Maciej Pinkwart

Misja niemożliwa

 

5 czerwca 2021

Tutaj wersja video na YT

 

Gdyby porwanie, uwięzienie, torturowanie i wymuszanie zeznań dokonywane przez białoruskich oprawców na dziennikarzu Ramanie Pratasiewiczu było tematem hollywoodzkiego filmu – teraz, w kilkanaście dni po jego aresztowaniu już byłby w Mińsku Tom Cruise, Ving Rhames i Simon Pegg, więc wydobycie go z najbardziej nawet strzeżonego więzienia byłoby kwestią najbliższych dwóch godzin, bo pewno tyle trwałaby ta Mission Impossible IV. Gdyby w filmie zajmował się tym wywiad brytyjski MI-6, zapewne trwałyby jakieś negocjacje dyplomatyczne, w których dyktatorowi dano by delikatnie do zrozumienia, że jego syn jest trochę młodszy od Ramana, więc agent 007 z licencją na zabijanie jest gotów do przeprowadzenia porwania Mikołaja, by go potem wymienić na białoruskiego opozycjonistę. Jednak w czasie akcji zawsze jest pewne ryzyko, że Bond, James Bond, może się dać ponieść nerwom, więc może lepiej tej wymiany nie przeprowadzać, tylko po cichu wypuścić Ramana, dyskretnie przewożąc go na polską granicę? Gdyby przebywającemu przedtem w Polsce Pratasiewiczowi udzielono, zgodnie z jego prośbą, azylu politycznego i przydzielono ochronę – do porwania by nie doszło, albo nie udałoby się go przeprowadzić z tak dziecinną łatwością.

Do wczoraj byłem prawie pewien, że za kulisami od kilkunastu dni toczą się jakieś rokowania z Łukaszenką, dla którego Pratasiewicz w Mińsku jest równie niewygodny co w Warszawie. Jego wymuszone zeznania z całą pewnością nie przekonają żadnego z opozycjonistów do przejścia na stronę reżimu, podobnie jak działalność portalu „Nexta” zapewne nie przekonała do opozycji żadnego z miłośników Baćki. Ale dyktatorzy tak mają, że często podejmują decyzje pod wpływem impulsu, bo przyzwyczaili się do tego, że nikt ich nie kontroluje, ani nie ma zamiaru powstrzymywać przed wykonywaniem nawet katastrofalnie złych kroków: w sumie potakiwanie czy aprobujące milczenie niewiele kosztuje, a pozwala uniknąć odpowiedzialności. Wyobrażałem sobie nawet, że cichaczem uda się do Mińska były marszałek Senatu Stanisław Karczewski, który po spotkaniu z Łukaszenką reklamował go jako niezwykle miłego i ciepłego człowieka – i poprosi swojego przyjaciela o ten drobny gest i wypuszczenie Ramana. Baćko – jakby w ogóle myślał politycznie – z pewnością by na to przystał: w sumie ma na taśmie wymuszone torturami wyznania Pratasiewicza, może je na użytek swoich zwolenników puszczać w telewizji do upojenia, więc żywy (czy tym bardziej – nieżywy) opozycjonista jest mu potrzebny jak zeszłoroczny śnieg. A gdyby Karczewski przywiózł do Warszawy Pratasiewicza i ofiarował mu wolność w czasie „spontanicznego” spotkania z prezesem Kaczyńskim na Nowogrodzkiej – PiS zapunktowałby i na arenie krajowej, i zagranicznej. Tak pomyślałby każdy dobry polityk. Ale dobrzy politycy nie funkcjonują ani w polskich, ani w białoruskich sferach rządowych.

Od wczoraj sądzę, że żadne takie rozmowy między Warszawą a Mińskiem nie mają miejsca. Teraz po niebywałych zupełnie wypowiedziach wicemarszałka Sejmu Ryszarda Terleckiego, w których zapowiedział, że polskie władze nie będą rozmawiać z opozycjonistami białoruskimi, jeśli ci będą rozmawiać z polską opozycją, a nie tylko z PiS-em – Łukaszenka ma wspaniałą ripostę wobec tych, którzy żądają wypuszczenia Pratasiewicza: jak go wypuścimy, to wróci do Polski, a tam może spotkać go większa krzywda, bo przecież może kiedyś rozmawiać z Trzaskowskim, czego władze PiS-u nie będą tolerować. Jeśli polska władza – a w sumie Terlecki jest jedną z najważniejszych osób w państwie – postponuje główną liderkę opozycji Swiatłanę Cichanouską, a przedtem nie udziela azylu Pratasiewiczowi, to jakie jest polskie stanowisko wobec działalności Łukaszenki? Można by było przypuszczać, że Terlecki prywatnie opozycjonistów w ogóle nie lubi, tak w Polsce, jak na Białorusi i publicznie na Twitterze ujawnił swoje rzeczywiste poglądy ponieważ jest długi weekend, w czasie którego może na chwilę powrócił do swoich obyczajów farmakologicznych z czasów, gdy nosił przezwisko „Pies”. Ale nikt ze sfer realnie rządzących – ani marszałek Sejmu Elżbieta Witek, ani prezydent Andrzej Duda (z którym Cichanouska także się spotkała), ani polski MSZ od wypowiedzi Terleckiego się nie odcięły. Jedynie wicepremier Gowin zapewnił w telewizji, że to nie może być autentyczny wpis wiceprezesa PiS-u, tylko jakiś włam na jego konto. Ale i tu kunktatorstwo Gowina nie ostało się długo. Wicemarszałek Terlecki dowalił następnym tweetem, z którego wynika, że jego nienawiść do Cichanouskiej wynika z faktu, iż przyjęła zaproszenie do udziału w organizowanym przez Rafała Trzaskowskiego latem Campusie, w którym z demokratyczną młodzieżą ma spotkać się także nadburmistrz Budapesztu. No, skandal – ktoś, spotykający się z Trzaskowskim, który o mało co nie wyrwał prezydentury nominatowi PiS-u oraz z Gergelyem Karácsonym, który może pozbawić władzy Victora Orbana - jedynego sojusznika politycznego PiS-u, a przy tym przyjaciela Władimira Putina - ma być tolerowany przez szczerego, prostolinijnego w swoim prostactwie przedstawiciela polskich władz? Bo przecież to nie jest prywatna opinia wicemarszałka Sejmu i wiceprezesa partii rządzącej: dawny „Pies” funkcjonuje jak owo zwierzątko z reklamy pewnej firmy, nasłuchujące głosu, dobiegającego z tuby gramofonowej, podpisanej mottem His Master’s Voice…

Polską opozycję polska władza nazywa opozycją antydemokratyczną, co nie jest żadnym zaskoczeniem, bo nie od dziś wiadomo, że wzorem republik bananowych w Polsce obowiązuje zasada, że demokracja jest wtedy, kiedy my rządzimy, a kiedy rządzą oni – to jest dyktatura. Obawiam się, że następnymi ofiarami warczących polityków mogą być przedstawiciele jakichkolwiek państw zachodnich, którzy od dziesięcioleci spotykają się tradycyjnie zarówno z reprezentantami rządów, jak i opozycji, a nawet papież Franciszek, który dziś odmówił udzielenia audiencji Victorowi Orbanowi.

Tymczasem porwanie i tortury Pratasiewicza zaaprobował Władimir Władimirowicz, co nie spotkało się z jakąkolwiek reakcją ze strony władz PiS. Miejmy nadzieję, że nie spełni się czarny scenariusz przedstawiony już nie w filmie, tylko w książce Rok 2034, której współautorem jest amerykański czterogwiazdkowy admirał James Stavridis, do niedawna główny dowódca wojsk NATO w Europie. Jest to historia ograniczonej wojny nuklearnej, której jednym z początkowych elementów jest wchłonięcie Białorusi przez Rosję i podporządkowanie sobie przez nią polskich Mazur oraz państw nadbałtyckich w celu utworzenia korytarza terytorialnego dla połączenia głównej części imperium z ważnym strategicznie rejonem Kaliningradu. Oczywiście to czysta fikcja: Kaliningrad przestanie być ważny strategicznie już niebawem, kiedy PiS wybuduje korytarz wodny przez Mierzeję Wiślaną. Wtedy będą tam mogły pływać polskie lotniskowce, których stępkę władze poświęcą i przybiją do czegokolwiek już niebawem i nikt, tak jak stwierdził inny wiceprezes PiS, Joachim Brudziński, nie będzie się z tego tłumaczył hołocie i popaprańcom. No i oczywiście także opozycji białoruskiej gorszego sortu.

 

 

Poprzednie felietony