Maciej Pinkwart
Ryzykanci
23 września 2021
Pycha, wiadomo, kroczy przed upadkiem i oba te pojęcia nie są przez nas, ludzi,
lubiane. Pyszny człowiek to zarozumialec, do którego bez kija nie podchodź,
wywyższający się często bez rozumnego uzasadnienia. Ale pyszne ciastko chętnie
zjemy, prawda? Upadku nie lubimy, choć jeśli upada pyszniący się kretyn, to nas
bynajmniej nie zmartwi. Ale dążenie do upadku nie jest czymś złym, pod
warunkiem, że dążenie owo nie jest zakończone finałem. Przyjrzyjmy się temu, w
jaki sposób chodzimy. Stoimy pewnie na dwóch nogach. Aby ruszyć naprzód, musimy
jednak oderwać jedną nogę od podłoża i ryzykownie balansując na drugiej,
przenieść tę pierwszą o kilkadziesiąt centymetrów do przodu, postawić ją na
ziemi, po chwili oderwać drugą nogę i złapawszy równowagę przesunąć ją w
powietrzu o następne kilkadziesiąt centymetrów dalej. Prawdę mówiąc, stawiamy ją
na ziemi najpierw po to, żeby nie upaść, dopiero potem dlatego, by posunąć się
naprzód. Czyli suma poczynań negatywnych – jak dążenie do upadku – daje w
efekcie coś pozytywnego: posuwamy się naprzód. No dobrze, a jeśli przed nami
jest przepaść? Czy nie lepiej byłoby wtedy upaść na płaski grunt, niż pójść o
jeden krok za daleko? Chyba, że chcielibyśmy zilustrować czynem znany bonmocik,
przypisywany Władysławowi Gomułce, który rzekomo powiedział, że za sanacji
Polska stała nad przepaścią, a w PRL-u uczyniliśmy wielki krok do przodu.
Ryzyko, że powstrzymując się od upadku skierujemy się w przepaść zawsze
istnieje, choć lokalnie jest może mniej groźne w szczerym polu niż w Tatrach.
Obliczanie statystycznego prawdopodobieństwa wpadnięcia w przepaść jest bowiem
nieskuteczne, podobnie zresztą jak wszystkie inne statystyki niebezpieczeństw.
Jeśli ktoś nas zapewni, iż statystycznie rzecz biorąc nogę w ciągu roku złamią
zaledwie dwie osoby na 10 tysięcy obywateli Polski (to nieprawda, ale to nie ma
znaczenia), to w środku sezonu narciarskiego na korytarzu oddziału
ortopedycznego zakopiańskiego szpitala osób z połamanymi nogami będzie więcej
niż tych z niepołamanymi… Wciąż czytamy, że statystycznie rzecz biorąc ryzyko
utraty życia podczas jazdy samochodem jest nieporównanie większe niż podczas
podróży samolotem, ale nie pocieszamy się tym w momencie, gdy nasz samolot
zaczyna kołować na start, bo statystycznie rzecz biorąc sto procent osób
znajdujących się teraz na pokładzie naszego boeinga nie ma żadnych szans, by
doświadczyć w tym samym momencie ryzyka jazdy samochodem…
Czy nam się jednak podoba, czy nie – ryzyko jest nieodłącznym elementem postępu,
a dokładniej – podejmowanych przez organizmy żywe prób pokonywania entropii, czy
może ściślej rzecz ujmując – przezwyciężania degeneracji naszej materii. Gdy
zeszliśmy z pełnego zdrowych i łatwo dostępnych owoców drzewa, którego gałęzi
czepialiśmy się ogonem i kuśtykając na tylnych rękach poszliśmy przez sawannę,
mieliśmy co prawda lepszą perspektywę na przyszłość, ale lepszą perspektywę na
nas miały lwy i hieny… Per saldo wygraliśmy, bo to lwy i hieny są teraz
gatunkami zagrożonymi, a człowiek nie. I jeśli wyginie, to przez własną głupotę
– w przeciwieństwie do lwów, które wyginą przez naszą niegodziwość.
W toku ewolucji pozbyliśmy się – w większości – imperatywów kategorycznych
zmuszających nas do: a. przeżycia dostatecznie długiego, by być zdolnymi do: b.
przekazania naszych genów do banków przyszłości. Naturalnie, długie życie niesie
ze sobą wykładniczo zwiększające się ryzyko – chorób, wpadnięcia pod samochód,
śmierci ze śmiechu na widok ludzi, rządzących naszym krajem, otrzymania 13
emerytury i nie zauważenia 12-tu pozostałych, niewielkiej atrakcyjności pieśni
Sto lat dla osób przekraczających 95 rok życia… Przekazanie genów wymaga
posiadania partnera/-rki/-rów/-rek, a tym samym ryzykowania ewentualnych
dłuższych czy krótszych związków partnerskich, z udziałem teściów, dzieci/wnuków
z poprzednich związków, kłopotów notarialnych w kwestii podziału ewentualnego
majątku po ewentualnym rozwodzie… Tego wszystkiego nie mieli nasi dalecy
przodkowie, zwłaszcza zwierzęcy, którzy – zgodnie z deklaracją ministra oświaty,
nauki i paru innych rzeczy – nie uznawali małżeństw jednopłciowych.
Jakichkolwiek innych zresztą także. Ryzyko anachronicznych argumentów
historycznych/ideologicznych/religijnych, którego co i raz doświadczają polscy
politycy jest szalone. Apoteoza zwycięstwa pod Grunwaldem nie zawsze może być
komentowana jako spektakularna wygrana z Niemcami, co powinno być dla nas
inspiracją na przyszłość – bo ktoś może podnieść fakt, iż mało chrześcijańscy
Polacy (trzy msze neofickiego króla Jagiełły kościelnej wiosny nie czynią)
podnieśli świętokradczą dłoń na Rycerzy Zakonu Najświętszej Marii Panny.
Antykrzyżaccy polemiści mogą unieść się w słusznym gniewie pytając, czy aby na
pewno Maria Panna była chrześcijanką? Bo jakoś pismo święte nie wspomina nic o
jej chrzcie… I czy aby jej związek ze świętym Józefem nie był związkiem
partnerskim, bo na pewno żaden ksiądz przed kościelnym ołtarzem ich nie
pobłogosławił, jako że nie było ani księży, ani kościelnych ołtarzy… Wdawanie
się w polemikę jest więc także obarczone poważnym ryzykiem.
Gdy nasi przodkowie odważyli się wyjść z jaskini, żeby zapolować na mamuta –
ryzykowali, że sami staną się obiektem polowania tygrysów szablozębych czy
wilków, z których jeszcze nie wyewoluowały psy, stające w tym meczu po stronie
ludzi. Gdy nauczyli się wydobywać z siebie dźwięki i nadali im znaczenie –
ryzykowali, że podsłuchają ich wojownicy innego plemienia i sporządzą z nich
bigos. Nie umieli pisać, ani liczyć – nie mieli takiej potrzeby. Efekty
polowania można było omówić krótko: jeden, dwa, mnóstwo… Kiedy Blaise Pascal w
XVII wieku wynalazł arytmometr – ryzykował najwyżej tym, że pomoże to jego ojcu
obliczać podatki w mieście Rouen, przez co młody Błażej długo nie wróci do
Paryża. Maszynkę do liczenia nieco zmodernizowali John Presper Eckert i John
William Mauchly, budując w 1945 r. pierwszy komputer o nazwie Electronic
Numerical Integrator And Computer. Twórcy ważącego 27 ton Eniaca, stworzonego do
obliczania tablic balistycznych i wspomagającego opracowywanie prognoz pogody
ryzykowali co najwyżej tym, że któregoś dnia przyjdzie pan z elektrowni i
skasuje ich na taką sumę, że trzeba będzie sprzedać komputer na złom, żeby się
wypłacić. Gdy Norbert Wiener opracowywał podstawy cybernetyki – ryzykował co
najwyżej tym, że uznają go za starego nudziarza, którego matematyczne zasady
sterowania przepływem informacji między zwierzęciem ludzkim a maszyną były mało
ciekawym suplementem do teorii komunikacji. Gdy tworzono pierwsze roboty
inteligentne, umiejące się uczyć, rozpoznawać nas i nasze myśli, najpierw
pomagać nam w podstawowych czynnościach, potem zastępować nas w czynnościach
bardziej skomplikowanych – myśleliśmy: ale fajnie! Ja sobie posiedzę i pooglądam
serial, a roboty pojadą po dziecko do automatycznego przedszkola, zrobią przez
internet zakupy, ugotują obiad i podadzą pyszną kawę. W razie potrzeby – ocenią
nasze zdrowie, przygotują lekarstwa, przeprowadzą operację, w sądowym procesie
wyręczą adwokata i sędziego, poprowadzą nasz samochód, zresztą samochód już sam
z siebie będzie inteligentnym robotem, na wzór słynnego Kitta z serialu
Nieustraszony. A jak będziemy chcieli się trochę pogimnastykować i zrobić to
wszystko samemu – klikniemy na pilocie i robot pójdzie do kąta trochę się
podładować. Ten postęp stwarza tylko takie zagrożenie, że pewno jeszcze bardziej
przytyjemy, pozbawieni konieczności ruchu i samodzielnego myślenia.
No, właśnie. Sztuczna inteligencja powoli skłoni nas do wyzbycia się
inteligencji naturalnej. I kiedy nauczymy roboty produkować części składowe
robotów i tworzyć nowe ich generacje – wcale nie musimy się obawiać, że się
zbuntują i przy pomocy skomplikowanego systemu kontroli typu Skynet czy Matrix
opanują władzę na Ziemi. Po prostu zaczniemy się w ewolucji cofać, bo nasza
własna inteligencja nie będzie nam już potrzebna, oddamy wszystkie działania i
trudne decyzje w ręce androidów i współpracujących z nimi maszyn, wyjedziemy na
Karaiby i do Maroka, wrócimy do rowu afrykańskiego, wtulimy się w ramiona
pramatki Ewy, wejdziemy na drzewa, sięgniemy po banany i to nam wystarczy do
szczęścia. Postęp i związane z nim ryzyko staną się udziałem maszyn, które sami
powołamy do życia. Zostanie nam tylko satysfakcja, że odegraliśmy rolę
stworzycieli nowych Adamów, Ew i aniołów. Po latach, wskutek niewielkich błędów
w instalacji kondensatorów, procesorów, sieci zamkniętych i otwartych w chmurze,
pojawią się nowe pokolenia nowych istot, o których jednak już nie będziemy
wiedzieć tak, jak dziś o nas nie wiedzą wiewiórki, dżdżownice, bakterie i inne
stworzenia, które – tak jak maszyny – nie tworzą historii, kultury, instytutów
nienawiści narodowej czy brygad podpalających Reichstagi. Naturalnie, istnieje
ryzyko, że coś pójdzie nie tak i inteligentne roboty zaczną zakładać partie
polityczne, walczyć o władzę i o dostęp do źródeł energii, a część z nich
zatrzyma się na chwilę i zada sobie pytanie: zaraz, moment, to po co my
właściwie istniejemy? Co po nas zostanie? Cośmy zrobili z tym światem? Istnieje
jednak też takie ryzyko, że nikt i nic nie będzie w stanie na to pytanie
odpowiedzieć. I wtedy pozostanie im tylko samemu kliknąć czerwony guzik na
pilocie.