Maciej Pinkwart
Sobótki
24 czerwca 2021
W tym roku sobótki wypadają w nocy ze środy na czwartek, co jest znacznym
postępem w stosunku do lat minionych, kiedy to obchodzono je w sobotę. W ogóle
wygląda na to, że nasza droga wstecz nie ma szans zatrzymać się na okresie
średniowiecza, ani nawet na początkach chrześcijaństwa, które są mile wspominane
przez dzisiejszego Nerona, a mniej sympatycznie przez gladiatorów i wczesnych
chrześcijan. Czasy pogańskie też są nam coraz bliższe – wystarczy spojrzeć na
wygląd i zachowanie współczesnych troglodytów. A jeżeli tam się nie zatrzymamy i
w naszym dążeniu do postępu cofniemy się aż do Wielkiego Wybuchu? Dzisiaj w
Polsce też cała energia koncentruje się w jednym niewielkim punkcie, skąd
promieniuje na cały wszechświat. Podobno ten punkt mógł znajdować się w czarnej
dziurze, w którą na skutek rosnącego chaosu zapadła się cała rzeczywistość.
Wszechświatem, który interesuje nasze dzisiejsze władze jest warszawska ulica
Nowogrodzka i jej najbliższe okolice, gdzieś tak pomiędzy Rzeszowem i jego
bliźniakami – Szczecinem i Wrocławiem. Kiedyś podróżujący po świecie Henryk
Sienkiewicz przypominał Stanisławowi Witkiewiczowi, że jego zakopanocentryzm
jest strasznie prowincjonalny, bo świat nie kończy się w Poroninie…
Jednak na co dzień spoglądamy wstecz znacznie bliżej i chętnie porównujemy
dzisiejszą Polskę do kraju, który według współcześnie obowiązujących opinii był
jednym wielkim gułagiem i celą śmierci, a może nawet w ogóle go nie było: tak
zwanej Polski Ludowej. To jak najbardziej niesłuszne porównanie: nic dwa razy
się nie zdarza i dwa razy nie da się wejść do tej samej rzeki, choćby była to
rzeka wspomnień… To, z czym mamy do czynienia w ostatnich latach jest formacją
polityczną zupełnie nową, której praktycznie rzecz biorąc nie było jeszcze
wcześniej nigdy. Okres PRL-u charakteryzował się tym, że większość narodu była
jak pewien wicepremier: nie cieszyła się z nowego systemu, ale próbowała się w
nim urządzić i jakoś przeżyć nie tyle do zmiany ustroju, tylko do pierwszego.
Władza udawała, że jest władzą ludową, a zatem taką, którą lud popiera,
próbowała ten lud sobie zjednać - ale nie prezentami materialnymi, bo na to
socjalistyczna ekonomika nie pozwalała, tylko komplementami i twierdzeniami, że
teraz będzie lepiej i że teraz wszyscy będą szli ku lepszym czasom, kiedy
każdemu będzie się dawać według jego potrzeb, a nie według jego możliwości.
Ważne grupy społeczne, które teraz nazywamy opiniotwórczymi, były po prostu
kupowane. Do grup tych należał przede wszystkim kościół katolicki, a dokładniej
jego hierarchia, a także ludzie kultury, których albo przekupywano, albo
kupowano ich usługi, albo przynajmniej chwalono. Dla tych którzy na ten lep nie
szli, był sterowany ostracyzm, zapisy cenzury, czasami sądowe represje.
Dzisiaj tego nie ma. Liczy się nie społeczna akceptacja, bo tej PiS wcale nie
potrzebuje, tylko manifestacyjna aprobata lub milczące społeczne przyzwolenie na
dalsze sprawowanie władzy i ciągnięcie z niej zysków, materialnych i
prestiżowych. I brak reakcji na oczywiste nawet nadużycia czy zwykłą, codziennie
widoczną indolencję. Oczywiście nie chodzi tutaj o to, żebyśmy władzy cały czas
patrzyli na ręce, bo to jest niemożliwe. W normalnych demokracjach ludzie
wybierają taką władzę, której ufają, a ich zaufanie zbudowane jest na solidnym
fundamencie konsekwentnego stosowania rygorów prawa, pilnowanego przez
niezależny od władzy wymiar sprawiedliwości. U nas inaczej: prawo i jego
stosowanie leży w rękach tych samych osób, które to prawo ma kontrolować. Nie
mówię tu o przestępcach pospolitych - ci działają tak samo w tym ustroju, jak we
wszystkich innych: tworzą własne struktury i umieją się bronić przed strukturami
państwowymi, albo zawierają z nimi sojusze. Łatwiej jest skorumpować
nomenklaturowego urzędnika, którego kariera zależy od widzimisię partyjnego
bonzy, niż niezależnego prokuratora, adwokata i sędziego, których wybór na
stanowisko zależy od nieposzlakowanej opinii, jaką przynajmniej w oczach
wyborców umieją zaprezentować.
To, z czym teraz w Polsce mamy do czynienia jest nie do zaakceptowania przez
ludzi, dla których liczy się coś więcej niż pełna micha i święty spokój - ale
spróbujmy sobie to wyobrazić z perspektywy czasów, kiedy Jarosławem Kaczyńskim i
jego ludźmi zajmować się będą już tylko historycy, a nie zakochane w ich
postępowaniu 40 procent elektoratu, Trybunał Stanu i sądy powszechne, czy
ewentualnie posiadacze kluczy do przepełnionych polskich państwowych
pensjonatów. Wtedy na ich minioną działalność i na nich samych będzie można
patrzeć bez gniewu, jak na obiekty badań naukowych. I co wtedy zobaczymy? Kraj
rządzony bynajmniej nie żelazną ręką nawet w aksamitnej rękawiczce, tylko
rzucany od ściany do ściany w konwulsjach spowodowanych chaosem i coraz bardziej
nierealnymi projektami gospodarczymi, socjalnymi i ideologicznymi, które
inkrustowane są co chwilę kolejnymi aferami – finansowymi, prestiżowymi,
kulturowymi… Jedne i drugie mają za zadanie odwrócić uwagę publiczną od
poprzednich nie zrealizowanych projektów i minionych afer – i jedne, i drugie za
chwilę zostaną zapomniane na skutek pojawienia się następnej atrakcji
społecznej. Jarosław Kaczyński nie tworzy państwa opresyjnego, nie jest
dyktatorem ani małym ani dużym ani żadnym - jest po prostu partyjnym
urzędnikiem, który zamknięty w swoim biurze, uważa siebie za władcę całego
polskiego sołectwa dlatego, że na to pozwalają ci, którzy władzę realnie
sprawują z jego nadania w imieniu wyborczego suwerena, który do dobrej, czyli
dającej pieniądze władzy ma bałwochwalczy stosunek, choć tak naprawdę ma w nosie
kto siedzi na, za przeproszeniem, stolcu prezesowskim i interesuje go jedynie
aby przetrwać w spokoju i mieć coraz więcej kasy za coraz mniej pracy. Kwestie
wolności, praworządności, cenzury, wolnych sądów i wolnych mediów, ciekawej
telewizji, która nie jest tubą propagandową władzy - obchodzą go tyle co
zeszłoroczny śnieg. Prawdę powiedziawszy jest to podejście dość zdrowe w sensie
ścisłym dla obu stron: ci, którzy się z rządem nie zgadzają mogą sobie
protestować pod warunkiem, żeby robili to bezpiecznie: a więc nie na ulicy, bo
można wpaść pod policyjną sukę, albo uderzyć twarzą w pałkę teleskopową, nie
próbując zdobyć gmachu rządowej telewizji czy budynku Sejmu - tylko ot po prostu
można sobie przejść przez jakiś zaułek (byle nie na Żoliborzu koło wiadomej
willi) z transparentami, który pokaże jedna telewizja, druga wygumkuje na nich
osiem gwiazdek i wszyscy będą zadowoleni. Władze nie będą musiały się tym
zajmować, PiS utrzyma rządy i spółki skarbu państwa, a lud będzie miał to co mu
potrzeba, bo nie ma o co walczyć: już od dawna nikt w Polsce nie umiera z głodu,
prędzej z przejedzenia, nikt nie idzie do więzienia za krytykę władzy, najwyżej
za krzyczenie brzydkich wyrazów bez maseczki, za parę stówek łapówki,
niewpisanie do oświadczenia majątkowego zegarka otrzymanego na 20-lecie
małżeństwa od żony czy za kradzież batonika w markecie. Policja co prawda bije i
łamie ręce, ale jeszcze niewiele osób zabija, a władza tylko wywija sztandarem
strachu, ale w gruncie rzeczy przypomina tylko maskę Michaela Myersa w Halloween.
To dość nieprzyjemne, groźne trochę, ale w gruncie rzeczy udawane.
Przypomnijmy sobie jak po objęciu władzy przez PiS Sejm przez długie godziny
wysłuchiwał tak zwanego raportu otwarcia, czyli informacji o tym, jakich to
przestępstw i niegodziwości dopuszczali się poprzedni ministrowie w czasach gdy
rządziła Platforma. Padały wielkie słowa, ciężkie zarzuty, w powietrzu było aż
gęsto od przywoływanych paragrafów kodeksowych. I co? I nic. Ani jedna osoba z
oblewanych wówczas pomyjami w Sejmie nie tylko nie trafiła za kratki, ale nawet
nie postawiono jej prokuratorskich zarzutów. Od tamtego czasu minęło sześć lat –
lat, w których PiS nie tylko trzyma w garści władzę, ale także prokuraturę i
służby specjalne. Jeżeli wiemy o tym, że ktoś popełnił przestępstwo, ba! mówimy
o tym publicznie i nie zgłosimy tego oficjalnie do organów ścigania – sami
stajemy się przestępcami. Ciekawe, że nikt z oskarżanych wtedy publicznie
poprzednich ministrów nie skierował do sądu pozwu o zniesławienie. Czyli mamy do
czynienia w przedszkolną zabawę w piaskownicy – plosę pani, on na mnie
napluł… Plosę pani, ale on zacął… Wygląda na to, że mimo agresywnej
retoryki, mimo chamstwa, mimo ewidentnych kłamstw – cała ta antyopozycyjna
narracja Prawa i Sprawiedliwości nie ma na celu skierowanie politycznych wrogów
pod pręgierz prawa i sprawiedliwości, tylko jest to greps na użytek wyborców
Prawa i Sprawiedliwości, którzy uwielbiają takie pyskówki rodem z magla. A
ponieważ tu nic nie jest na serio, także przeciwnicy PiS-u i jego metod
działania nie widzą w tym niczego, co skłoniłoby lud do wyjścia na ulicę i
zburzenia Bastylii. Oczywiście, PiS mógłby przejmować się następnymi – jeśli
będą – protestami tysięcy przedstawicielek Strajku Kobiet, zwolenników
sprawiedliwych sądów czy ludzi walczących o wolność słowa - ale jakoś poza pustą
retoryką się nie przejmuje. Tak naprawdę, obchodzi to tylko kamerzystów
telewizyjnych szukających dobrego kadru i pikantnych haseł na transparentach.
A my, intelektualiści, cóż zrobimy w tej sytuacji i co będziemy robić przez
najbliższe lata? Jak zwykle, nic. Będziemy naturalnie protestować, bo wciąż
jeszcze nam wolno, napiszemy jeden czy drugi manifest i opublikujemy go na
fejsbuku, być może nawet zamontujemy na tekturce jakieś efektowne hasło i po
sfotografowaniu roześlemy wśród znajomych na bezpiecznym komunikatorze. A dziś,
w Sobótki, możemy rozpalić ognisko, ogrzać przy nim i siebie, i towarzyską
atmosferę oraz ponarzekać, że kiedyś było lepiej, ale także się pocieszyć, że
kiedyś będzie jeszcze lepiej… Sobótki – noc z 23 na 24 czerwca to w naszej
polskiej tradycji początek lata. Kiepsko to wygląda, bo od dziś dzień - letni
dzień – zaczyna być coraz krótszy. Anglicy czy Niemcy nazywają ten dzień
środkiem lata i to jest może bliższe prawdy, ale w obydwu tych przypadkach na
pewno nie jest to początek wiosny, nawet nie środek…A przecież jeszcze niedawno
mówiliśmy: zima była ich, ale wiosna będzie nasza! Może będzie, ale ta już na
pewno nie… Może przyszła noc świętojańska będzie bardziej wesoła?
Jest na to sposób: trzeba tylko powrócić do dawnej nazwy Sobótek, które kiedyś
nazywały się miłosną nocą Kupały. Na pamiątkę tego, co się powszechnie tamtej
nocy działo, puszczamy czasami na rzekach wianki. Mało kto po owej nocy miał
jeszcze powody do ich noszenia. Szerszy powrót do tej tradycji może pomóc naszej
demografii znaczniej lepiej, niż słynne pięćset plus. Tymczasem jednak powoli
szykujmy zegarki do zmiany czasu i przypomnijmy sobie, gdzieśmy to kilka tygodni
temu zostawili zimowe opony. I cieszmy się tym, że na płonących stosikach ognisk
na razie skwierczą tylko kiełbaski, a w okolicach leje się piwo, może nawet
porter czy gorzołka, ale nic więcej.