Maciej Pinkwart

Nie w porę

 

2 grudnia 2021

Tutaj wersja video na YT

 

W zasadzie od pewnego momentu już na nic nie czekamy. Wszystko, co przyjemnego miało się nam przytrafić – już się przytrafiło dawno albo bardzo dawno temu. Albo ominęło nas bokiem i już na pewno po nas nie wróci. Wszystko, czego możemy się jeszcze spodziewać, będzie nieprzyjemne i, co gorsza, nie będziemy mieli na to wpływu. Ale przecież jeszcze możemy próbować, próby też są ciekawe, choć przygnębia nas to, że na wszystko jest za późno. Wpadamy na jakiś pomysł, jaki moglibyśmy jeszcze zrealizować, zabieramy się za to z entuzjazmem, ale po chwili powietrze z nas uchodzi, opuszczamy ramiona, siadamy w fotelu na wygniecionej poduszce i machamy ręką: już nie warto, nie opłaca się, nie zdążymy.

Ale tak naprawdę, to nie chodzi o to, że jesteśmy za starzy. Bo prawie wszystko w życiu przychodzi nie w porę. Nie zawsze za późno, czasem za wcześnie, a niekiedy czas jest właściwy, tylko miejsce nieodpowiednie. Spójrzmy na kalendarz: na naszej półkuli lato przychodzi 21 czerwca. I w tym samym czasie dzień zaczyna się robić coraz krótszy. Robi się coraz wcześniej ciemno, życiodajne promienie słońca grzeją coraz krócej i tak nam schodzi do zimy. A ta przychodzi 21 grudnia. Mija kilka dni, zima ledwie raczkuje, trwają super-zimowe święta – i dzień zaczyna się wydłużać: idzie w stronę lata, które jak się zacznie, to pokaże symptomy tego, że się kończy. Zmiana czasu na letni zawsze oznacza początek czasu zimowego.

Lepiej późno niż później, powtarzamy sobie za Jackiem Nicholsonem, ale zwykle nas to raczej śmieszy, niż satysfakcjonuje. Telewizja pokazuje jak w czasie szczytu kolejnej fali pandemii, kiedy to codziennie umiera pięć tupolewów rządowe czynniki z wielką pompą zorganizowały sprowadzenie do Polski prochów pisarza i uczestnika powstania listopadowego, Maurycego Mochnackiego. Był popowstańczym uciekinierem, wyemigrował do Francji, zmarł w Auxerre i tam został pochowany, w trzy lata po upadku powstania, w wieku 31 lat. W czasie egzekwii podkreślano, że był obywatelem Polski i wrogiem Moskwy. Wrogość do Rosji czyni zeń bohatera narodowego. O tym, jaka była prawdziwa rola Mochnackiego w czasie wydarzeń listopadowych, jak ów Polski Robespierre, jak go nazywano, zdołał się poróżnić ze wszystkimi  – oczywiście, ani słowa: nie czas i nie pora. Był czas i pora tylko na to, żeby z okazji okrągłej, 190. rocznicy upadku powstania listopadowego żegnać owego mniemanego bohatera i rzeczywistego kronikarza powstania na kolejnych uroczystościach religijnych. Najpierw była msza święta w Auxerre, potem przylot wojskową Casą do Warszawy, w towarzystwie żołnierzy w kostiumach z czasów gdy wojskiem polskim dowodził carski brat, Wielki Książę Konstanty. Nikt prawdopodobnie nie wygłosił słynnego zdania, jakim Ksawery Drucki-Lubecki żegnał się w czasie powstania z bohaterem:  Niebezpiecznie, panie Mochnacki, tak wysoko latać… Na płycie lotniska w Warszawie czcigodną trumnę powitał kapelan i tamże odprawił egzekwie, po czym orkiestra odegrała ukochaną pieśń polskich patriotów Śpij, kolego, w ciemnym grobie, niech się Polska przyśni tobie… Po czym trumnę w honorowym kondukcie przewieziono do katedry Wojska Polskiego, gdzie podczas kolejnej mszy premier Morawiecki wygłosił przemówienie, witając na polskiej ziemi towarzysza z powstania listopadowego. Mochnacki, który walczył w powstaniu krótko, bo pokłócił się ze wszystkimi przywódcami wszystkich frakcji, włącznie z własną, w powstaniu, które było tragiczną i opłakaną w skutkach manifestacją bezsilnej rozpaczy i który najlepiej działał na rzecz wolności Polski jako publicysta we Francji – był dla premiera osobą, która budowała zręby obecnego państwa, którym pan premier rządzi z namaszczenia starszego pana z Żoliborza. Premier ze zwykłą dezynwolturą nauczał nas, iż to właśnie Mochnackiemu  zawdzięczamy, że wraz z wielkimi wieszczami (...) budował nowoczesną, współczesną polską tożsamość i czynił to niezwykle skutecznie. Czy aby premierowi nie skleiły się kartki i przez pomyłkę nie odczytał fragmentu ostatniego pożegnania, przygotowanego na wypadek innej uroczystości?

Po Mochnackim były, jak zwykle, reklamy. O tym, że i tam problem nieadekwatnego czasu i daremnego oczekiwania jest ważny, świadczyła rekomendacja pewnego medykamentu, który stosowany codziennie rano i wieczorem działa przez dwadzieścia cztery godziny. Nie był to, na szczęście, lek, który kiedyś reklamowano tym, że działa łagodnie, nie przerywając snu

Ale czekać warto, bo czas, niezależnie od tego, że nie wiemy czym jest, biegnie nieustannie, a w dodatku z roku na rok coraz szybciej. Już prawie wszędzie pojawiają się dekoracje świąteczne, niebawem w radiostacjach i marketach torturować nas będą rozmaite łajtkristmesy – czyż nie warto czekać na to, aż się to skończy? Okres przedświątecznych zakupów handlowcy najchętniej zaczynaliby zaraz po Wielkanocy, po Wszystkich Świętych w telewizji zaczyna się pojawiać krasnoludek z nadwagą i cholesterolem, molestujący renifera i zapewniający nas, że w tym roku będzie tak tanio, jak nigdy. Słuchamy go z równym zaufaniem, jak premiera nad trumną Mochnackiego. Ale kiedy w wielkich miastach rozbłyskują malownicze dekoracje świąteczne – czekamy z niecierpliwością na prezenty i na rachunek z elektrowni. W minioną niedzielę rozpoczął się Adwent i to jest dobra wiadomość. Za miesiąc prezenty już będą rozdane, albo nawet oddane do sklepu, światełka przetrwają do sylwestra, może nie będzie to pandemiczny sylwester marzeń, śnieg – prawdziwy czy sztuczny - będzie cieszył narciarzy i posiadaczy zimowych opon, a kobiety przypomną sobie przesłanie największego znawcy problemów psychoseksualnych na linii męsko-damskiej, krakowskiego arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, zachęcającego by wzorem Maryi spełniać wszystko, czego oczekuje Pan. Jako miłośnik greckiej mitologii powstrzymam się od komentarza. Krakowski dobrotliwy pasterz, nawołujący do dbania o dobro polskich rodzin, przepełniony wdzięcznością dla obrońców Przedmurza (mur powstanie dopiero po Adwencie), którzy dzisiaj bronią naszej Ojczyzny, zarówno stojąc na straży jej duchowej i kulturowej tożsamości, wyrastającej z fundamentu chrześcijańskich wartości, jak i z wielkim heroizmem i osobistym poświęceniem strzegąc jej granic, wśród zwyczajowych banałów zawarł jedną myśl, cytat właściwie, który ujął mnie swoją prostotą i wyrazem empatii – i mówię to bez żadnej ironii. Zdanie to brzmi: co mogę dla ciebie zrobić, abyś była, abyś był szczęśliwy… Ciekawe, czy arcybiskup choć przez chwilę pomyślał o tych wspaniałych obrońcach polskich granic, którzy biją i przeklinają wolontariuszy, starających się uszczęśliwić uchodźców podając im szklankę wody i ciepły koc. Czy żołnierze też czynią tak, żeby ludzie byli szczęśliwi? Bo papież Franciszek tego samego dnia wyraził współczucie dla umierających i prześladowanych na granicach uchodźców, nie dla tych, którzy nie uważają ich za ludzi, bo nie są „nasi”.

Powinniśmy wyznaczyć sobie cel na koniec Adwentu. Fajnie byłoby, gdyby stajenka, której model postawimy pod choinką, oznaczała nie tylko to miejsce, koło którego położymy górę prezentów, ale także miejsce, w którym narodzi się człowiek. Najlepiej, żeby ten człowiek narodził się w każdym z nas.

 

Poprzednie felietony