Maciej Pinkwart
Rzeczy, odcinek 2. Długopis
21 kwietnia 2022
Niech Państwo nie myślą, że podzielam punkt widzenia filozofów z poprzedniego
odcinka, którzy rzeczami gardzili i świetnie się bez nich obywali. Ja w zasadzie
jestem gadżeciarzem, a nawet myślę, trawestując pewnego sympatycznego księdza:
spieszmy się kochać rzeczy – tak szybko odchodzą… Wystarczy przypomnieć sobie
karierę, jaką w naszym życiu odbyły urządzenia do rejestracji dźwięku i obrazu.
Najpierw Tomasz Edison wymyślił tubę, do której szczekał pies i nazywało się to
fonograf. Głos psa rzeźbiła igła na woskowym wałku, który się przy odtwarzaniu
obracał i wprawiał w drganie membranę. Potem nagrano głos pana, z małej litery,
pies tego słuchał i to pod skrótem myślowym His Master’s Voice stało się
mottem firmy płytowej RCA Victor, a po latach zostało modus operandi
partii Prawo i Sprawiedliwość. Po, z przeproszeniem - wałkach, utrwalaczem stały
się płyty grube i ciężkie, potem płyty miękkie i lekkie, aż Duńczyk Waldemar
Poulsen wymyślił magnetofon, który zapisywał dźwięk za pomocą impulsów
magnetycznych na drucie, co potem zmieniono na taśmę na dużych szpulach, a
jeszcze później na małych kasetach. Ale już niedługo potem Amerykanin James
Russel wymyślił zapis dźwięku przy pomocy nośników optycznych i w 1982 roku
Japończycy mogli posłuchać Symfonii Alpejskiej Ryszarda Straussa
odtwarzanej z dysku CD-ROM. Minęło parę lat i płyty kompaktowe poszły się paść,
bo wygryzły je empetrójki na nośnikach pamięci flash, a dziś w zasadzie
poza odtwarzaczami samochodowymi muzyki się nie gromadzi, bo jest w każdej
chwili dostępna w Internecie. A prywatne dźwięki nagrywamy w telefonie. Proszę
sobie też przypomnieć jak od czasów braci Lumière,
czyli od końca XIX wieku zmieniała się historia zapisu filmów: taśma
światłoczuła – taśma magnetyczna w kasecie video VHS - płyta DVD – zapis cyfrowy
MP4 – YouTube – system streamingowy. A film też można mieć w telefonie, czyli
urządzeniu, które mieści się w kieszeni, a które kiedyś służyło do rozmawiania.
Dziś ta funkcja jest w zaniku, bo ludzie już prawie ze sobą nie rozmawiają.
Moi uczniowie zadania z literatury odrabiają na telefonach. Na smartfonach
piszą, ze smartfonów czytają, a w czasie pracy warsztatowej w klasie niektórym
muszę pożyczać swoje długopisy i dawać kartki, bo to, co w czasie lekcji mają
robić - na smartfonie zrobić się nie da, a przynajmniej ja tego nie umiem. Wiem,
że należę do epoki bliższej starogreckiemu stylusowi drapiącemu po wosku, czy
późniejszemu piórku trzcinowemu, którym skrobano pergamin. W zasadzie swoje
umiejętności pisarskie wywodzę z pierwszego wieku naszej ery, bo wtedy to
właśnie używano pierwszej, miedzianej stalówki, którą odnaleziono w ruinach
Pompejów. Widzę we wspomnieniach niewiele młodszą od Pompejów swoją szkołę nr 3
w Milanówku, rozrzuconą po trzech budynkach. Ostatnie klasy, szóstą i siódmą
miałem na najwyższym piętrze niewielkiego domu przy ulicy Spacerowej. Siedziałem
ze Zbyszkiem Kryszynem w ostatniej ławce, której drewniany blat miał w środku
okrągły otwór z kałamarzem, a we wgłębieniach leżały pióra – drewniane obsadki z
blaszanymi stalówkami. Pióra były nasze, atrament do kałamarzy dolewała szkoła.
Stalówki drapały po papierze, litery się rozlewały, czasem nawet parę wyrazów
zalewał kleks. Za brzydkie pismo i nieestetyczny zeszyt nauczyciele dawali
uwagi, albo dwóje – jedynek wtedy nie było. Aż któregoś dnia któryś z kolegów
przyniósł do szkoły wieczne pióro. Nie było wieczne, ale pozwalało pisać przez
kilka dni, bo w środku miało gumowy pojemniczek z własnym atramentem. Wieczne
pióra stały się modne, a myśmy w ramach protestów przeciw anachronicznym
przyborom pisarskim wyrzucali kałamarze przez okna. Z zawartością, ma się
rozumieć. Na parterze szkolnego budynku był sklep spożywczy i czasem trafialiśmy
w któregoś z klientów, a czasem nie. Niektórzy z oburzonych szli na skargę do
dyrekcji, a inni odrzucali kałamarze, z zawartością ma się rozumieć, do naszych
okien. Ściana wyglądała jak efekt działania malarzy taszystów. Nie wyrzucili nas
ze szkoły, bo klasa była solidarna i nikt nie wykazał kto był prowodyrem, ale
wszyscy mieliśmy na koniec roku kiepskie sprawowanie.
Po październikowej odwilży granice się trochę poluzowały i do Polski przyjechał
z Ameryki jeden z powstańczych przyjaciół mojego taty, Gienek Will ze swoją
piękną angielską żoną Ritą. Zaprosili nas na uroczystą kolację do Kamieniołomów
w Hotelu Europejskim w Warszawie, Gienek się upił i cały czas wyrażał ogromną
wdzięczność dla taty, który jako dowódca oddziału w czasie powstania
warszawskiego uratował mu życie, wynosząc go na plecach kanałami ze Śródmieścia,
bo Gienek dostał postrzał w niepolityczne miejsce i nie mógł chodzić. Tato był
kawał chłopa, a Gienek mikry, obaj przeżyli i teraz ta wdzięczność się zeń
wylewała strumieniami, co przejawiało się w tym, że obiecywał tacie złote góry,
oraz tym, że wszystkim chciał pokazywać bliznę po ranie na tyłku. Kiedy to piszę
uświadamiam sobie, że to była jedyna opowieść o wojennych przewagach mojego
ojca, który walczył w Warszawie pod Filharmonią na Jasnej i sam o powstaniu do
mnie przynajmniej nigdy nie opowiadał. W ogóle był dość małomówny, zresztą wtedy
już chorował i niedługo potem umarł. Willowie byli też u nas w Milanówku, gdzie
wykazywałem się po angielsku w rozmowie z Ritą, jako że od siódmego roku życia
jedna z sąsiadek uczyła mnie tego języka, potem dałem Ricie mój dziecięcy
pamiętnik z prośbą o wpisanie się. Ze zdziwieniem spojrzała na podane jej pióro
ze stalówką, wyjęła z torebki pomarańczowy długopis BIC i wpisała miłą
dedykację. Po czym, oczywiście, długopis dostałem w prezencie.
Długo go do szkoły nie zabierałem, nie chcąc się wyróżniać spośród kolegów. Może
dopiero rok później, kiedy długopisy pojawiły się i w naszych sklepach, zacząłem
go używać do odrabiania prac domowych. Na polski napisałem kiedyś sążniste
wypracowanie, nie przychodziło mi to zresztą z trudem, byle tylko temat był tzw.
wolny. Pani zebrała zeszyty, parę dni później oddała. Nie mogłem uwierzyć
własnym oczom. Pod wypracowaniem widniała piątka, ale przekreślona, podobnie jak
całe wypracowanie. Obok piątki stała jak byk dwója i uwaga: nie wolno pisać
długopisem. Długopisy psują charakter.
Dziś długopisy zalegają mi szuflady w biurku, noszę je w plecaku, ale ich praktycznie nie używam. Drobne notatki – jak spis rzeczy do kupienia w sklepie (czy też tak macie, że idąc po kostkę masła i bułkę bez kartki ze spisem wracacie z torbą pełną zakupów, ubożsi o sto złotych, ale bez masła i bułki?) – drobne notatki zatem robię ołówkiem, dedykacje dla czytelników w swoich książkach piszę chińskim piórem wiecznym na naboje. Tekstu felietonu, nie mówiąc już o książce, ręcznie nie umiałbym już napisać. A pani od polskiego, która mi tę dwóję za długopis wlepiła, jestem do dziś wdzięczny za to, że tak wyraźnie mi uświadomiła, iż w twórczości literackiej ważna jest nie tylko treść, ale i forma. Teraz zaś wiem też, że nie posłuchawszy jej, używając przez długie lata długopisu zepsułem sobie nieodwracalnie charakter, czego po przejściu na stukanie w komputerową klawiaturę nie dało się już naprawić.