Maciej Pinkwart
Lewica, lewizna, leworządność
13 maja 2021
Niektórzy ludzie przyrównują działania obecnej władzy do postępowania PZPR w
okresie stanu wojennego. To głupota, przesada lub ignorancja. Albo wszystko
razem. Nigdy w czasie stanu wojennego opozycja nie wspierała rządu w
jakiejkolwiek formie – jeśli nawet myślała tak samo jak rząd o nielicznych
sprawach („jest do d…, trzeba to poprawić”), to mówiła o tym inaczej. Rządzący
nosili garnitury lub mundury ZOMO, opozycja swetry lub więzienne pasiaki.
Peerelowska lewica rządziła stosując metody prawicowe, opozycyjna prawica
domagała się takich samych reform jak opozycyjna socjaldemokracja – a my, ludzie
poddawani naciskom z obu stron, mieliśmy nadzieję, że z czasem jakoś to się
uładzi i przyjdzie polityka środka. Niektórzy nazywali to niekiedy utopijnie
socjalizmem z ludzką twarzą. Dziś wiemy, że było to nierealne, nie dlatego
że socjalizm nie może mieć ludzkiej twarzy, tylko dlatego, że to nie był
socjalizm, ale demokracja ludowa, gdzie nie było ani ludu, ani demokracji. Mimo
pleonazmu w tej nazwie, była w niej sprzeczność: i wewnętrzna, i jeszcze
wyraźniej widoczna w konfrontacji z rzeczywistością.
Dlatego wszystkie działania, mające na celu podjęcie współpracy między obecną
opozycją a obecną władzą są również skazane na niepowodzenie. Dzisiejsi
opozycyjni socjaliści (jeśli by się kilku udało znaleźć) nie mogą liczyć na taką
hybrydyzację rządów, w wyniku której powstanie kapitalizm z ludzką twarzą.
Teoretycznie jest to możliwe, koncepcji państwa opiekuńczego jest kilka,
ale system welfare state w kilku państwach funkcjonuje w zupełnie różny
sposób: w USA i w Kanadzie, w Niemczech, Francji i krajach skandynawskich. U nas
to nie działa, bo coś co według koncepcji liberalnych, korporacjonistycznych czy
socjaldemokratycznych jest obowiązkiem, jaki bierze na siebie państwo, u nas
jest przedstawiane jako dar, który obecny rząd (a może nawet tylko wódz partii)
łaskawie daje ludziom w prezencie, za który winniśmy mu być wdzięczni, w pracy,
w domu, w kościele, na ulicach i przy urnach wyborczych. Nawet pochodzące z Unii
Europejskiej miliardy (jeśli je w ogóle dostaniemy…) na krążących po Polsce
platformach z bilbordami przedstawiane są jako dar obecnego rządu. A w praktyce
nic, co nam (albo tylko swoim…) daje PiS, nie jest niczyim darem, co najwyżej
redystrybucją dochodu narodowego. Upraszczając – żeby dać, państwo musi najpierw
zabrać część tego, co wypracują ludzie. Bilbordy,
chwalące rząd za rozdawanie unijnych Niderlandów, zafundowaliśmy rządowi my, bo
zapłacono za nie z naszych podatków. Nasze podatki poszły też na autoreklamę
rządu w stacjach radiowych i telewizyjnych, która informuje nas, że
wynegocjowane przez rząd miliardy z Unii pozwolą nam wyjść z kryzysu i odbudować
zniszczoną gospodarkę. Z jakiego kryzysu? Jaką zniszczoną gospodarkę? Przecież
ten sam rząd od lat bez przerwy zapewnia nas, że jesteśmy przez władze
skutecznie chronieni przed kryzysem, a gospodarka ma się znakomicie, najlepiej w
całej Europie! Lepiej tylko państwo chroni Jarosława Kaczyńskiego, któremu my,
obywatele fundujemy ochroniarzy z firmy GROM, ze Służby Ochrony Państwa (której
płacimy, choć Kaczyński jej nie lubi, więc nie pozwala się do siebie zbliżać) i
z policji państwowej, której 40 przedstawicieli jest koło jego willi (jednej z
trzech na Żoliborzu) codziennie, a w dni, w których Babcia Kasia nadchodzi od
strony placu Wilsona – nadjeżdża osiemdziesiąt radiowozów, by chronić prezesa,
jego kota i kuwetę. Za to wszystko płacimy z podatków my – pan płaci, pani
płaci, społeczeństwo płaci. Folwark pana Obajtka, czyli państwowy koncern Orlen
też nie rozdaje swoich towarów za darmo ani po cenie niższej niż koncerny
niepaństwowe. Nawet Adrian Zandberg i jego koledzy za reklamowane na znanym
zdjęciu orlenowskie hot-dogi zapewne zapłacili z własnych poselskich pensji,
czyli też z naszych podatków. Chyba, że to część benefitów, jakie Lewica
otrzymała w ramach podpisanego z PiS-em dealu.
Żartuję, oczywiście. Zandberg też tym zdjęciem zażartował. Nie było żadnego
dealu. Lewica słusznie poparła ratyfikację traktatu o unijnych pieniądzach,
tylko niesłusznie siadła przedtem do stołu z PiS-em udając, że coś negocjuje, że
stawia jakieś warunki, że coś od niej zależy. Negocjować PiS będzie tylko z
silnym przeciwnikiem – tak jak Jarosław Kaczyński, u boku Lecha Wałęsy, Adama
Michnika, Adama Strzębosza i Lecha Kaczyńskiego, przy Okrągłym Stole negocjował
z tymi, których uważał za władzę. Słabnącą, ale jednak władzę – wobec silnej
władzy siedział cicho… Ta awantura o głosowanie w sprawie unijnych miliardów to
naturalnie błąd całej opozycji, która nie umiała wypracować jednolitego
stanowiska w tej sprawie, ale lewica siadając przy stole samodzielnie, musiała
mieć świadomość, że stwarza pozory – dla tych nieszczęśliwych 30 procent
obywateli, którzy cieszą się każdym chamstwem przejawianym przez władzę i jej
akolitów – iż NAWET lewica popiera wodza i jego knechtów.
To oczywiście efekt skutecznej działalności rządzących, którym udało się
stworzyć unikatowy typ miękkiej dyktatury, z którą daje się żyć, jeśli się z nią
nie walczy. Krzyczeć można ile chcąc – ale już pisanie haseł na tekturkach może
być pretekstem do złamania ręki przez wierną panu i dobrze opłacaną służbę.
Wszyscy nie muszą popierać PiS-u w wyborach, bo miejsce w Sejmie zagwarantują
Kaczyńskiemu ci, których da się kupić, a da się kupić zawsze jakąś jedną trzecią
wyborców. Można być w opozycji, pod warunkiem, że partii opozycyjnych będzie
dużo, a partia wodzowska jedna. Wyborcza metoda d’Honta sprawia, że zwycięzca
bierze (prawie) wszystko, reszta dostaje ochłapy. A ponieważ te ochłapy są
tłuste i pożywne, więc każdy Związek Przyjaciół Słomianych Misiów będzie się
pchał do parlamentu, żeby się nachapać na miarę ich możliwości. PiS nawet poprze
te starania, bo to zagwarantuje mu władzę i pozwoli zachować pozory demokracji.
Nie trzeba nawet demontować systemu sądownictwa – wystarczy wyznaczać do rozpraw
„swoich” sędziów, szczególnie głośnych krytyków wyłączać z orzekania i obcinać
im pensje, nie trzeba wsadzać nieswoich prokuratorów do więzień, wystarczy ich
przenieść do Śremu, naturalnie zgodnie z prawem. Nie trzeba występować z Unii
Europejskiej – wystarczy w państwowej telewizji przedstawiać ją jako okupanta,
który usiłuje zawładnąć naszymi zasobami, rynkiem handlowym i systemem prawnym –
na co oczywiście nie pozwolimy, po prostu nie realizując postanowień władz Unii
i jej systemu sądowniczego. Unijne trybunały mogą do upojenia orzekać w sprawie
polskich metod rządzenia – pisowski Trybunał Konstytucyjny czy pojedynczy
minister sprawiedliwości z chórkiem wiceministrów orzeknie, że prawo unijne jest
w Polsce bezprawne. Prawo nie pozwala Unii wyrzucić żadnego kraju
członkowskiego, nawet jeśli zupełnie nie przestrzega unijnych zasad. No to nie
wyrzucą nas, więc będziemy robić po swojemu i mogą nam wskoczyć na pędzel.
Nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi? Oczywiście, mogą Uniści
pomajstrować przy pieniądzach i nałożyć na nas kary. Trudno, powie się wtedy
społeczeństwu, że Unia nas okradła, no i nie będziemy do niej płacić naszych
składek. A w razie czego pomogą nam Węgrzy i Kazachstan. Koniec końców – jak
kiedyś proroczo stwierdził Jerzy Urban – rząd jakoś się wyżywi. A także rządowe
rodziny, posłowie i ich żony, w końcu spółek skarbu państwa jest tyle, że dla
każdego „naszego” starczy. Czy on z lewicy, czy z prawicy – nieważne, byleby był
nasz.
Nie bez kozery wspomniałem na początku czas stanu
wojennego. Rządził wtedy, wiadomo, Generał stojący na czele Partii, ale
formalnie władzą była Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, której doklejono
rzekomo społeczną i rzekomo niezależną przybudówkę, nazywającą się Patriotycznym
Ruchem Odrodzenia Narodowego. PRON i WRON. Kiedyś wołano, że orła wrona nie
pokona, ale teraz jest tak, że jeden drób zawłaszczył dla siebie resztę
ptactwa – orzeł jest na smyczy, a opozycyjne strusie z braku piasku trzymają
głowę w wychodku. Wrony rulez.
Jeśli wszedłeś między wrony, musisz krakać jak i one. Włodzimierza Czarzastego,
szefa Nowej Lewicy, poznałem jakieś 30 lat temu, kiedy to jako dyrektor
Wydawnictwa „Muza” przyjechał do mnie do Zakopanego, żeby negocjować ze mną
umowę na nową książkę dla jego firmy. Był sympatyczny, dowcipny, kulturalny. To
w ostatnich czasach zdecydowanie mu przeszło. Wszedł między wrony i stara się
być tak chamski, jak wymaga tego standard obecnej władzy. Na niemądre skądinąd,
a już na pewno skierowane pod niewłaściwym adresem pytanie dziennikarki o to,
czy w czasie głosowania w sprawie pieniędzy unijnych Zbigniew Ziobro został
poniżony i będzie szukał okazji, żeby się odpłacić, szef lewicy warknął:
Proszę pani, g… [- pik -] mnie to interesuje. Dodam od razu, że
wypikanym słowem nie był „guzik”. Robertowi Biedroniowi już jakoś nie
przeszkadza stosunek PiS-u do LGBT, może nie zauważył, że siadając z działaczami
prawicy do stołu uwiarygodnił ich twierdzenie, iż nie walczą oni z pojedynczymi
zboczeńcami, jak mówią, tylko z ich ideologią. Adrian Zandberg jest zdaje się
prawdziwym socjalistą, ale żart z hot dogiem pod Orlenem pokazał, że ma kiepskie
poczucie humoru. I chyba mało wyczucia historycznego, bo łączenie
narodowo-patriotycznej ideologii PiS z socjalizmem demokratycznym Razem może dać
hybrydową partię narodowo-socjalistyczną.
Oczywiście, lewica może dać się uwieść prospołecznej frazeologii PiS, ale
dojrzały polityk nie powinien mylić lewicy z lewizną, a lewych interesów z
praworządnością.