Maciej Pinkwart

Rzeczy, odcinek 8

Denaturat

 

2 czerwca 2022

Tutaj wersja video na YT

 

Kupując kapsułki do zmywarki w moim sklepie osiedlowym, w dziale higiena i kosmetyki zauważyłem niewielką butelkę, na oko połówkę, z płynem całkowicie przezroczystym i napisem Denaturat. Byłem oburzony: monopolistyczne władze monopolowe potrafią zepsuć wszystko, nawet legendarną jagodziankę, w czasach mojej młodości nazywaną też likierem na kościach. Z etykiety już dawno zniknęła trupia czaszka, pewno dlatego, żeby dzieci nie straszyć, w dodatku sprzedaje się go w plastikowych opakowaniach, zupełnie nie licząc się z zagrożeniem dla środowiska i dla nas samych – przecież ten plastik może się dostać do naszego organizmu i spowodować zatrucie! I rzeczywiście, świadomość ekologiczna społeczeństwa się wyraźnie podnosi, zresztą proporcjonalnie do poziomu dochodów: w moim sklepie osiedlowym już nikt nie mówi: Poproszę denaturat, albo jakieś inne tanie winko, głównie oczywiście dlatego, że sklep jest samoobsługowy i sami możemy odpowiedzialnie decydować o tym, co pijemy do śniadania, a co do kolacji, co we wtorek, a co w niedzielę. Po drugie dlatego, że winka, choć relatywnie tanie i zapewne także niosące nieco ryzyka w spożyciu, wciąż nie wytrzymują konkurencji z denaturką, która kosztuje niecałe sześć złotych za połówkę.

Niebezpieczne? Podobno już nie. W trosce o zdrowie alkoholików, którzy denaturatu nie marnują na podpałkę do grilla, rozpuszczalnik czy paliwo do kuchenek turystycznych, zaprzestano dodawać do niego trujące substancje, poprzestając jedynie na dodatku zniechęcającym, w postaci benzoesanu denatonium, który jest podobno najbardziej gorzką substancją na świecie. No, powiedzmy sobie szczerze: czy to prawdziwego Polaka zniechęci? My, którzy zwyciężyliśmy pod Grunwaldem, a Niemcy nadal nas prześladują, pokonaliśmy Turków pod Wiedniem, a oni wciąż nas wykorzystują w Antalii, obaliliśmy komunę, a Czarzasty wciąż jest wicemarszałkiem Sejmu i nawet nie próbuje się nauczyć dobrych manier od Elżbiety Witek, Ryszarda Terleckiego czy Małgorzaty Gosiewskiej, wybraliśmy Kaczyńskiego za pięć stówek miesięcznie i w strachu przed 67-letnią pielęgniarką, majstrującą bynajmniej nie koło naszego ramienia, a teraz pielęgniarek majstrujących koło nas w żadnym wieku nie ma – czy jakiś benzoesan będzie dla nas bardziej gorzki?

U nas w milanowskim domu denaturat był używany do podgrzewania powietrza w szklanych bańkach, które mama mi stawiała przy każdej nadarzającej się okazji. Podpalona, nasączona denaturatem watka rozgrzewała powietrze, które skutkiem tego zwiększało objętość i częściowo wychodziło z bańki, co powodowało podciśnienie, więc przyłożona mi do pleców bańka wsysała się w moje plecy, czasem mnie parząc, a czasem nie. Ponieważ chorowałem głównie na anginy i chroniczne zapalenie migdałków, ojciec, który był praktycznym ewangelikiem, radził mamie najpierw, żeby mi stawiała bańki na szyi, a potem, kiedy się oburzyła, zasugerował, żeby zamiast denaturatu stosować zwykły spirytus, który ma bardziej wszechstronne zastosowanie. Projekt upadł z powodów ekonomicznych, w domu został denaturat, ale stosowano go już w zasadzie tylko do odkażania narzędzi kosmetycznych, bo mama była z zawodu kosmetyczką. Przed wojną studiowała geografię na UJ.

Gdzieś tak w czwartej-piątej klasie, kiedy już przestałem chcieć być dorożkarzem i strażakiem, a jeszcze nie zacząłem planować kariery chemika od tworzyw sztucznych i fizyka od mechaniki kwantowej – chciałem zostać przyrodnikiem. Nie wiem, czy dlatego, żeby mi to obrzydzić, czy żeby pomóc w karierze – jeden z kolegów przyniósł mi w torbie papierowej zdechłego kreta. Zdarzyło się to podczas wielkanocnych rekolekcji w kościele, co było bardzo niestosowne, bo zdechły kret nie pozwalał mi się skupić na słowach księdza bardziej, niż siedząca po przeciwnej stronie przejścia koleżanka Dorota S. w krótkiej spódniczce. Kiedy katecheta zszedł z ambony udając się do prezbiterium, gdzie stanął tyłem do nas – czasy były jeszcze przedsoborowe – łapsnąłem torebkę z kretem i uciekłem do domu. A w zasadzie do ogrodu, gdzie miałem ziemiankę, w której paliłem pierwsze papierosy i ogólnie ukrywałem się przed światem. Z domu wziąłem maminy skalpel kosmetyczny i butelkę denaturatu. Odkaziłem narzędzie chirurgiczne, odkaziłem kreta, dokonałem pierwszego cięcia, wydobyłem wnętrzności i dopiero potem zwymiotowałem. Zniechęciło mnie to do zostania przyrodnikiem oraz do denaturatu. Uważałem, że ojciec miał rację z tym spirytusem.

Jednak tak naprawdę picie spirytusu ani etylowego, ani zdenaturowanego nigdy się w moim środowisku nie upowszechniło. Owszem, na studiach tego też się nauczyłem, ale bez przyjemności – w sumie alkohol bez smaku, pity na wydechu żeby oszczędzić płuca i jedynie po to, żeby pokazać innym, że się nie jest miękiszonem – nie miało większego sensu. Ale wydawało mi się wtedy, że jestem silny jak koń – wiem, koń nie pije! – zdrowy jak ryba (nie mam pojęcia, kto wymyślił takie głupie powiedzenie, chyba jakiś lekarz, do którego nigdy nie przyszła żadna ryba) i że mogę wypić cokolwiek i zakąsić byle czym, choćby pasztetem podlaskim lub sałatką gdańską – jeśli tylko będą koło mnie przyjaciele, a zwłaszcza przyjaciółki. Złudzenia młodości są piękne… Ale w repertuarze mojego życia towarzyskiego nie było denaturatu, choć słyszało się, że to jego zatruwanie spirytusem metylowym, w wyniku czego konsument szybko ślepnie, a następnie schodzi z tego świata, to lipa, że zatruwają tylko co piątą flaszkę, żeby przyoszczędzić, że wystarczy denaturkę przefiltrować przez szczypiorek i już można popłynąć. Jednak to była teoria. Praktyka przyszła dopiero w 1968 roku.

Nasz teatr „Wagant” wspólnie z ludźmi z wydziału neofilologii naszego uniwersytetu i kilkoma osobami z ASP podjął wtedy współpracę międzyśrodowiskową z wsią Pasym na Mazurach, wynalezioną zupełnie przypadkiem przez naszego ówczesnego guru, Andrzeja Śmigielskiego z Teatrzyku ASP o wdzięcznej nazwie „Plum-Plum”. Pasym to temat na zupełnie osobne opowiadanie, może nawet książkę, a z treścią dzisiejszego felietonu wiąże się tylko dzięki wydarzeniom, poprzedzającym zabawę sylwestrową z roku 1968 na 1969. Przyszedłem do tamtejszej klubokawiarni na dobrą godzinę przed początkiem imprezy, żeby zobaczyć, czy mogę się jakoś przydać przy sprawach organizacyjnych. Ludzi z Warszawy jeszcze nie było, przy nakrytym białym obrusem stole zauważyłem tylko kilku miejscowych chłopaków. Dość podejrzanie ucieszyli się na mój widok. Przywitałem się, stanąłem koło sałatki jarzynowej i wtedy jeden z miejscowych wyciągnął z płaszcza dwie półlitrówki denaturatu. Fioletowego, jak się patrzy, z trupią czaszką na etykiecie. Postawił na stole, inny z chłopaków zorganizował szklaneczki, polali.

– No, panie student – powiedział jeden, ewidentnie nie lubiący mnie brat pasymskiej dziewczyny, która mi się podobała – napijmy się za tę naszą przyjaźń, zanim przyjdą inni.

Zawahałem się.

Czesiek, od którego ojca wynajmowaliśmy czasem łódź, poklepał mnie uspokajająco po ramieniu.

- Nie martw się, podobno teraz już mniej zatruwają. Może się uda. No to zdrowie!

Toast wydał mi się wyjątkowo głupi w tych okolicznościach, ale nigdy nie byłem specjalnie asertywny. Przeciwnie, przepełniała mnie empatia. Jak oni ryzykują, to student z Warszawy nie będzie gorszy. Złapałem szklaneczkę i pamiętając, że spirytus się pije na wydechu, sprawdziłem, czy oni też piją, pili, zamknąłem oczy i przechyliłem szklankę. Wydawało mi się, że jeśli będę pił z zamkniętymi oczami, ślepota mi nie grozi. Było mdłe, cienkie i wcale nie śmierdziało. Przełknąłem, otworzyłem oczy, odstawiłem szkło, przekąsiłem sałatką.

- Niezłe, tylko słabe jakieś…

Śmiali się. Zdałem egzamin. Oczywiście, nie był to denaturat, tylko zwykła czyściocha, do której wsypano kilka kryształków nadmanganianu potasu i kiedy już nabrała tego wściekłofioletowego koloru – przelano do pustych flaczek po likierze na kościach. Tę przygodę po kilku latach wspominałem z sentymentem, kiedy pracowałem sezonowo jako dziennikarz w Siedlcach, mieszkałem w hotelu szóstej kategorii i w miejscowym klubie Empik piłem lokalny koktajl o wdzięcznej nazwie „Łzy pani Pusi”. Ale to już inne czasy, inne przyjaźnie i inna rzecz, jaka przewinęła się przez moje życie.

 

 

 

Poprzednie felietony