Maciej Pinkwart

Alpinizm lingwistyczny

 

10 marca 2022

Tutaj wersja video na YT

 

Budzę się rano i sięgam po leżący koło łóżka telefon. Jak dawniej. Ale nie sprawdzam pogody ani poczty, tylko patrzę, czy wojna trwa, czy Zełeński wciąż żyje i czy Putin nie nacisnął czerwonego guzika. Idę na spacer, słyszę lecące nade mną samoloty i wiem, że to nie są czarterowe wycieczkowce do Bodrum czy na Rodos, tylko maszyny natowskie, pilnujące bezpieczeństwa naszego nieba. Mimo wszystko nie czuję się bezpieczny, wolałbym, żeby nie musiały tu latać, a niebo żeby było nie nasze, tylko wspólne. Wracam ze spaceru. Pod blokiem dzieci bawią się w wojnę. Bzzzzz – udaje rakietę starszak z trzeciego. „Ja jestem Rosja”, woła. Ta-ta-ta-ta – maluch z pierwszego piętra strzela z patyka. „Ja jestem Ukraina”. „Ja jestem Polska” – dziewczynka rzuca śnieżką. „Ja jestem Natem” – woła ośmiolatek z innej klatki. Nie bawią się z nim, bo niczym nie strzela ani nie rzuca. Stoi bezczynnie, z jedną ręką na domofonie.

Wojna trwa, życie biegnie dalej, gdzieniegdzie jakby zwyczajnie. Bo wojna, nie wojna – babcia Janina przy zakopiance w Białym Dunajcu, koło granicy z Poroninem co dzień sprzedaje oscypki. Niby rozmaite konwencje zabraniają używania broni chemicznej i gazów bojowych, ale oscypki idą jak woda.

Ktoś skrytykował mnie ostatnio za użycie w odniesieniu do pewnego polityka terminu mszczacz, którego nie ma w słowniku języka polskiego, a jest natomiast słowo mściciel, którego w tym wypadku jakoby powinienem był użyć. Bynajmniej: w słowie mściciel jest pewien element zdeterminowanej godności, kojarzy się ono nam ze szlachetnym kapitanem Nemo, zatapiającym brytyjskie fregaty w zemście za zabicie jego rodziny i okupowanie jego kraju. W przypadku, opisywanym przede mnie uprzednio, kwestia godności nie wchodzi w grę. Zresztą, użyłem już kiedyś słowa mściciel w tytule: była to mocno krytyczna recenzja sfilmowanej przez Andrzeja Wajdę Zemsty Aleksandra Fredry.

Tyle tytułem wyjaśnień słownikowych. Ale pozostaniemy przy kwestiach językoznawczych. Zacznijmy od Tatr, które widzę z balkonu, czego – jak mniemam – w tym momencie zazdroszczą mi wszyscy Czytelnicy, z wyjątkiem tych, którzy też widzą Tatry ze swoich balkonów, podwórek, a może nawet garaży. Kiedy na Polanie Szaflarskiej, znajdującej się - jak sama nazwa wskazuje – w Nowym Targu budowano pierwszy blok, widziałem ogłoszenie w lokalnej gazecie, pokazujące widok z tego miejsca – był oszałamiający. Całe pasmo Tatr, od najdalszych szczytów Tatr Zachodnich, po dalekie Tatry Bielskie, z imponującym Gerlachem w centrum panoramy… Zazdrościłem wszystkim, którzy mogli rzucić się na tę ofertę i na wyprzódki kupować mieszkania, których największą zaletą był widok z okien. Najgorszą stroną tej lokalizacji było to, że znajdowała się ona w Nowym Targu, gdzie nie tylko nie było i nie ma żadnego ładnego miejsca, ale w dodatku i tych Tatr specjalnie nie widać, bo przez większą część roku jest tu istny Mordor – mgły, bagniska i miejskie ambicje wśród wiejskich kompleksów. Po jakimś czasie w tej samej gazecie zobaczyłem kolejne ogłoszenie deweloperskie, z tą samą reklamą: najpiękniejszy widok na Tatry. Ale był to blok, stawiany tuż przed poprzednim blokiem z najpiękniejszym widokiem na Tatry. Teraz mieszkańcy tamtego bloku mieli już tylko widok na blok z widokiem na Tatry. Dziś na Polanie Szaflarskiej stoi już wiele bloków i każdy był reklamowany jako ten z najpiękniejszym widokiem na Tatry.

Kiedy w XIX wieku ludzie zaczęli Tatry nie tylko oglądać, ale i zwiedzać – każdego nazywano taternikiem, choćby jego wycieczka ograniczała się tylko do Doliny za Bramką, albo nawet do wejścia na Gubałówkę, która z Tatrami ma tylko tyle wspólnego, że z niektórych jej miejsc, nie przesłoniętych jeszcze straganami z pamiątkami, widać Tatry. Z czasem słowo „taternik” zaczęło być wypierane przez bardziej eleganckie i internacjonalne określenie „turysta”. Dziś taternik to arystokracja, turysta to szlachta, reszta to sakramenckie cepry. Ale kiedy w 1903 roku powstawała pierwsza na ziemiach polskich organizacja, zrzeszająca ludzi wspinających się po górach, otrzymała ona nazwę Sekcja Turystyczna Towarzystwa Tatrzańskiego. Z czasem weszła ona w skład Klubu Wysokogórskiego, a od 1974 roku organizacje polskich wspinaczy zrzesza Polski Związek Alpinizmu. Alpinizm bowiem to taternictwo uprawiane głównie w Alpach, ale nie tylko: początkowo alpinizm uprawiało się oczywiście tylko w Alpach, potem we wszystkich górach z rzeźbą alpejską, obecnie zaś w myśl polskich regulacji prawnych alpinizm obejmuje każdy rodzaj wspinaczki: w Alpach, w Tatrach i, powiedzmy, w Pamirze, w górę i w dół (alpinizm jaskiniowy), na skałkach w Mnikowie, na ściankach wspinaczkowych w szkołach i koło domów kultury. Alpinizmem jest także narciarstwo wysokogórskie w rejonie, z przeproszeniem, Czerwonych Wierchów.

Alpinistami czasem nazywa się ludzi wspinających się w Himalajach, ale im jest ich tam więcej, tym częściej używa się określenia himalaista, przy czym też nie ma lekko: himalaizm to każda wspinaczka uprawiana w górach powyżej 7000 m n.p.m.: poza Himalajami są to m.in. Karakorum, Pamir, Hindukusz czy Tien-szan. W Himalajach można wspinać się w rozmaitym stylu, ale najwyżej ceni się styl alpejski, bez zakładania baz pośrednich. Stosuje się go także w innych górach wysokich, ale na przykład na Kilimandżaro, najwyższy szczyt Afryki, wchodzą nie alpiniści, nawet nie taternicy, a już na pewno nie kilimandżaryści, tylko trekkingowcy. Andyniści to alpiniści, wspinający się w Andach, ale też naukowcy, zajmujący się przyrodą i kulturą w Andach, a także historią andynizmu. Góry Ameryki Południowej są w pewien sposób uprzywilejowane, jako że Rocky Mountains, czyli Góry Skaliste w Ameryce Północnej nie mają nomenklaturowo własnych wspinaczy i działają tam alpiniści, albo górołazi, mountaineers. Notabene, podobnego słowa używają Słowacy na określenie wspinaczy wysokogórskich, zarówno taterników, jak i alpinistów czy himalaistów: horolezec.

Być może, poszukiwanie odpowiedniej nazwy dla osób wspinających się na Turbacz czy Babią Górę jest dążeniem do jakiegoś lokalnego separatyzmu; jednak nie można przejść obojętnie nad brakiem odpowiedniego określenia dla tych osób, które w pocie czoła wspinają się na szczyty i turnie Karkonoszy, Słowackiego Raju czy klify norweskich fiordów. W zasadzie największą przyszłość wróżę słowu fiordyzm. Ale na przykład wspinanie się po zewnętrznej ścianie hotelu Mariott w Warszawie, podejmowane od 1998 roku, nie powinno być nazywane alpinizmem ściennym ani mariotyzmem, tylko idiotyzmem, leczonym przez terapię zajęciową.

Wróćmy na zakopiankę, która na długo przed putinowską wojną, a nawet przed zapanowaniem nad Polską przez ludzi PiS-u była dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji. Ileż to miłych chwil spędziłem, opisując korki przed tęczowym mostem w Białym Dunajcu w czasach, gdy słowo „tęczowy” odnosiło się tylko do koloru lub – jak w tym wypadku – do kształtu, a nie do upodobań erotycznych… Mnóstwo ciekawych skojarzeń zawsze dostarczały mi reklamy podgórskie, skoncentrowane w okolicach Zakopanego. To rzecz jasna publicystyka gorszego sortu, ale w sumie jaka może być moim udziałem, jeśli sam należę do gorszego sortu? W Poroninie widzę wielką tablicę, zapraszającą do odwiedzenia czegoś, co nazywane jest tatrzańskim zoo. Na bilbordzie prezentują się portrety trzech – jak mniemam – lokatorów owego zoo. Są to kangur, paw i lama. Tatrzańskie, rzecz jasna. Może nawet taternickie?

Wojna – nie wojna, serki babci Janiny cieszą się zasłużonym powodzeniem. Co i raz na poboczu zatrzymują się samochody, wyjeżdżający z Zakopanego goście zaopatrują się w tę praktyczną pamiątkę z Tatr, które jak wiadomo są najważniejszym symbolem polskim, a nawet poniekąd światowym. Symbolem symbolu jest oscypek. Symbolem oscypka jest babcia Janina. To co tu napisałem, rzecz jasna, nie spodoba się konkurentom babci Janiny – a w samym Białym Dunajcu są, poza jej budką, jeszcze trzy inne punkty sprzedaży serków, miodów, wypchanych baranków i krowich skalpów. Babcia Janina ma kramik najmniejszy, ale to o niej mówi się najwięcej, bo jest jedyna, niezłomna, wodoodporna, mrozoodporna i spalinoodporna. Poza tym zupełnie nie przejmuje się konkurencją, która z nią walczy, zwłaszcza, że siedzi do niej tyłem. Obyśmy mogli przyglądać się tylko takim walkom.

 

 

Poprzednie felietony