Maciej Pinkwart

Z perspektywy Zeusa

 

1 lipca 2021

Tutaj wersja video na YT

 

Też lubicie kuchnię śródziemnomorską? Nie dość, że zdrowa, to jeszcze smaczna i stosunkowo niedroga. Na obiad w tawernie trzeba wydać jakieś 10-12 € na osobę, piwo - owszem - droższe niż u nas, ale wino tańsze, no i co tu ukrywać – lepsze od tego, jakie można znaleźć na półkach sieciówek w Polsce. Uwielbiam tzatziki, suflaki, musakę, ryby rozmaitego rodzaju, w tym mojego ulubionego miecznika, stufadę czy dolmatesy - przystawki w postaci malutkich gołąbków nadziewanych ryżem z mięsem, ale owiniętych w młodziutkie listki winogron… Wyglądają co prawda trochę jak kozie bobki, ale smakują nieporównanie lepiej. Jednak raz na jakiś czas patriotycznie tęsknię za daniami typowo polskimi: ruskimi pierogami, barszczem ukraińskim, chłodnikiem litewskim, sznyclem po wiedeńsku czy karpiem po żydowsku.

Albo śródziemnomorska pogoda: no, nie do wytrzymania - słońce i słońce, ciepło i ciepło, za dużo słońca, za dużo ciepła… Co prawda uciekając przed słońcem można wejść do morza, które jest niewiele cieplejsze od naszego patriotycznego Bałtyku. Jak zrobi się za zimno, to można wyjść i ogrzać się w słońcu. Jak słońca za dużo - można spacerować po zacienionej stronie ulicy, tyle że właśnie od tamtej strony wieje wiatr, niosący od plaży drobne ziarenka piasku, ostre jak ssawki komarów, których tu nie brakuje. Zdaje się, że polscy turyści są teraz głównymi składnikami kuchni śródziemnomorskiej komarów. Czy ktoś jeszcze pamięta, że orędownikiem wysyłania Polaków nad Morze Śródziemne - ale od afrykańskiej strony - był wybitny turysta Jarosław Kaczyński, który kiedyś dojechał nawet do Niedzicy, żeby się spotkać z Viktorem Orbanem w pensjonacie „Zielona Owieczka”, ale ani w Egipcie, ani w Tunezji – które tak zachwalał – nigdy nie był. Nic nowego: jest także orędownikiem szczęścia polskich rodzin, które zna tylko z noweli Antek Bolesława Prusa i pewnej powieści science fiction Kornela Makuszyńskiego.  

Nieopatrznie nie wyłączyłem telefonu i dostaję na nim wiadomość, że w Polsce odbyły się dwa kongresy partyjne. Na jednym Jarosław Kaczyński był, na drugim nie, bo jest na tę partię obrażony, mimo że ma ona w nazwie „Porozumienie”. A może właśnie dlatego tam się nie pojawił, bo porozumienie to, zdaje się, ostatnia rzecz, do której wódz PiS-u jest zdolny…  Co mnie to wszystko obchodzi! Jestem parę tysięcy kilometrów od obydwu kongresów, ale gdybym nawet był bliżej - to i tak nie miałbym wpływu na ich wynik, który zresztą kompletnie mnie nie interesuje. Zastanawiam się, czy interesuje mnie nawet hipotetyczny powrót Donalda Tuska do polskiej polityki. Kiedyś musiałem czytać Powrót posła, bardzo mi się nie podobało. Ale Odprawa posłów też nie, może dlatego, że była to odprawa posłów greckich. Oczywiście wolę jednego Tuska od dziesięciu Schetynów, Budek i Siemoniaków, ale w gruncie rzeczy zastanawiam się nad tym, czy starym platformersom bardziej chodzi o pokonanie Kaczyńskiego dzięki Tuskowi, czy o wykolegowanie Trzaskowskiego, którego kocha dziesięć razy więcej ludzi niż Tuska, o reszcie działaczy nie wspominając. Trzymam kciuki za Trzaska, Tuska lubię i cenię, ale wart mego głosu będzie ten z nich, kto potrafi dogadać się z Hołownią, Czarzastym i Kamyszem.

Na wyspie na Morzu Egejskim te sprawy przepływają gdzieś daleko, jak prom na Niziros. Nie mam zresztą na nie żadnego wpływu, tak samo jak na to słońce, ostry wiatr czy na to, że w jednej restauracji piwo „Mythos” kosztuje 3,50, a w innej, wcale nie gorszej - tylko 2,50. Zupełnie nie rozumiem tego, co mówi do mnie z Internetu Kaczyński – ale wygląda na to, że Rosja wypowiedziała nam wojnę przez to, że zdrajcy zza wschodniej granicy ujawnili, o czym pisał minister do premiera, oraz jeden nieznany mi pan do drugiego nieznanego mi pana. Ruskie zrzucili na nas Dworczyka, czy co? Wygląda na to, że nie powinno się korzystać z maili prywatnych, bo podsłuchują nas ruskie, ani z rządowych, bo podsłuchuje nas minister Kamiński. Pewno jednak chodzi o to, żebyśmy wszystko pisali na papierze i wysyłali przez Pocztę Polską, opłacając znaczki z podobizną Jacka, Placka czy Lolka, dzięki czemu pan minister Sasin odzyska przeputane 70 milionów z wyborów kopertowych.

To że nie rozumiem, jak polscy politycy do mnie mówią, jest zrozumiałe – chodziliśmy do różnych szkół. Tutaj, na wyspie, też nie bardzo rozumiem, jak mówią do mnie w swoim języku, choć trochę przemawia do mnie ich ekspresyjna mowa ciała. Jak ja mówię do nich, to oni rozumieją jeszcze mniej, bo moja mowa ciała jest znacznie ograniczona przez problemy z kręgosłupem. Ale kiedy chcemy się porozumieć, korzystamy z trzeciego języka. Jest to język o tyle wspólny, że obcy zarazem dla mnie i dla nich. W Polsce tego trzeciego języka nie ma i mam obawę, że nigdy do końca się nie porozumiemy. Na wyspie tubylcy mogą istnieć w zasadzie tylko dlatego, że przyjeżdżają tutaj ci inni, z którymi w imię własnych interesów trzeba się jakoś dogadać. W Polsce taka koegzystencja stron w zasadzie dla siebie obcych nie może mieć miejsca: polityka symetryzmu polegająca na tym, że uważamy, iż i oni mają trochę racji, i my mamy trochę racji, więc na pewno znajdziemy jakieś racje wspólne i wtedy się porozumiemy – raczej nigdy się nie sprawdzi. Być może i mamy jakieś wspólne wartości, ale żeby się co do tego porozumieć, musielibyśmy najpierw redefiniować cały zawłaszczony przez zwolenników obecnej władzy słownik języka polskiego, z wyrazami, rozumianymi zupełnie inaczej przez jedną i przez drugą stronę, w dodatku używanymi jak oręż w walce wręcz słowami: patriotyzm, naród, ojczyzna, honor, tradycja, przeszłość, przyszłość, Polska, Polki i Polacy można równie dobrze wywijać jak pałką teleskopową - z podobnym skutkiem. Nawet wspólny język nas dzieli.

Tutaj, na wyspie, prawie wszystko jest obce, ale prawie wszystko akceptuję, a nawet chcę czuć się trochę jak współwłaściciel wyspy – mojej, europejskiej. Nie wiem jak nazywa się gubernator wyspy, nie mam pojęcia jak nazywa się mer miasteczka, w którym mieszkam, nie wiem nawet na dobrą sprawę jak nazywa się mój gospodarz - imię starcza mi w zupełności. W Polsce wiedza o rządzących i gospodarzach nie pomaga mi w porozumiewaniu się z nimi. Tu, na wyspie, przyjezdni i miejscowi egzystują ze świadomością swojej obcości, a jednocześnie tego co nas łączy: Homer i Sofokles, Melina Mercouri i sirtaki, morze, piasek, słońce, musaka i stufada, wino o pięknej nazwie „Alegorie”, kelnerka Maria z baru „Jo-jo”, Waleza i Lewandowski…

Podoba mi się nawet starszy pan siedzący przy sąsiednim stoliku, który pochłania już kolejny kufel „Mythosa”, ale zaraz pójdzie do morza i wtedy zobaczę, dlaczego go tak bardzo lubię: jest wyższy, ale i grubszy ode mnie, co mnie pociesza, ma wspaniałą głowę z bujnymi lokami i piękną twarz starego Greka, okoloną klasycznym greckim zarostem. Jego pra-pradziad musiał być modelem u Fidiasza.  Ba! - tak pewno wyglądał Zeus, gdy zrzucił byczą postać i uwiódł fenicką księżniczkę Europę, przepłynąwszy z nią wcześniej przez pół Morza Śródziemnego. Teraz nasz Zeus po godzinnym pływaniu w poprzek zatoki wychodzi lekko z wody i prowadzi swój brzuch do sąsiedniej restauracji, gdzie przysiadają się do niego dwie długonogie blondynki o twarzach i figurach Marylin Monroe. Siada, zamawia następne butelki, rozmawiają, śmieją się, patrzę na niego z zazdrością. Chciałbym być takim luzackim Grekiem, choć wolałbym być trochę szczuplejszy.

Problem nadwagi, jak się niebawem okazuje, nie jest tylko problemem Polaków i Greków. Nasz Zeus jest czystej krwi Amerykaninem, przyjechał niedawno gdzieś z okolic Pensylwanii i tylko udaje Greka. Wracam do Polski i zastanawiam się, kogo my musimy udawać, żeby nas uznano za swoich we własnym kraju? Problem jak na razie nierozwiązywalny – próbował go rozstrzygnąć Wojciech Młynarski pytając: kogo udajesz, przyjacielu? Cóż, ja i moi przyjaciele nie udajemy nikogo. I jak na razie wciąż próbujemy iść za innym wskazaniem mistrza Młynarskiego – robimy swoje. Do tego jednak, by to swoje stało się po prostu nasze, wspólne, jeszcze daleka droga. Być może najpierw nasz kraj musi znów stać się zieloną wyspą z ciepłą wodą w kranach, bez psychodelicznych wizji szaleńców i prężących muskułki zakompleksiałych nieudaczników z grupy trzymającej władzę. Jednak, obawiam się, że aby tak się stało, najpierw Kartagina musi zostać zburzona.

Poprzednie felietony