Maciej Pinkwart
Niewątplywie
4 marca 2021
Jesteśmy mniejszością. Zwierzęta w świecie przyrody, ssaki w świecie zwierząt,
chrześcijanie wśród wierzących, wierzący wśród stworzeń... To dlaczego jesteśmy
tak nietolerancyjni dla mniejszości?
Jesteśmy niewierzący. Katolicy dla buddystów, buddyści dla muzułmanów,
muzułmanie dla Irokezów, Irokezi dla protestantów, protestanci dla szintoistów,
szintoiści dla ateistów, którzy wierzą tylko w brak wiary. Republikanie nie
wierzą w demokratów, demokraci w ludowców, a ja w geniusz polityków. Szczególnie
jednego.
Wątpię, więc myślę. Ta pierwsza część zasady kartezjańskiej jest niedozwolona w
organizacjach autorytarnych. Każdym słowem ukochanego przywódcy trzeba się
entuzjazmować, bo jest on wyjątkowym geniuszem polityki. Ludzie nie dlatego na
jego partię głosują, że on ma rację – on ma rację dlatego, że na jego partię
głosują. Wierzą w to bardziej niż w następstwo nocy i dnia, niż w słowa ksiąg
objawionych, niż w pogróżki teściowej.
A ja niewierzący jestem. Poza tym myślę, więc wątpię.
Pierwsze rządy Jarosława Kaczyńskiego były jednym wielkim pasmem pomyłek, błędów
i wypaczeń. Fatalne i co chwilę zmieniane decyzje kadrowe, nieuczciwe i oparte
na nieufności koalicje, brak jakichkolwiek pozytywnych efektów społecznych i
ekonomicznych. I klęska wyborcza, na własne życzenie. Po ośmiu latach ponowne
objęcie władzy, na fali zadęcia posmoleńskiego, kiepskich socjotechnicznie
rządów Platformy, odejścia Tuska z polityki krajowej, nieudolnych rządów jego
następczyni, koszmarnie złej kampanii wyborczej najpierw prezydenta
Komorowskiego, potem – całej formacji liberalnej i lewicowej. Z jednej strony
amorficzne ciałka mało wyrazistych partyjek, skłóconych i wyrywających sobie
coraz mniejszy kawałek tortu, z drugiej – skonsolidowana falanga pod silnym
przywództwem, oferującym chleb i igrzyska, pod warunkiem zaakceptowania zasady
jedna (dobra) partia – jeden (wierny) elektorat – jeden (prawy i sprawiedliwy)
wódz.
W pierwszej kadencji nowych rządów PiS-owi wszystko wychodziło na plus: pięćset
plus przykryło wszystkie minusy: mieszkania, inwestycje, reformy deformujące
oświatę, sądownictwo, politykę zagraniczną, oślą ławkę w Unii Europejskiej –
wymienianie tego wszystkiego wymagałoby napisania sporej książki. Wyglądało też
na to, że Jarosław Kaczyński wyciągnął wnioski z poprzednich klęsk i przestał
się rozmieniać na drobne, koncentrując się tylko na utrzymaniu władzy w jednym –
swoim, naturalnie – ręku. Miał wystarczającą większość w parlamencie, miał w
garści prezydenta, którego stworzył z niczego, miał całkowicie sterowalnych
premierów, a ulicą i zagranicą się nie przejmował. Nie było nawet większych
represji wobec przeciwników jego władzy, demonstrujących na ulicach,
wypisujących sążniste i solidnie udokumentowane artykuły i książki,
przedstawiające przekręty jego ludzi i jego samego. Demonstrować sobie mogli do
upadłego, bo wódz doskonale wiedział, że naród demonstrantów nie poprze, bojąc
się odebrania sypiącej się z nieba manny. Nieruchawość i ślimacze tempo
działania unijnych instytucji gwarantowały Kaczyńskiemu to, że zanim Bruksela na
temat metod postępowania sterowanej przezeń władzy bardziej stanowczo się
wypowie – miną lata, a może i kadencje. Wroga mu prasa czy telewizja, o których
mówiono że są w obcych: niemieckich czy żydowskich rękach – mogła pisać do
upadłego o kamienicy Banasia, o kosztownych idiotyzmach komisji smoleńskiej, o
Srebrnych Wieżach Kaczyńskiego, o maseczkach od sprzedawców oscypków i
respiratorach od handlarzy bronią, o całowaniu w dziób wielkiego ptaka z Chin,
który przywiózł nam parę ton szajsu i co? I nic. To nie Wyborcza i TVN
decydowały, którą sprawą zajmie się wymiar sprawiedliwości, a którą nie, tylko
Jarosław Kaczyński, bo to do niego prowadziły nitki z prokuratury, policji,
służby bezpieczeństwa, CBA, wszystkich ministerstw i parafii. Większość z
ujawnianych przez media afer wielokrotnie przekraczała wagę słynnego
waszyngtońskiego Watergate. Inna rzecz, że gdyby afera Watergate wydarzyła się w
Polsce za rządów PiS-u, nie zmieniłaby układu sił we władzach ani na jotę.
Wszystko to było może obrzydliwe, ale skuteczne: Kaczyński trwał
przy władzy, kupiony lub przekonany elektorat w kwocie 30-40 procent nie cofał
mu swego poparcia, a opozycja kopała się po kostkach, walcząc tylko o pokonanie
progu wyborczego i zachowanie diet poselskich. Wódz PiS wmówił w większość
Polaków to, że jest wszechpotężny i ma na sprawowanie władzy mandat ludzki i
boski: ponieważ wygrywa w sondażach i w wyborach, to popiera go większość
społeczeństwa, a przedstawiciele Kościoła Katolickiego albo nosili go na rękach,
albo przynajmniej nie krytykowali – więc dla polskich katolików był niejako
obdarzony episkopalnym namaszczeniem. No to popatrzmy na tę większość: w 2019 r.
do wyborów uprawnionych było 30 253 556 osób. Na PiS głosowało 8 051 935 osób.
Stanowi to 26,6 procent obywateli, dysponujących czynnym prawem wyborczym. Ale
to jest nasz własny wybór: po pierwsze, do wyborów nie poszło 11 575 099 osób,
pokazując, gdzie mają to, kto rządzi. Po drugie: opozycja zagwarantowała PiS-owi
to zwycięstwo, nie umiejąc przed wyborami się zjednoczyć: na nie-PiS głosowało w
sumie 10 626 522 osoby…
Na owym rozbiciu i podzieleniu Polaków jedzie coraz bardziej
dychawiczna kobyłka prezesa PiS-u. A w drugiej kadencji geniuszu polskiego
Talleyranda i Bismarcka w jednym widać jeszcze mniej: podobnie jak przed laty
coraz bardziej uwierają go prawicowe przystawki, doklejone do większości
sejmowej tak, że poczuły się - obie – języczkami u wagi. I coraz częściej ten
języczek żoliborskiemu dyktatorkowi pokazują: Gowin nieco bardziej elegancko,
Ziobro nieco bardziej bezwzględnie. To właśnie minister sprawiedliwości jest
teraz w praktyce tym ogonem, który macha PiS-owskim psem. Nie umie, czy nie może
zdyscyplinować go premier Morawiecki, który jest coraz mniej skuteczny.
Nieskuteczność dotyczy także kwestii szczepień antykowidowych, choć niektórzy
przypuszczają, że owe niezgulstwo jest elementem taktyki wielkiego mistrza –
póki trwa pandemia, póty można społeczeństwo trzymać bezkarnie za m… aseczkę i
narzucać mu pozakonstytucyjne ograniczenia. Bezprawnie, ale jak na razie
skutecznie.
Sfery nowogrodzkie sugerują, że premierem może teraz zostać wójt
Orlenu, Daniel Obajtek. Byłoby to już nie żałosne, ale po prostu śmieszne:
Kaczyński, który „dał się uprosić” i został wicepremierem od bezpieczeństwa
kraju, miałby teraz być klawiszem u knajackiego Człowieka Wolności, a raczej –
Człowieka Bezkarności. Ale wątpię, czy ów Mister Pisowskiej Polski pozwoli
Jarosławowi Kaczyńskiemu przetrwać w roli wodza dłużej, niż do wiosny. Choć
Daniel Obajtek ma dla szefa PiS-u niewątpliwe zalety: jako prezes Orlenu jest
niewątpliwie dysponentem największych państwowych pieniędzy pozabudżetowych,
jest niewątpliwie skuteczny i jest niewątpliwie bardziej chamski niż klienci
restauracji „Sowa i Przyjaciele”, w tym premier Mateusz Morawiecki. Zbigniew
Ziobro niewątpliwie odkurzył już jego teczkę personalną i postawił w tajnej
szafie tuż obok teczki prezesa Kaczyńskiego. W obu teczkach niewątpliwie są
materiały do kolejnych nagród Człowieka Roku. Niewątplywie.