Maciej Pinkwart
Kultowość
8 lipca 2021
Nadużywamy ostatnio tego określenia. Mówimy, że jakiś film jest kultowy, kultowe
mogą być spodnie o modnym kroju czy potrawa w restauracji, też kultowej. Ale o
ile się nie mylę - żadna z tych rzeczy nie jest otoczona kultem, czyli nie jest
szczególnie szanowana, grupująca wokół siebie wyznawców, którzy na jej cześć
odprawiają uroczyste, ustalone szczegółowymi przepisami liturgie. Na dobrą
sprawę owa kultowość może być uważana za nieco rozciągnięty synonim słowa
popularność czy moda. Trochę inaczej sprawa wygląda w odniesieniu
do otoczonych kultem ludzi: tu też, na szczęście, nie obowiązują przepisy
liturgiczne, choć niektóre zachowania wobec nich dla entuzjastów stanowią coś w
rodzaju kodu tożsamościowego, w myśl którego obiekt kultu można tylko chwalić,
trzeba zawsze akceptować wszystkie jego decyzje, ewentualne błędy czy pomyłki,
jeśli nie da się ich zatuszować – obracać w żart czy ukazywać jako przejaw
bycia normalnym człowiekiem. Ale otoczony kultem człowiek nigdy nie jest
normalny, bo prawdziwa normalność nigdy nie zaakceptuje kultu.
Wbrew pozorom, kult jednostki nie jest pojęciem z lamusa historii, które należy
wiązać wyłącznie z osobą Józefa Stalina i epoką stalinizmu. Istniało i
funkcjonowało od czasów faraonów, istnieje i funkcjonuje dzisiaj, choć w różnych
państwach ma różne oblicza. Kiedyś kultem obdarzani byli artyści, muzycy,
gwiazdy filmowe. Wyprzęgano konie z powozu, by samemu ciągnąć rydwan ukochanej
śpiewaczki, w obronie dobrego imienia aktorki mężczyźni wyzywali się na
pojedynki, hotele reklamowały się tym, że w ich pokojach nocowali wielcy
pisarze. Krytyka gwiazdy była czymś w rodzaju tabu, ówczesnych świętości nie
można było szargać. Dziś media, a za nimi znaczna część widzów i czytelników
poszukuje raczej informacji czy choćby plotek o charakterze skandali – im więcej
pomyj wylewanych na gwiazdy, tym ich sława, a w zasadzie popularność większa. No
i wyższa wartość wśród reklamodawców…
Otaczanie kultem w znacznym stopniu dotyczy też polityków, przy czym zasada jest
taka, że im mniej demokracji w państwie, tym bardziej państwo utożsamiane jest z
osobą będącą u władzy. Hasło Mówimy – Partia, myślimy – Lenin sprawdzało
się doskonale w początkach władzy bolszewickiej w Rosji, ale dziś już nikt nie
powie: mówimy demokraci, myślimy – Joe Biden. Dziś mówimy: Rosja, a
myślimy: Putin, choć gdzieś tam u niektórych kołacze się myśl, że Rosja to nie
tylko Putin, to także Nawalny. Ale są kraje, których przywódcy do tego stopnia
zdominowali scenę polityczną, że niekiedy nawet się nie wie, jaką partię
reprezentują. Przykładem może tu być prezydent Francji Emmanuel Macron, przez
mało kogo identyfikowany z partią La République
en marche, którą założył po to, by móc wystartować w wyborach prezydenckich.
Gdy je wygrał – z partii wystąpił. Inni działacze partii Macrona, gdy zostawali
ministrami – rezygnowali z członkostwa, służąc Francji, a nie partii. Ciekawe,
nie?
Na naszym, polskim podwórku owe leninowskie utożsamianie partii z ludźmi
przybrało współcześnie w kilku przypadkach wyraz statutowy, gdy mamy do
czynienia z wprowadzaniem nazwiska przywódcy do nazwy partii: był Ruch Palikota,
Nowoczesna Ryszarda Petru i Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, jest Porozumienie
Jarosława Gowina i Polska 2050 Szymona Hołowni. Tendencja nie tylko zbyt
personalistyczna i ograniczająca ewentualne poparcie społeczne do zwolenników
lidera, ale w dodatku niekiedy przynosząca dość humorystyczne efekty, na
przykład wtedy, gdy Adam Bielan głosił wszem i wobec, że to on jest
przewodniczącym partii Porozumienie Jarosława Gowina…
Ostatnie konwentykle dwóch czołowych polskich partii pokazały, że kult jednostki
realizowany jest w nich rozmaicie, ale efekt jest dość podobny: to niesmak,
połączony z niewiarą w rozum i inteligencję wyborców. Obaj liderzy pokazali się
jako jednostki, z przeproszeniem, kultowe: objęli ponownie swoje stanowiska bez
konkurencyjnych walk wyborczych, w atmosferze znanej z minionej epoki, kiedy to
usłużni sprawozdawcy prasowi pisali o reakcjach sali: burnoj apładismient
prachadiaszczyj w awacju, wsie wstajut… Przemówienie programowe Jarosława
Kaczyńskiego było zlepkiem propagandy sukcesu, ataków na wrogów wewnętrznych i
zewnętrznych, gołosłownych obietnic, przemilczeń i ewidentnych bzdur,
pokazujących, że starszy pan nie ma kompletnie kontaktu z rzeczywistością, na
polityce zagranicznej zna się jak kura na pieprzu, a w wewnętrznej kieruje się
rozumowaniem kaprala, prowadzącego musztrę wojskowych kotów. Jakby przemówienie
to nie zostało wygłoszone, Polska byłaby taka sama, jak po jego wygłoszeniu. To,
że Kaczyński zapowiedział, iż to jego ostatnia kadencja na stanowisku prezesa
partii - nie jest żadną rewelacją: takie geriatryczne mizdrzenie się słyszeliśmy
już kilkakrotnie, a ponieważ przyzwyczailiśmy się do hasła mówimy: Partia,
myślimy: Lenin – przechodzimy nad tym do porządku dziennego.
Tylko jedna uwaga, odnosząca się do sytuacji geopolitycznej: w przemówieniu
prezesa PiS pojawił się dramatyczny obraz Polski, targanej nieustanną (owa
nieustanność w wypowiedzi Kaczyńskiego trwa przez sześć lat, co nas nie dziwi,
bo przed objęciem przezeń władzy w Polsce świat nie istniał) – walką z
przeciwnikami wewnętrznymi i zewnętrznymi. Znacie to? Znamy: walka klasowa
zaostrza się w miarę postępów w budowie socjalizmu - powiedział Józef
Stalin. Skutki tej myśli Generalissimusa też znamy. A na zewnątrz jest też
tragicznie: w namalowanym przez Kaczyńskiego obrazie Polska – wbrew astrofizyce
- otoczona jest przez czarną dziurę, stworzoną przez Niemcy i Rosję. Czesi w
myśl wypowiedzi działaczy PiS są też Niemcami, a Ukraina jest Rosją w
przebraniu. Czarna dziura dookoła Polski chce nas pochłonąć zgodnie z polityką
postkolonializmu. Można by się śmiać z tych anachronicznych bredni, gdyby nie
to, że – jestem przekonany – staną się one wytycznymi dla zwasalizowanych
polityków, dziennikarzy niegdyś niezłomnych, a dziś będących kompletnymi
złamasami i wiernego suwerena, któremu obiecano, że do końca tej, a już na
pewno na początku następnej kadencji rządów PiS-u w każdej podhalańskiej
gazdówce, chacie podlaskiej i śląskim familoku będzie lepiej, bogaciej i
piękniej niż na zgniłym Zachodzie. W jaki sposób postkolonializmowi
imperialistów i burżuazji zachodniej oraz dążącej do wojny z nami Rosji
przeciwstawi się Polska, nie mająca helikopterów, czołgów, okrętów, ale mająca
Mariusza Błaszczaka na czele armii i generała arcybiskupa Sławoja Leszka Głodzia
jako sołtysa w Piaskach – Kaczyński nie powiedział.
Zebranie rady krajowej Platformy Obywatelskiej pozostawiło na mnie równie
kiepskie wrażenie. Bynajmniej nie dlatego, że Donald Tusk przy pomocy łamańców
statutowych powrócił na stanowisko wodza PO. I nawet nie dlatego, że jego z
kolei przemówienie było mało odkrywczym udowadnianiem, że PiS to samo zło i
należy zrobić wszystko, żeby je pokonać. Co obejmuje to wszystko – Tusk nie
powiedział, poza tym, że rusza w Polskę z tym przesłaniem. Cóż, wizja
tuskobusu rozjeżdżającego nieudaczników z PiS-u na drogach gminnych nie jest
nawet śmieszna czy straszna, jest komiksowo uproszczona. Ale, być może, pierwszy
obrazek powracającego do polityki byłego premiera nie może zawierać zbyt wielu
szczegółów – Tusk zakłada, że ludzie go znają na tyle, iż nie potrzebuje
udowadniać tego, że zna się na polityce lepiej niż Kaczyński, a przyszłość
Polski widzi inaczej. Nie ukrywam jednak, że chciałbym, by Platforma jak
najszybciej pokazała, co i jak chce zrobić w trzech etapach: 1. jak odebrać
władzę PiS-owi, 2. jak posprzątać po PiS-ie, 3. jak wytyczyć drogę w przyszłość.
Może nie dosłyszałem, ale w tym wstępnym przemówieniu Tuska nie było nic o
współpracy z innymi partiami opozycyjnymi. To obiecał dopiero na niedzielnej
konferencji prasowej, która swoją normalnością była ewenementem - na tle
PiS-owskich spotkań z dziennikarzami, na których nie wolno zadawać niewygodnych
pytań, albo w ogóle pytań się nie przywiduje. Cóż – po sześciu latach rządów
PiS-u polityk zachowujący się zwyczajnie jest kimś niezwyczajnym.
Obawiam się jednak, żeby ów powrót Tuska nie skończył się tak, jak próby
rezurekcji innych zgranych wcześniej asów – Wałęsy, Kwaśniewskiego, Millera,
Pawlaka, Buzka, Krzaklewskiego czy Komorowskiego. Za granicą przykładów tego
typu też było wiele. Tusk jako historyk doskonale wie, jak skończyła się kariera
wybitnych przywódców, cenionych i szanowanych za granicą, z wielkimi początkowo
sukcesami w kraju – generała Charlesa de Gaulle’a we Francji czy Winstona
Churchila w Wielkiej Brytanii. Wie i naturalnie musiał taką kalkulację
przeprowadzić – działa na własne ryzyko. Ale nawet, kiedy mu się nie uda –
niewiele ryzykuje i on, i my.
Znacznie gorsza jest sytuacja Rafała Trzaskowskiego, który sprawia wrażenie, że
od czasów wyborów prezydenckich cały czas intensywnie marnuje kapitał
społecznego zaufania, który wtedy zgromadził. Polityk, który ustawicznie
zapowiada, że coś zrobi, że jak wstanie i się ruszy to góry przeniesie – po czym
nie wstaje i niczego nie przenosi, naraża się na utratę zaufania i co gorsza -
na śmieszność. Odnosi się wrażenie, że Trzaskowski jest szczery i otwarty aż do
bólu, mówi co myśli i to często, zanim pomyśli. To mogą być zalety u harcerza,
ale nie u polityka. Zapowiedź chęci stanięcia do walki z Tuskiem o przywództwo w
Platformie w przeddzień owego come backu była ogromnym błędem. Dziecko by
wiedziało, że do takiej konfrontacji starzy wyjadacze nie dopuszczą – nie z
obawy, że Tusk by ją przegrał, bo by nie przegrał, tylko z obawy, że karta
Trzaskowskiego, która wystaje z rękawa już od ponad roku, stałaby się zgrana i
wypadłaby z rozgrywki. Czemu Trzaskowski nie zawalczył o przywództwo w PO wtedy,
gdy tzw. młodzi obalali Schetynę? Czemu nie zgłosił swojej gotowości do
poniesienia odpowiedzialności, jak mówił ostatnio, wtedy, gdy okazało się że
Borys Budka poza ogólną sympatycznością, nie wnosi do kierowania Platformą
czegoś najistotniejszego, to jest skuteczności? Argumenty, że przecież jest
lojalnym wiceprzewodniczącym PO, a poza tym pochłania go całkowicie praca na
stanowisku prezydenta Warszawy nagle, wobec powrotu Tuska, straciły znaczenie?
Nie rozumiem go. Tak jak nie rozumiałem tego, że w tydzień – góra dwa po
wyborach prezydenckich nie stworzył formacji, jaka by zagospodarowała te
dziesięć milionów ludzi, którzy mu wtedy powierzyli swoje głosy.
Niestety, Rafał Trzaskowski co chwilę zapowiadał, że coś takiego stworzy,
ale że nie występuje z Platformy, że nie będzie dla niej budował konkurencji, że
nadal jest lojalnym działaczem partii, że chce zjeść ciasteczko, ale i zachować
ciasteczko… Zapowiadać powinien konferansjer, polityk powinien swoje
przemyślenia wprowadzać w życie wtedy, gdy okoliczności są najbardziej
sprzyjające.
A teraz, zdaje się, nie są. Chciałbym się mylić, ale nie wydaje mi się też, żeby
Donald Tusk okazał się późnym wnukiem Publiusza Korneliusza Emiliana Scypiona
Afrykańskiego Młodszego. W każdym razie Kartagina wciąż ma się dobrze.