Maciej Pinkwart
Na ostro
12 sierpnia 2021
Ekecheiria, czyli
Treuga Dei. Trzy obce słowa na początku felietonu. Wiem,
przesadziłem. Ale nie mogłem się powstrzymać. A że, jak dotąd, nie obowiązuje
mnie żadna cenzura, nawet opinia redaktora naczelnego czy zalecenie wydawcy, nie
muszę też przypodobywać się żadnemu despotycznemu staruszkowi (sam dla siebie
jestem despotycznym staruszkiem) – więc mam to gdzieś. Ekecheiria był to czas
wyciągniętej ręki, czyli pokoju, którego zobowiązywali się przestrzegać
organizatorzy igrzysk w Olimpii, gwarantując bezpieczeństwo wszystkim zawodnikom
i w imieniu bogów wzywając wszystkie strony toczących się konfliktów, by na czas
igrzysk zaprzestali walk – także i dlatego, by zawodnicy mogli bezpiecznie
dotrzeć na Peloponez. Wezwała do tego wyrocznia delficka w dziewiątym wieku
przed naszą erą. A wieku jedenastym naszej ery kolejne synody kościoła
rzymsko-katolickiego ustaliły konieczność bezwzględnego przestrzegania zasady,
określonej jako pax et treuga Dei, pokój i rozejm boży. Polegała ona na
nakazie zawieszenia broni w okresie od Bożego Narodzenia do poniedziałku po
święcie Trzech Króli, od Wielkiego Postu po oktawę Zielonych Świąt, we wszystkie
święta i ich wigilie, jak również przez trzy dni w każdym tygodniu – od
czwartkowego wieczoru do poniedziałkowego ranka. Zasadę olimpijskiego pokoju
stosowano aż do 393 roku, kiedy to jako pogańskie banialuki, wraz z tradycją
organizowania igrzysk zniósł ją cesarz rzymski Teodozjusz, wielki promotor
chrześcijańskiego sojuszu ołtarza z tronem. Zasada Treuga Dei przestrzegana była
w Europie do końca XIII w., ale rzadko ją stosowano podczas wojen religijnych. W
wieku XIV, kiedy to naruszanie nietykalności klasztorów, kupców, mnichów, a
nawet papieży stało się elementem polityki państwa, pokój Boży przeszedł do
historii.
Ale igrzyska, nawet zanim powróciły za sprawą Pierre de Coubertina w 1896 r.,
pociągały ludzi nadal, choć w coraz większym stopniu chcieli oni być w nich
widzami, a nie zawodnikami. Panem et circenses, wołał lud rzymski i w
imię tego hasła szły na śmierć tysiące gladiatorów i rozdawano chleb w ilościach
500 plus. Wygląda na to, że chleb w połączeniu z igrzyskami stanowi sumę stałą,
constans – im mniej chleba, tym więcej igrzysk i odwrotnie. Tegoroczne
zawody w Tokio przyciągnęły przed ekrany telewizorów miliony osób, a medalowe
sukcesy wywoływały ekscytację polityków, prześcigających się w wysyłaniu
„naszym” olimpijczykom gratulacji. Entuzjazm dziennikarzy przekraczał wszystkie
normy, zarówno akustyczne, jak i estetyczne. Jedna z redaktorek popularnej
telewizji nazywała naszych złotych medalistów polskimi bohaterami narodowymi.
Mam nadzieję, że potem przyśnił się jej Tadeusz Kościuszko wraz z Józefem
Piłsudskim, rzucający w rosyjskie hordy żelazną kulą na drucie, która jak
wiadomo nazywa się młotem. Rosjanie zapewne rzucaliby w ich stronę sierpem, ale
po pierwsze z tokijskich igrzysk wykluczono Rosję, oskarżoną o państwowy
przemysł dopingowy, ale dopuszczono udział zawodników reprezentujących Rosyjski
Komitet Olimpijski, co w sumie jest zarazem śmieszne, jak i smutne. A po drugie
rzutu sierpem w sierpniowych rozgrywkach jeszcze nie było, choć wszystko przed
nami: co roku dokleja się do programu zawodów coraz to bardziej niszowe
konkurencje, a antyczne wyścigi rydwanów, biegi krótkodystansowe, rzut dyskiem i
oszczepem, boks i zapasy w coraz większym stopniu będą w przyszłości ustępować
skokom wzwyż na deskorolkach, pluciu na zawodników przeciwnej drużyny, grze w
salonowca czy siedzeniu okrakiem na barykadzie, złożonej z żyletek. W tej
dyscyplinie gwarantowane mistrzostwo mieliby Polacy, szczególnie ci, którzy
uważali, że stanowią języczek u wagi politycznej formacji, zabawnie nazywającej
się Zjednoczona Prawica, złożona z partii, których nazwy wyglądają, jakby
wymyślił je George Orwell: „Porozumienie”, stanowiące nieustanne źródło
nieporozumień, „Solidarna Polska”, będąca mistrzem w pogłębianiu podziałów
między ludźmi czy najśmieszniejsze „Prawo i Sprawiedliwość”, patronujące
bezprawiu i niesprawiedliwości.
Okres tegorocznych igrzysk olimpijskich niestety, nie był okresem ekecheirii ani
tym bardziej pokoju Bożego. Jeśli ktoś do kogoś wyciągał rękę, to nie na znak
zgody, tylko albo chcąc kogoś uderzyć, albo komuś coś zabrać, w najlepszym
przypadku – do pocałowania. Trwała wojna wszystkich ze wszystkimi: PiS-u z
Platformą, Kurskiego z Tuskiem, premiera Morawieckiego z prawdą, wiceminister
Anny Korneckiej z premierem, ekonomistów z Polskim Ładem, prezydenta z
nieheteronormatywnymi sportowcami, Agory z Wyborczą, antyszczepionkowców z
proszczepionkowcami, polskiej hierarchii kościelnej z papieżem Franciszkiem,
Janusza Kowalskiego z Unią Europejską i Zbigniewa Ziobry z pierwszą prezes Sądu
Najwyższego, wicepremiera Glińskiego z kulturą, posła Suskiego z Ameryką, posła
Brauna z noszeniem maseczek, ministra Czarnka z XXI wiekiem, Antoniego
Macierewicza ze zdrowiem psychicznym i Julii Przyłębskiej z zakalcem w babce
piaskowej.
Ale igrzyska w Tokio się skończyły i przeniosły się na ulice Wiejską i
Nowogrodzką. Z brzytwami w rękach wystąpili zawodnicy, którzy sami ustalają
reguły gry. Władze PiS-u przestały udawać, że rządzą dlatego, iż popiera ich
suweren i że mają dobry pomysł na Polskę. Argumenty okazały się niepotrzebne, w
sytuacji, gdy do akcji wkroczyła brzytwa. Odcięcie Jarosława Gowina od fotela
wicepremiera nie zdziwiło chyba nikogo i rzeczywiście trudno zrozumieć, dlaczego
człowiek, który najpierw podpisuje porozumienie w sprawie Polskiego Ładu, co
również jest orwellowskim oksymoronem, potem rozdziera szaty, jaki to ten Polski
Ład jest niedobry. Podobno jest, ale przedtem też był. Doktor Gowin jest
filozofem, na ekonomii może się nie znać, ale czytać chyba umie? Nie wiedział,
co podpisywał? To, że brzytwa skierowała się też w stronę PiS-owskiego w końcu
prezesa NiK, też jest obrazkiem z tego samego puzzla: Marian Banaś ma być
pozbawiony immunitetu za przewiny, które najpierw, gdy go powoływano na rozmaite
stanowiska, były przez PiS z oburzeniem odrzucane, a gdy polityka hakowa w jego
przypadku się nie sprawdziła – te same winy mają być użyte przeciwko niemu. Mało
to poważne, ale w sumie jest to coś w rodzaju walki między Pruszkowem a
Wołominem. Chętnie się na to popatrzę nie kibicując nikomu, ale gdybym miał z
tym pójść do jakiegoś bukmachera, postawiłbym na Banasia. To, co na niego ma PiS
jest dobrze znane i dość miałkie. To co Banaś ujawnił, że ma na swoich dawnych
przyjaciół jest znacznie poważniejsze. A to, czego jeszcze nie ujawnił?
Próba odcięcia pisowską brzytwą stacji TVN jest bezczelna i w zasadzie pokazuje
wszystko to, co wiedzieliśmy od dawna, ale nie podejrzewaliśmy, że w końcu tak
arogancko, bez żadnej finezji zostanie ujawnione. Nie zgadzam się z tymi, którzy
piszą, że to zamach na wolne media, że Kaczyński chce zlikwidować TVN, bo stacja
obnaża przekręty tej władzy i w tej sytuacji jego kolejne zwycięstwo wyborcze
jest zagrożone. Bzdura! TVN było i działało, tak jak działa dzisiaj i wtedy, gdy
w 2005 r. PiS na dwa lata obejmowało władzę, i wtedy, gdy wybory prezydenckie
wygrywali Lech Kaczyński i Andrzej Duda, nie przeszkodziło też w wygraniu
kolejnych wyborów przez partię Kaczyńskiego w 2015 i w 2019 roku. Mało jest
możliwe, że stacja TVN przekona do opozycji miłośników stacji TVP, podobnie
zresztą jak TVP tak działające jak działa nie przekona zwolenników Tuska, by
pokochali Kaczyńskiego. TVP24 spokojnie uzyska koncesję w Czechach czy Holandii,
„duży” TVN wykupi rodzeństwo Kulczyków i guzik z tego PiS będzie miał. Moim
zdaniem, tu chodzi o coś zupełnie innego i te trzy zamachy brzytwą dotyczą
sprawy banalnej i prostej jak konstrukcja cepa: Jarosław Kaczyński nie toleruje
nikogo i niczego, kto i co nie daje się w pełni kontrolować. A tacy okazali się
Gowin i Banaś, i taka zawsze była TVN. Ciekawe, że równie wierzgający przeciw
wodzowi Zbigniew Ziobro jest w swej niegrzeczności niezagrożony, choć jego
polityczne znaczenie jest w zasadzie żadne. Leszek Miller w czasie afery Rywina
podsumował go arytmetycznie i ta ocena, mimo upływu lat nie uległa
dowartościowaniu. Czy powodem tolerowania takiej samodzielności Ziobry i jego
niepoliczalnych wiceministrów jest to, że jego partia nie atakuje bezpośrednio
Kaczyńskiego, tylko co najwyżej Mateusza Morawieckiego? Czy też w archiwach
ministerstwa sprawiedliwości oraz w teczkach służb specjalnych jest taki hak, za
nieujawnianie którego warto zapłacić wysoką cenę, zwłaszcza, że Jarosław
Kaczyński nie płaci za nic z własnej kieszeni?
Wszystko to jest w zasadzie dość śmieszne, choć bynajmniej nie wesołe. Takie
dowcipy jednak mają długie brody, trzeba by więc przejąć tę brzytwę i zmienić
sposób, a może i kierunek jej używania. Olimpijskim mistrzem w opowiadaniu
dowcipów stał się ostatnio nie dotychczasowy faworyt, wicemarszałek Sejmu
Ryszard Terlecki, ale pretendent: prezes PiS-u Jarosław Kaczyński - informujący
o tym, że ustawa medialna, mająca na celu wyeliminowanie z rynku amerykańskiego
kapitału zainwestowanego w stację TVN, jest wymierzona w międzynarodowy
narkobiznes. Wygląda jednak na to, że to mistrzostwo może nie zostać w świecie
uznane z powodu podejrzeń o stosowanie na Nowogrodzkiej dopingu. Nie od dziś
wiadomo, że najbardziej uzależniającymi narkotykami są władza i pieniądze. I w
tym sensie istotnie trzeba się obawiać przejęcia całości mediów przez
narkobiznes.