane zgoła
znaczenia doszło ostatnio określenie dożylnie, w znaczeniu dogłębnie,
całkowicie, czy po prostu bardzo. Przy fatalnym stanie narodowej
służby zdrowia nie można się dziwić, że słowo to z żyłami i zastrzykami nie ma
nic wspólnego. Stąd też i u dziennikarzy, i u polityków różnych opcji wciąż
słyszymy o dożylnej głupocie, dożylnej ignorancji, dożylnej
nieuczciwości. O tyle to interesujące, że żyła raczej kojarzy nam się
lepiej, niż ta część ciała, do której stosuje się określenie domięśniowe.
Oczywiście w dziedzinie zastrzyków, a nie na przykład narciarstwa. Tam Żyła
kojarzy się najlepiej.
Istnieje też patriotyzm dożylny, manifestujący się nie miłością do swoich, tylko
nienawiścią do obcych, przy czym kim są obcy, decydują Jarosław Kaczyński i
Robert Bąkiewicz. Jak to wygląda w praktyce, przekonamy się jutro na ulicach
Warszawy. Warto przy okazji przypomnieć słowa Michaiła Sałtykowa-Szczedrina:
Im więcej mówią o patriotyzmie, tym więcej będą kraść. Wiem, że cytowanie
rosyjskiego satyryka Szczedrina, który zmarł w 1889 roku, to działanie dożylnie
proputinowskie. Kłopot w tym, że skutki takiej dożylnej głupoty będziemy
odczuwali domięśniowo jeszcze przez długi czas, nawet po wyborach.
A do nich musimy jakoś przetrwać, pocieszając się tym, że według dożylnej
definicji alkoholizmu według Kaczyńskiego, mężczyzna wpada w ciąg po dwudziestu
latach dawania sobie w szyję. Jeśli bym nawet już dziś zaczął, to nie zdążę.
Inna rzecz, że kobieta może według znawcy tematyki rodzinnej dawać sobie w szyję
tylko dwa lata przed wpadnięciem w nałóg. No, a jeśli według przestrogi prezesa
PiS, który na płciach zna się jak mało kto, grozi mi to, że właśnie dziś po
17-tej z mężczyzny zmienię się w kobietę? I to, co gorsza, w Zosię? Jeśli o to
chodzi, prezes martwi się na próżno. Ani w Zosię, ani w Telimenę my, stare
pryki, się nie zmienimy. Wiem, że najbliżej nam do zmiany w księdza Robaka,
którego zresztą najłatwiej jest zalewać, no ale on koniec końców zmienia się w
Soplicę. A Soplica przez wiele lat należała do firmy Russian Standard Group.
Teraz już należy do firmy Maspex z Wadowic. No, a co pochodzi z Wadowic, musi
być dobre, o czym zaświadczy każdy producent kremówek i kardynał Dziwisz.
Dożylnie.