Maciej Pinkwart
Współdziałanie
14 października 2021
Czytam sporo książek popularno-naukowych, sięgam też do opisów najnowszych
odkryć w dziedzinie fizyki, astrofizyki, genetyki i – mniej entuzjastycznie –
medycyny. Nie, żebym chciał się jakoś strasznie ubogacić intelektualnie, bo
przez niektóre publikacje przedzieram się jak brazylijski caboclo przez
dżunglę, zamiast maczety używając Wikipedii. Po prostu nauka, szczególnie w
dziedzinach podstawowych, charakteryzuje się tym, że ma w nosie to, co orzekł
jakiś Trybunał, jaka jest dziś pogoda i ile będzie nas jutro kosztowała benzyna
– jest ponad utylitarną bieżączkę, a w dodatku dystansuje się od kłamstw,
chamstwa, bogactwa i nędzy. Te moje lektury najczęściej mają jako tło pracę –
analityczną, doświadczalną, niekiedy pełną sporów, nierzadko nawet błędów –
wykonywaną na tzw. całym świecie przez wielkiej klasy naukowców. Dla
współczesnej nauki charakterystyczne są odkrycia, dokonywane nie przez
pojedynczych geniuszy, lecz przez kilkuosobowe zespoły uczonych, z tej samej,
lub pokrewnej dziedziny, wspomagane czasem przez statystyków i analityków
ogólnych. Gdy popatrzeć na autorów publikacji – są to często osoby pochodzące
nie tylko z różnych krajów, ale i z różnych kontynentów, ludzie o różnych
kolorach skóry, rozmaitych językach domowych, o religiach lub ich braku nie
wspomnę. Niekiedy są to pracownicy tych samych uniwersytetów lub instytutów
naukowo-badawczych, gdzie współpracują – albo konkurują – zdobywając granty,
osiągając cenne rezultaty, dostając nagrody Nobla. W tym roku w dziedzinie
fizyki, chemii i ekonomii Nobel po raz kolejny przypadł właśnie zespołom
międzynarodowym. U nas osoby wywodzące się z innych krajów czy o odmiennym
kolorze skóry robią raczej kariery indywidualne, w dziedzinach gastronomicznych,
sportowych lub prezentując prognozy pogody.
Współpraca naukowa w dzisiejszych czasach nie wymaga nawet wspólnej pracy. Ten
paradoks łatwo wytłumaczyć: na uniwersytecie Harvarda, w Johannesburgu i Tokio
są szybkie komputery z wielką mocą obliczeniową, a rezultaty badań można
umieszczać w chmurze, do której dostęp mają w tej samej chwili koledzy, odlegli
fizycznie o tysiące kilometrów. Współpraca nie zawsze bywa sielanką, bowiem
zasadą każdej działalności naukowej jest próba podważenia uzyskanego wyniku,
zwykle przy pomocy falsyfikacji: jeśli z jakiejś teorii naukowej wynika szereg
zjawisk, to szuka się takiego zjawiska opisanego przez teorię, które ją podważy.
Wszyscy znamy teorię ewolucji, zakładającą że gatunki zmieniają się z biegiem
czasu drogą modyfikacji genetycznych tak, że dzisiejsze byty mogą być tylko
zmutowanymi pochodnymi istnień z przeszłości. Richard Dawkins formułuje to tak,
że teorię ewolucji mogłoby obalić tylko odnalezienie skamieniałego hipopotama w
warstwach geologicznych z okresu prekambryjskiego, czyli sprzed 542 mln lat, w
erach archaiku i proterozoiku. Gmeranie w teoriach kolegów czy konkurentów w
celu ich ewentualnego podważenia nie jest robieniem im na złość, tylko stanowi
podstawową zasadę współpracy naukowej: zanim pójdziemy dalej w naszych
badaniach, sprawdźmy, czyśmy gdzieś nie zrobili błędu. Jeśli tak - cofniemy się
i zaczniemy na nowo od tego momentu.
Naturalnie, są i takie przypadki, że niektórzy naukowcy tworzą teorie, mające na
celu udowodnienie jakiejś naukowej zależności po obserwacji jednostkowych
przypadków, bądź też uzyskawszy w doświadczeniach rezultat nie całkiem zgodny z
założeniami teorii, fałszują wyniki badań, zamiast zmienić lub porzucić teorię.
Są wreszcie i takie działania, w których wynik badania jest założony z góry, a
teoria zamiast być poddana falsyfikacji, broni się przy pomocy ewidentnych
kłamstw i… mediów społecznościowych, które przecież chętniej przenoszą efektowne
mity niż nie zawsze ciekawe i nie zawsze zrozumiałe prawdy. Historia
antyszczepionkowych bzdur, o wiele lat starsza niż działalność antykowidowych
protestantów pokazuje to dowodnie: w 1998 r. lekarz-gastroenterolog Andrew
Wakefield opublikował w renomowanym piśmie lekarskim „Lancet” wyniki swoich
badań wskazujących na rzekomy związek stosowania u dzieci szczepionek MMR
(szczepionka skojarzona przeciw odrze, różyczce i śwince) z występowaniem u
tychże dzieci autyzmu i zapalenia jelit. Kilka lat później dziennikarskie
śledztwo wykazało, że badania Wakefielda były nie tylko nierzetelne i
niezweryfikowane, ale były realizowane za pieniądze konkurencyjnej firmy,
produkującej inne szczepionki, po prostu dla pieniędzy. Po udowodnieniu oszustwa
„Lancet” publikację wycofał, Wakefieldowi odebrano prawo wykonywania zawodu
lekarza w Wielkiej Brytanii, pod kontrolą naukową przeprowadzono badania
ponownie – tym razem na reprezentatywnej grupie miliona dwustu tysięcy dzieci –
i nie stwierdzono jakiegokolwiek związku między szczepionką MMR a występowaniem
autyzmu. Ale nie to jest w tym najciekawsze – oto Wakefield namówił do
współsygnowania wyników jego „badań” dwunastu naukowców, którzy chcieli
zaistnieć w środowisku czytelników prestiżowego „Lancetu”. Po wybuchu afery
zrobiło się o nich jakoś cicho, a stwierdzenia, że współpracowali tylko przy
opracowywaniu artykułu, a nie przy badaniach mogą już tylko śmieszyć. Jednak ani
Wakefieldowi, ani ruchom antyszczepionkowym to nie zaszkodziło: jeszcze w sześć
lat po wyrzuceniu rzekomego odkrywcy z zawodu medycznego z wielkim entuzjazmem
przyjmowano jego udział w demonstracji antyszczepionkowców w Warszawie w czerwcu
2019 r., niektórzy przedstawiciele zawodów medycznych do dziś ostrzegają przed
stosowaniem szczepionki MMR (o antykowidowych preparatach nie wspominam), a na
całym bogatym i nażartym świecie zachodnim histeria antyszczepionkowa dorównuje
tylko histerii przeciwników żywności modyfikowanej genetycznie. I choć nigdy i
nigdzie nie udowodniono, że zmodyfikowana pszenica, ryż, kukurydza czy soja są
dla człowieka szkodliwe, to wypowiadane są poglądy, że może ta szkodliwość
pojawi się dopiero w dziesiątym pokoleniu od momentu, gdy posłodziliśmy sobie
kawkę cukrem z buraka, który po modyfikacji był słodszy niż Ciociosan…
Genetyczne modyfikacje dokonywane przy pomocy mikroskopu, strzykawki i rozumu
naukowców zachodzą szybko i szybko mogą pomóc, czy przynajmniej zmniejszyć
groźbę głodu w Afryce i Azji. Ale tak naprawdę zmieniamy genetykę otaczającego
nas świata od tysiącleci, bo hodowla nie jest niczym innym, jak mocno
rozciągniętą w czasie manipulacją genetyczną. Pyszne truskawki to zmodyfikowane
przez człowieka poziomki, zboża to wyselekcjonowane genetycznie trawy, a
szczekuś rasy york to pracowicie zmodyfikowany wilk.
Wszystkie te efekty nie są do osiągnięcia przez pojedynczego człowieka, ani
przez mieszkańców jednej wsi, nawet przez członków jednego plemienia. Świat
rządzony przez ludzi rozwija się tylko dzięki temu, że ich mózgi i narządy
komunikacyjne genetycznie zmodyfikowały się w sposób umożliwiający komunikację.
Są, naturalnie, kraje, w których międzynarodowa współpraca naukowców,
dziennikarzy, polityków czy organizacji jest źle widziana, a niekiedy
zabroniona, w myśl zasady …byle nasza wieś spokojna. Nie trzeba nawet
wokół ich granic budować kilkumetrowego muru – zresztą mury z czasem, jak wiemy,
runą i największy tyran temu nie jest w stanie przeciwdziałać – wystarczy
zaszczepić w ludziach nienawiść do wszystkiego co inne, obce, nowe, sprzeczne z
tradycją. U nas brak współpracy działa znakomicie: wykonywane są polecenia
najbardziej szalonych i zdeprawowanych władców, a porozumienie ludzi wolnych
jest praktycznie nieosiągalne. Ilu przywódców opozycyjnych spoza Platformy
znalazło się w niedzielę na prounijnej manifestacji w Warszawie? Dziękuję, też
ich nie widziałem… Przypuszczam, że gdyby tak jak kiedyś w Rzeszowie na
estradzie pod Kolumną Zygmunta stanęli obok Donalda Tuska wszyscy
niefaszystowscy liderzy partii politycznych – sprawy mogły by potoczyć się
inaczej. Niestety, współdziałanie jest zdaje się w Polsce antytezą działania.
Nasza siermiężna inteligencja tego nie ogarnia.
To może trzeba zwrócić się do inteligencji sztucznej? Po ukończeniu słynnej IX
symfonii Ludwik van Beethoven, już zupełnie głuchy i z wieloma chorobami
współistniejącymi, zaczął szkicować kolejne prace. Była wśród nich między innymi
nowa symfonia. Kilku jego przyjaciół miało szansę usłyszeć fragmenty owej X
symfonii, która jednakże nigdy nie została dokończona przez mistrza z Bonn, bo
umarł on w trzy lata po ukończeniu symfonii IX. Pozostało 40 szkiców
niedokończonego dzieła, które w 1988 zebrał w całość brytyjski muzykolog Barry
Cooper, nawet zagrała to Królewska Orkiestra Symfoniczna w Londynie, ale wciąż
były to tylko szkice. W 2019 r. Instytut Karajana w Salzburgu zwrócił się do
profesora Ahmeda Elgammala z wydziału nauk komputerowych na stanowym
Uniwersytecie Rutgersa w New Jersey, by „tresowane” przez jego pracowników
komputery ze sztuczną inteligencją dokończyły dzieło Beethovena. Do współpracy
potrzebni byli też ludzie – muzykolodzy, technicy, programiści i muzycy.
Międzynarodowym zespołem kierował Matthias Röder z Instytutu Karajana, a przedsięwzięciu
patronowała Deutsche Telekom. Uczestnicy projektu wymienili ponad 10 tysięcy
e-maili i odbyli 250 godzin rozmów telefonicznych… Po dwu latach pracy zespół
ludzi i komputerów ukończył X symfonię E-dur – w 194 lata po śmierci
kompozytora. Dzieło w minioną sobotę zaprezentowała Orkiestra Beethovenowska w
Bonn, pod batutą Dirka Kaftana. Oglądałem ten koncert za pośrednictwem sieciowej
transmisji na Magenta TV. Nawet nie usiłuję policzyć, ile osób musiało
współpracować, mniej czy bardziej harmonijnie, by w moim komputerze zagościł
duch wielkiego Ludwika. Dzień później na warszawskim placu Zamkowym Oda do
radości z IX symfonii musiała siłować się z wrzaskami chamstwa, które za
rządowe pieniądze zagłuszało proeuropejską demonstrację. Bo w obecnej Polsce
harmonijnie mogą współpracować tylko trzy osoby: minister sprawiedliwości,
prokurator generalny i przewodniczący partii Solidarna Polska. Warto by
zastanowić się nad realizacją projektu Polska 2021 i potem, z udziałem
inteligencji. Choćby sztucznej.